Jak broń, która nakręca wojnę, dociera do Syrii

To niezły biznes dla Farida, lokalnego sklepikarza, ale też dla Stanów Zjednoczonych, Rosji, Arabii Saudyjskiej, Iranu i innych krajów, które dolewają oliwy do syryjskiej wojny domowej KOBANE, SYRIA Kobane, stolica kurdyjskiego regionu na północy Syrii, w 2015 r. trafiła na pierwsze strony światowych gazet. Oblężona przez fanatycznych bojowników Państwa Islamskiego, broniła się zaciekle, żeby po czterech miesiącach – z pomocą amerykańskiego lotnictwa – odeprzeć wroga. Setki obrońców, […]

To niezły biznes dla Farida, lokalnego sklepikarza, ale też dla Stanów Zjednoczonych, Rosji, Arabii Saudyjskiej, Iranu i innych krajów, które dolewają oliwy do syryjskiej wojny domowej

KOBANE, SYRIA

Kobane, stolica kurdyjskiego regionu na północy Syrii, w 2015 r. trafiła na pierwsze strony światowych gazet. Oblężona przez fanatycznych bojowników Państwa Islamskiego, broniła się zaciekle, żeby po czterech miesiącach – z pomocą amerykańskiego lotnictwa – odeprzeć wroga. Setki obrońców, również setki kobiet i dzieci, straciły życie.

Po trzech latach życie w Kobane prawie wróciło do normalności. Wiele domów odbudowano, sklepy są otwarte, ludzie zajmują się swoimi codziennymi sprawami. Jednak w ostatnich miesiącach znów wisi nad nimi zagrożenie – tureckie wojska, które zajęły część kurdyjskich terenów w Syrii i mają apetyt na więcej.

Nikt Kurdów nie obroni, jeśli nie obronią się sami. Dlatego potrzebują broni. Ta historia opowiada o ludziach, którzy im ją dostarczają.

Kałasz za 200 dolarów

Wieczorne modły odbijają się echem na zakurzonych ulicach Kobane, kiedy pomarańczowo-szkarłatne słońce zachodzi nad miastem. Na nijakim białym krześle z plastiku siedzi Farid Dżamal w swojej skórzanej kurtce.

Jest właścicielem sklepu, który nie różni się niczym od innych kramów na tej ulicy. Trzy betonowe ściany, od strony deptaka powiewa kotara. Raz po raz jakiś klient wchodzi do środka, gdzie wystawione są słodycze, herbata, kawa, papierosy i napoje.

Jak nakazuje zwyczaj, nie rozmawiamy na poważne tematy, dopóki nie zostaną podane kawa i herbata. Popijając małymi łyczkami gorący napar, Farid wspomina stare dobre czasy przed wojną:

„Zanim zająłem się szmuglowaniem broni, miałem duży sklep, z licencją na sprzedaż butli z gazem. I dobre pieniądze z tego. Ale potem kurs dolara poszedł w górę i przestało się opłacać. Wtedy zacząłem skupować broń od Wolnej Armii Syrii i sprzedawać ją naszym kurdyjskim braciom. Niezły biznes”.

Broń skonfiskowana w południowej Syrii, lipiec 2018 r. (Xinhua News Agency / eyevine)

To był niezły biznes dla Farida – zresztą nadal jest – dla Stanów Zjednoczonych, Rosji, Turcji, Arabii Saudyjskiej i Iranu – wszystkich czołowych graczy syryjskiego konfliktu, którzy wysyłają broń swoim protegowanym.

Administracje Obamy i Trumpa przeznaczyły na broń kierowaną do Syrii łącznie ponad miliard dolarów. Za te pieniądze jest kupowana w Europie Centralnej i Wschodniej i przekazywana „zaprzyjaźnionym” – czy też „prawomyślnym” – bojówkom, które walczą z wrogimi, nieprawomyślnymi bojówkami.

Ostatnie ogniwo łańcucha

Drobni handlarze bronią, tacy jak Farid, stanowią bezcenne, ostatnie ogniwo w łańcuchu przemytników. Lokalna sieć sprzedaży ułatwiała dotarcie do docelowego odbiorcy.

Teraz biznes kręci się znacznie wolniej, ale wciąż – jeśli ktoś ma pieniądze – może kupić kałasznikowa.

„Jeśli chodzi o kałasznikowy, mamy wiele rodzajów. Ceny wahają się od 200 do 400 dolarów – zależnie od rocznika i kraju produkcji [najpopularniejszy karabin świata był produkowany przez kilka krajów bloku sowieckiego, wierne kopie wytarzają też Chińczycy – red.]. Krótki pistolet z magazynkiem na 14 kul, który nazywamy standardem, kosztuje około tysiąca dolarów”.

Co ciekawe, nawet w takim miejscu jak pogrążona w wojnie domowej Syria, potrzebne jest pozwolenie na broń.

„Nasza procedura jest zapewne inna od tego, co macie w Europie. Najpierw chętny na zakup broni jest odwiedzany przez Asaisz, kurdyjskie służby bezpieczeństwa, które również wypytują jego sąsiadów. Potem czeka na pozwolenie, a procedura może zająć nawet sześć miesięcy”.

Moździerz skonfiskowany w południowej Syrii, lipiec 2018 r. (Xinhua/Ammar Safarjalani)

Farid wyjaśnia, że mimo iż w Kobane i okolicach jest spokojnie, ludzie potrzebują broni. „Armia turecka wiele razy ostrzeliwała nasze wioski przy granicy. Nie dalej jak miesiąc temu zranili kilku naszych bojowników. Broń jest nam potrzebna do samoobrony”.

Turcy uważają kurdyjskich bojowników za terrorystów [mają u siebie wielką, X-milionową mniejszość kurdyjską, która domaga się autonomii i w latach 80. stworzyła antyturecką partyzantkę PKK – red].

Piętnaście minut spacerem od sklepiku Farida znajduje się główne rondo w Kobane – z 10-metrowym pomnikiem kurdyjskiej bojowniczki podobnej do anioła, która unosi się nad dwoma zniszczonymi czołgami Państwa Islamskiego.

W pobliskiej kawiarnii siedzi Korker Mustafa, mieszkaniec wioski na zachód od Kobane. Przysadzisty, w skórzanej kurtce, z imponującym wąsem, po zwyczajowym, męskim uścisku dłoni, a pomiędzy łykami herbaty, opowiada, jak bardzo korupcja po obu stronach barykady – w syryjskiej armii i oddziałach rewolucyjnych – pomogła Kurdom przetrwać. Kupowali karabiny od jednych i drugich, o czym Korker wie doskonale, bo również był handlarzem broni.

„Gdyby żołnierze reżimu i rewolucjoniści nie sprzedawali nam broni, żeby sobie dorobić na boku, nasza kurdyjskie bojówki byłyby skazane na klęskę, bo przecież nikt nie chce pomagać Kurdom” – wyjaśnia. „Kałasznikowy mieliśmy ze wschodnich Niemiec, ZSRR albo Chin. Najstarszy, który przeszedł przez moje ręce, miał ponad 30 lat”.

Obecnie Korker pracuje jako kierowca. W okolicy jest zbyt spokojnie, z handlu bronią nie dałoby się wyżyć.

Nie oznacza to jednak, że broń przestała być potrzebna. Przeciwnie, choć Państwo Islamskie zostało teoretycznie pokonane – m.in. przy pomocy Kurdów i amerykańskich nalotów – należy zachować czujność, szczególnie kiedy ktoś wybiera się w podróż do innego miasta.

„Wiele miejsc jest niepewnych, spotkać można ludzi z długimi brodami [styl radykałów – red.]. Ich głowy są wciąż zaśmiecone przez ideologię kalifatu. Nie można mieć do nich zaufania.

Zero wyrzutów sumienia

W syryjskiej wojnie domowej zginęło jak dotąd ponad 500 tys. osób. Wiele z nich zabiły kule karabinów i pistoletów, ale Farid nie ma wyrzutów sumienia, że handlował bronią, która zabiła potem jakąś kobietę czy dziecko.

„W islamskim prawie mówi się – jeśli sprzedajesz broń, to jest haram [zakazane – red]. Ale są wyjątki. Przecież karabin może służyć w dobrej sprawie. Kiedy fanatycy najechali Kobane, ci z naszych, którzy go nie mieli, stracili życie”.

Teraz Korker, podobnie jak wszyscy, nie nosi z sobą broni, ale zabiera karabin do auta, kiedy jedzie do innego miasta.

„W okolicy wciąż trwają jakieś działania wojenne. Nasze karabiny nosimy w obronie pokoju i demokracji, a nie żeby robić coś niegodnego. My, Kurdowie, mamy wielu wrogów, musimy się bronić podobnie jak kwiat broni się cierniami”.

Przez lata różne odległe mocarstwa – Rosja, USA, Iran, Arabia Saudyjska wyjaśniały, że muszą dostarczać broń do Syrii, żeby pokonać kalifat. Ale Państwo Islamskie już zostało rozbite, tymczasem dostawy broni nadal płyną; nadal zasilają różne oddziały, frakcje i milicje, które toczą między sobą walki w imieniu tych mocarstw.

Opublikowano przez

Filip Warwick


Chcesz być na bieżąco?

Zapisz się na naszą listę mailingową. Będziemy wysyłać Ci powiadomienia o nowych treściach w naszym serwisie i podcastach.
W każdej chwili możesz zrezygnować!

Nie udało się zapisać Twojej subskrypcji. Proszę spróbuj ponownie.
Twoja subskrypcja powiodła się.