Nauka
Obserwacja galaktyk zmienia naukę. Webb bada początki kosmosu
05 grudnia 2024
Dona Raimundinha za pieniądze z açaí wyremontowała dom, podciągnęła prąd i kupiła antenę satelitarną. Eksperci straszą jednak, że gdy Zachód znudzi się jagodami, rozpocznie się fala bankructw. Ale ribeirinhos się nie boją W Igarapé-Miri, niewielkim mieście położonym w dorzeczu Amazonki, 78 km od Belém, stolicy północnobrazylijskiego stanu Pará, większość z 60 tys. mieszkańców utrzymuje się z jagód açaí. Miasto produkuje co roku ponad 160 tys. ton owoców, […]
W Igarapé-Miri, niewielkim mieście położonym w dorzeczu Amazonki, 78 km od Belém, stolicy północnobrazylijskiego stanu Pará, większość z 60 tys. mieszkańców utrzymuje się z jagód açaí. Miasto produkuje co roku ponad 160 tys. ton owoców, cały stan Pará – 1 mln ton jagód rocznie. Uprawy zajmują 154 tys. ha lasów, co daje powierzchnię prawie 193 tys. boisk piłkarskich.
Z açaí utrzymuje się także Dona Raimundinha i cała jej rodzina – mąż, trzech synów, córka i starzejący się ojciec.
„Dzisiaj z jagód da się wyżyć. A my wiemy, jak sprawić, by drzewa regularnie owocowały” – zapewnia Dona Raimundinha. Jest ciemna, duża, głośna i bardzo energiczna. Stoi na czele tutejszego związku zawodowego rolników, Contag, który walczy o lepsze warunki pracy i wyższe ceny dla właścicieli tutejszych gospodarstw.
Bo Amazonia żyje głównie z górnictwa (przede wszystkim z wydobycia rud żelaza) i rolnictwa. Taka sytuacja nie dziwi – w regionie tylko 10 – 20 proc. uczniów kontynuuje naukę w szkole średniej, a zaledwie 1 proc. uczy się na uniwersytecie.
Ostatnimi laty Amazonia stawia głównie na açaí.
Palmy, na których dojrzewają jagody açaizeiros (polska nazwa: euterpa warzywna) lubią ciepło i wilgoć, więc naturalnie rosną w delcie Amazonki, na terenach bagnistych i słabo zamieszkanych. Ich uprawą tradycyjnie zajmują się ribeirinhos – tak tutaj nazywa się ludzi mieszkających nad rzeką. Takich jak Dona Raimundinha i jej rodzina. Na zarobek mają pół roku – owoce zbiera się w porze suchej, a ta na północy Brazylii trwa od czerwca do grudnia. Chociaż mówi się, że najsmaczniejsze owoce to te zerwane między sierpniem a listopadem.
„Dojrzałe owoce są ciemnofioletowe i pokryte lekkim białym nalotem. Ribeirinhos mówią o nich açai tuíra, czyli te o najlepszym smaku i najmocniejszym zapachu” – mówi w brazylijskim programie przyrodniczym „NatuFive” Urano de Carvalho z rządowej spółki ds. rolnictwa Embrapa.
Przypominające z wyglądu małe winogrona jagody rosną w koronach drzew. Żeby się wdrapać na 15–18-metrowe drzewa, miejscowi plotą peconhę – pętlę zrobioną z kory, liści palmowych lub kawałka taśmy. Ważne, żeby materiał był wytrzymały i elastyczny. Pętlę zakłada się na stopy, dzięki czemu nie ześlizgują się one z gładkiego pnia drzewa.
Jakiś czas temu w lokalnych mediach ukazała się informacja, że rolnik z sąsiedniej miejscowości Abaetetuba, Edilson Costa, stworzył urządzenie do zrywania jagód (mechanizm instaluje się na pniu, ten wjeżdża na górę i ścina kłącza owoców), ale tutejsi wolą jednak tradycyjne metody.
Tak też zrywają açaí synowie Dony Raimundinhi.
Na kilku hektarach ziemi należącej do rodziny rośnie kilkadziesiąt strzelistych palm. To wystarcza, by zapewnić im byt. Synowie zaczynają pracę wcześnie, jeszcze przed 6 rano, zanim słońce zacznie niemiłosiernie grzać. Zbiory odbywają się trzy razy w tygodniu, tak żeby drzewa mogły odpocząć. Najszybciej wspina się najmłodszy. Jeszcze nastolatek, włosy wygolone po bokach, w lewym uchu błyszczący kolczyk, na stopach klapki Nike (zdejmuje je do wspinaczki).
„Tutejsze rodziny chętnie wykorzystują dzieci czy nastolatków do zrywania açaí, bo są szczuplejsi i bardziej zwinni, więc szybciej wejdą na drzewo. Są organizacje pozarządowe, które mówią już wręcz o wyzysku i pracy nieletnich. Chociaż niektóre dzieci same się na to decydują, bo chcą w ten sposób zarobić. 10–12-latki przychodzą do gospodarstw starszych sąsiadów, którzy chętnie ich zatrudniają, bo sami już nie chcą lub nie mogą wspiąć się na palmy, i którzy płacą im za kosz zebranych jagód 5 reali [w przeliczeniu ok. 5 zł – przyp. red.]” – mówi mi Frederico Brandão, naukowiec z CIFOR, międzynarodowego centrum badania leśnictwa.
Za 5 reali można tu kupić dużą butelkę coca-coli albo litr benzyny, który pozwala np. na oświetlenie domu generatorem prądu przez jeden dzień.
Grona açaí wyglądają jak miotły obsypane gęsto owocami, na jednej gałęzi jest ich nawet kilkaset. Synowie ścinają całe kłącze, zarzucają sobie na plecy i zsuwają się po pniu na ziemię.
Do 8 rano przed domem Dony Raimundinhii stoi 6–7 koszy, tzw. rasa, wypełnionych owocami. Każdy z nich waży 28 kg.
„Dzięki açaí udało nam się rozbudować dom, podciągnąć prąd i nawet kupić antenę satelitarną, żeby oglądać telewizję” – mówi Dona Raimundinha.
Dwupiętrowy drewniany budynek, stojący nad samym brzegiem rzeki, oplata zacieniona weranda. Zbity z tych samych desek co dom pomost prowadzi spod drzwi prosto nad wodę, gdzie cumują łódki. Nieopodal domu Dona Raimundinha zbudowała zadaszony drewniany podest i postawiła kilka plastikowych krzeseł. Czasem odbywają się tu spotkania związku rolników, innymi razy potańcówki w rytmach brazylijskiego disco.
„Jest prąd, więc sąsiedzi chętnie przychodzą” – tłumaczy Dona Raimundinha.
Siedzimy na podeście. Z dachu zwisają płachty z logo Contagu i CUT – kolejnej lokalnej organizacji rolniczej. Dona Raimundinha ma na sobie dużą, białą sukienkę, mówi głośno i dużo się śmieje.
„María! Chodź tu! Przynieś w końcu te napoje!” – krzyczy do córki. „Co ja mam z tą dziewczyną, jest leniwa, nie chce gotować” – narzeka.
Dona Raimundinha opowiada, że dzięki açaí kupili też z mężem większą łódź, żeby wozić owoce na targ.
Transportem i handlem zajmuje się mąż Raimundinhi, Senhor Sousa. Jest drobny, małomówny. Na nadgarstku nosi duży zegarek.
Owoce najlepiej sprzedaje się na targu Ver-o-peso w Belém. Ver-o-peso to największy taki rynek w regionie. Można tu kupić i sprzedać wszystko. Orzechy brazylijskie, płyny leczące wrastające paznokcie i pryszcze albo dodające pewności siebie i jurności, alkohol domowej roboty, jak cachaça de jambu z owoców czapetki jambus, o której mówi się, że mrowi w język, a także ubrania i rękodzieło. Tutaj też ceny sprzedaży są wyższe niż na lokalnych targach w małych miasteczkach nad Amazonką. Te za açaí ustalane są codziennie. W dobrym sezonie za kosz można zarobić nawet 180 reali, czyli ok. 180 zł, w kiepskim – o połowę mniej. Synowie przesypują zawartość koszy do parcianych worków, które przywożą ze sobą klienci. Senhor Sousa wraca do domu z tysiącem reali w kieszeni. Pensja minimalna w Pará wynosi 900 reali.
Ale nie zawsze tak było. Jeszcze w latach 90. açaí jedli głównie mieszkańcy Amazonii, do dzisiaj zresztą jagody stanowią podstawę tutejszej diety. Czasem owoców było tak dużo, że ich nadmiar wyrzucano do rzeki. Wszystko zmieniło się 15–20 lat temu, kiedy wartości odżywcze amazońskich jagód odkryli surferzy i bywalcy siłowni na bogatym południu Brazylii. Brazylijskie jagody trafiły szybko na zachodnie i azjatyckie stoły, gdzie wkrótce zyskały status „super foods”. Dzisiaj najwięcej açaí eksportuje się do Stanów Zjednoczonych i Japonii (zazwyczaj są to miksy jagód z bananami i guaraną), poza tym owoce trafiają do: Niemiec, Belgii, Wielkiej Brytanii, Angoli, Australii, Chin, Francji, Portugalii, Izraela, Kanady i Nowej Zelandii. Od niedawna moda na açaí opanowała także Emiraty Arabskie.
Açaí zawierają ogromną ilość witamin, przeciwutleniaczy i kwasów tłuszczowych, dzięki czemu mają zapobiegać nowotworom i chorobom serca czy opóźniać proces starzenia. Zachwala się je również jako środek wspomagający odchudzanie, ale nie ma na to dowodów klinicznych.
„Statystyki potwierdzają, że społeczności mieszkające w głębi Amazonii są długowieczne; tu 1 proc. populacji liczy ponad 90 lat w chwili, kiedy średnia światowa to 0,5 proc.” – mówi w wywiadzie dla portalu Amazonia.org prof. medycyny Euler Esteves Ribeiro.
Tymczasem tubylcy często nawet nie wiedzą o niezwykłych zaletach jagód.
„Tutejsi mieszkańcy zdają sobie sprawę, że w np. w Rio de Janeiro jest szał na açaí, ale nie do końca rozumieją, dlaczego. Dla nich te jagody to nic specjalnego – ot, tradycyjne pożywienie, a do tego tanie. Tutaj ludzie mogą nie mieć pieniędzy na nic innego do jedzenia, ale zawsze będzie ich stać na açaí. Niektórzy hodują drzewa na własny użytek” – opowiada mi biolożka Sofia Marques Silva, która mieszka w Belém od sześciu lat.
Tak jak Heraldo Jânio, który za swoim domem na wyspie Marajó (mieszka w nim z matką i bratem) hoduje kilka açaizeiros. Kilka razy w tygodniu, o świcie, jeszcze przed pracą – bo Heraldo pracuje jako nauczyciel w miejscowej szkole – razem z bratem zbierają owoce.
„Za mało na handel, ale dla nas wystarczy” – mówi.
Do jedzenia nadaje się miąższ açaí.
„Owoce najpierw się płucze, żeby pozbyć z nich się kurzu i paprochów” – opisuje procedurę Afonso da Silva Neto, właściciel niewielkiej rodzinnej firmy z Belém specjalizującej się w uprawie açaí. „Następnie jagody wstawia się w pojemnikach na 10 s do gorącej wody o temperaturze 80 st. C, potem ten sam pojemnik zanurza się na 20 min. w wodzie o temperaturze pokojowej” – dodaje.
Afonso z wodą miesza jeszcze środek dezynfekujący, podchloryn sodu.
„Wlewam dosłownie jedną zakrętkę na 5 litrów wody, to skutecznie zabija mikroorganizmy i grzyby” – mówi.
Brudne jagody mogą być nośnikiem pasożytów, świdrowców, czyli pluskwiaków powodujących Chorobę Chagasa. Można się nią zarazić przez ugryzienie owada, a nawet przez zjedzenie jego szczątków zaplątanych w owoce. Choroba może doprowadzić do uszkodzenia mięśnia sercowego i przewodu pokarmowego, a nieleczona – do śmierci.
W sierpniu lokalne media doniosły, że 20 osób ze społeczności Acará zachorowało na Chorobę Chagasa po zjedzeniu açaí. W sumie – jak donosi brazylijski serwis wiadomości „G1” – w tym roku w stanie Pará odnotowano 100 przypadków choroby.
W rodzinnej firmie Afono da Silva Neto umyte i zdezynfekowane jagody płucze się po raz ostatni i wrzuca do metalowych bębnów, gdzie miąższ zostaje oddzielony od pestek (bo jagody mają zaskakująco duże pestki). W domach robi się to metodą chałupniczą – açaí najpierw rozgniata się denkiem szklanej butelki, po czym owoce przeciera się przez sito. Pestki można zasadzić, szybko kiełkują.
W Pará pulpę z açaí sprzedaje się w zawiązanych na supeł. przezroczystych plastikowych workach, ewentualnie przelaną do plastikowych butelek. Za litrowy worek trzeba zapłacić – w zależności od sezonu – od 10 do 18 reali (10–18 zł).
„Cena zależy też od jakości produktu. Im bardziej miąższ jest rozcieńczony z wodą, tym tańszy. Najdroższy jest ten tłusty, bez dodatku wody” – tłumaczy biolożka Sofia.
Jeden worek zwykle wystarcza na trzy posiłki – śniadanie, lunch i kolację. Przegryza się zębami jego róg i wlewa zawartość do miski. Açaí jada się jako dodatek do grillowanych ryb i mięs albo same, wymieszane z mąką albo kaszą z manioku i cukrem (same jagody nie są słodkie).
Mieszkańcy Pará z dumą mówią o tym, że u nich jada się najlepsze, prawdziwe açaí. Gorszy sort trafia na rynek w São Paulo, Rio de Janeiro i za granicę. Już w formie przetworzonej – w postaci proszku, soków, tabletek i różnego rodzaju suplementów diety, często zmieszanych z takimi dodatkami, jak guarana (ma zapewnić więcej energii). Kosztuje też kilkakrotnie więcej – w Europie za 125 g sproszkowanych owoców zapłacić trzeba równowartość ok. 100 zł, za 500 mln soku – 40 zł.
Boom na açaí sprawił, że cała Amazonia rzuciła się na uprawę jednego produktu – ciemnofioletowych jagód.
„Wystarczy, by ribeirinhos uznali, że hodowanie jakiegoś produktu jest bardziej opłacalne, żeby natychmiast popędzili wypalać czy przygotowywać ziemię pod jego uprawę” – pisze w artykule dla portalu Epoca dziennikarka Tônia Machado.
Ekonomiści już zaczynają ostrzegać przed monokulturą. Faktycznie, rosnący popyt na açaí sprawił, że owoce można sprzedać za dobrą cenę. Lokalni rolnicy, zachęceni zyskiem, próbują zwiększać produkcję, pozbywając się z ziemi innych gatunków i przekształcając leśne działki w lasy açaí.
W muzeum Paraense Emílio Goeldi w Belém açaí poświęcono osobną salę. „Z terenu eliminowane są wszystkie inne gatunki i zamiast nich sadzony jest jeden: açaí. To korzystne dla rolnika, bo pozwala mu ujednolicić sposób uprawy i ograniczyć koszty. Ale monokultura ostatecznie powoduje wyjałowienie i osłabienie gleby oraz sprawia, że w przyszłości nie będzie ona w stanie utrzymać innych gatunków” – czytam na muzealnej tablicy informacyjnej.
W ostatnich latach za uprawę owoców, obok tubylców, zabrali się także plantatorzy. Często to przyjezdni z innych regionów Brazylii, zakładający w lasach Amazonii duże farmy produkujące wyłącznie açaí.
„Popularność jagód jest bardzo duża, więc ceny są wysokie, często sztucznie napompowane. Ale moda nie musi trwać wiecznie. Przy tak intensywnej produkcji rynek szybko się przepełni i ceny spadną. A wtedy sporo ludzi na tym straci” – podkreśla Frederico Brandão z CIFOR.
Brandão przypomina, że historia Amazonii znała już takie przypadki. Pod koniec XIX w. Brazylia stałą się monopolistą w dziedzinie produkcji kauczuku, a to dlatego, że wówczas jedynie w lasach Amazonii rósł dziko kauczukowiec brazylijski. Kauczukowy boom sprawił, że na północ kraju przesiedlały się tysiące ludzi skuszonych wizją szybkiego zarobku. Amazońskie metropolie jak Belém i Manaus kwitły – podciągnięto tu prąd, położono tory tramwajowe i wybudowano wielką operę Teatro Amazonas, zaś kauczukowi baronowie wznosili luksusowe rezydencje. Do czasu. W 1875 r. Henry Wickham, na zlecenie angielskiego rządu, wywiózł z Brazylii do Azji 70 tys. nasion drzewa kauczukowego. Wkrótce brazylijskie plantacje zostały zastąpione przez indyjskie i azjatyckie. Ostatecznym ciosem w brazylijski przemysł było odkrycie na początku XX w. metody produkcji syntetycznego kauczuku. Brazylia próbowała jeszcze się ratować. W latach 20. rząd udostępnił Henry’emu Fordowi 10 tys. km2 amazońskiego lasu w celu założenia przez niego gigantycznej plantacji kauczuku. Powstała Fordlândia, do której sprowadzono 8 tys. robotników, zbudowano domki na kształt amerykańskich, świetlicę na potańcówki, a nawet pole golfowe. Z planów Forda nic jednak nie wyszło, a kauczukowce nie chciały rosnąć na źle uprawianej ziemi. W latach 30. Ford otworzył kolejną plantację, Belterra, która znajdowała się w odległości 80 km od Fordlândii – i podobnie jak ona zbankrutowała.
Dzisiaj Fordlândia jest całkowicie opuszczona, a Belterrę zamieszkuje 1–2 tys. mieszkańców, czyli 10 razy mniej, niż planowano.
„Myślisz, że açaí skończy tak jak kauczuk?” – pytam.
„Myślę, że nie. Uprawy nie są tak ogromne ani tak kosztowne, jak uprawy kauczuku, poza tym jagód nie da się stworzyć sztucznie, więc raczej nie grozi nam powtórka z historii. Ale cykle koniunkturalne składają się z wzrostów i spadków, ekonomiści mówią o nich »boom and bust«. Teraz mamy tendencję wzrostową, ale co, kiedy się skończy? Lokalni producenci nie są przygotowani na fazę spadkową” – mówi Frederico.
Eksperci od brazylijskiej gospodarki nie kryją obaw, że jeśli moda na jagody przeminie, to amazońscy rolnicy po prostu zbankrutują.
„Idealnie byłoby, gdyby tutejsi mieszkańcy mieli dodatkowe źródło dochodów, a nie żyli jedynie z açaí. Naukowo nazywa się to dywersyfikacją źródeł utrzymania” – zaznacza Brandão.
W Brazylii mówi się, że riberinhos nie mają mentalności kapitalistycznej, że nie inwestują, nie oszczędzają. Jeśli mają pieniądze – po prostu je wydają.
Dona Raimundinha się nie boi.
„Nie wierzę, żeby açaí miało się znudzić” – śmieje się.
I wraca do pokrzykiwania na córkę, która ociąga się z przyniesieniem napojów.
Wieczorem Dona Raimundinha, Senhor Sousa i synowie będą dyskutować o tym, jak stworzyć nową odmianę açaí. Taką, która będzie owocowała także w porze deszczowej. Wtedy – jak przekonuje – będą jedyni na rynku i zarobią ogromne pieniądze.