Nauka
Badania genetyczne pozwolą na wybór IQ. Staniemy się nadludźmi
03 listopada 2024
W indyjskim mieście brzasku ludzkość miała się zjednoczyć ponad podziałami. Jak ma się zapomniana współczesna utopia w 50. rocznicę istnienia?
AUROVILLE, INDIE
Świątynia Matki, czyli Matrimandir, przypomina gigantyczną piłkę do golfa. 1400 pozłacanych płytek połyskuje w tropikalnej ulewie, nadając jej mistyczną aurę.
„Co jest w środku?” – pytam kierowcę.
„Dusza Auroville” – odpowiada tajemniczo.
Tutaj znajduje się nie tylko duchowe, ale i geograficzne centrum Auroville, schowanego między drzewami utopijnego miasta na południu Indii. Wyłożone białym marmurem wnętrze skrywa wielką szklaną kulę, w której załamują się wpadające z góry promienie słońca. Pogrążona w półmroku wewnętrzna komnata, miejsce wspólnych modlitw i medytacji, może pomieścić ok. stu osób.
28 lutego 1968 r. Przy samotnym drzewie w pobliżu Pondicherry (dzielnica Puducherry) na południu Indii trwa niezwykła, podniosła ceremonia. Na wypaloną słońcem jałową ziemię zjechało 5 tys. osób z ponad 120 państw i wszystkich 29 indyjskich stanów.
Każdy przywiózł ze sobą garść ziemi ze swojej ojczyzny, którą następnie wsypano do urny w kształcie kwiatu lotosu. W wydarzeniu uczestniczyli urzędnicy z międzynarodowych organizacji, m.in. UNESCO, i dyplomaci. Obecny był nawet polski ambasador Romuald Spasowski, urzędujący w odległym o 2,5 tys. km Delhi.
Tak właśnie narodziło się Auroville – Miasto Brzasku.
Wymyśliła je Francuzka Mirra Alfassa, partnerka duchowa hinduskiego polityka, filozofa i jogina – Sri Aurobindo. Miała nadzieję, że będzie to miejsce, w którym ludzkość zjednoczy się ponad podziałami, by w pokoju i braterstwie doskonalić się w duchowym rozwoju.
Idee Francuzki trafiły na żyzny grunt. Koniec lat 60. to czas wielkiego fermentu i przemian społecznych. Sypał się powojenny ład. Młodzi ludzie na Zachodzie kontestowali tradycyjne wartości i krytykowali skostniałe, ich zdaniem, instytucje: rodzinę, szkołę czy armię. Wrzało w Paryżu, San Francisco, Rzymie. A nawet za żelazną kurtyną, czyli w Warszawie i Pradze (dla Czechów i Słowaków skończyło się najgorzej, ich bunt stłumiły bratnie armie Układu Warszawskiego).
Wszystkie te protesty ‒ nawet jeśli ich przyczyny były różne ‒ miały wspólny mianownik: ludzie, najczęściej młodzi, chcieli żyć pełniej, prawdziwiej i sprawiedliwiej. Niektórzy uwierzyli, że droga do celu wiedzie przez orientalną duchowość. Z zachodniej Europy do Indii wyruszyła więc fala wędrowców, którzy szukali równowagi oraz chcieli nadać swojej egzystencji głębszy sens.
Deszcz miarowo i monotonnie uderzał w dach hostelu, usypiając nawet wszędobylskie komary. Przez wschodnie wybrzeże Indii przetaczał się właśnie potężny cyklon. Nawałnice niemal zmyły kilkumilionowe Ćennaj (daw. Madras) i podtopiły pobliskie Pondicherry. Ulewy zalały tam wiele ulic, a nieliczne studzienki przez wiele dni krztusiły się od nadmiaru wody.
Skryte między drzewami Auroville skutecznie oparło się deszczom. Korzenie cierpliwie piły wodę. Ludzie – miejscowi i przyjezdni – mieli względne poczucie bezpieczeństwa. Nie brakowało jedzenia. Na szwedzkim stole w naszej stołówce co dzień lądowały warzywa, owoce i świeżo upieczony chleb. Wszystko ekologiczne. Nawet kawę parzono na deszczówce.
W hostelu mieszkała jedynie garstka osób. Masowi turyści, obawiając się cyklonu, grzali się na słonecznym zachodzie Indii.
Obok mnie przy stole siedziała emerytka z Niemiec, która narzekała, że przez ulewę nie może zwiedzić Świątyni Matki. Byli też znerwicowany Irlandczyk i wyciszona Japonka, która w skupieniu przeglądała ulotki z ofertą kulturalną Auroville: różnego rodzaju warsztatami i kursami ‒ począwszy od kółek teatralnych, po sesje jogi, na zajęciach z medycyny naturalnej skończywszy.
Na tablicy w recepcji wisiały dwie czarno-białe fotografie.
Na pierwszej Hindus Aurobindo Ghosh (1872-1950) ubrany w białą szatę, z długimi, zaczesanymi do tyłu siwymi włosami, przyciągał uwagę nobliwym spojrzeniem mędrca. Na drugiej fotografii czarowała tajemniczym uśmiechem jego współpracownica Mirra Alfassa (1878-1973) – zafascynowana Indiami Francuzka o egipsko-turecko-żydowskich korzeniach.
Oboje nazywani są, odpowiednio, Guru i Matką.
Urodzony w Kalkucie, ale wykształcony w brytyjskim Cambridge Aurobindo na początku XX wieku był ważną postacią w hinduskim ruchu narodowowyzwoleńczym. Polityczną aktywność przypłacił więzieniem. Po wyjściu na wolność osiadł w Pondicherry. Ta francuska enklawa w południowych Indiach przyjmowała politycznych zbiegów z kontrolowanego przez Brytyjczyków subkontynentu.
W Pondicherry rewolucjonista zamienił się w pisarza, filozofa i mistyka. Wokół niego szybko zebrała się grupa wiernych uczniów. Sława Aurobindo rosła i dotarła nawet do odległej Europy. W 1914 r. do drzwi jego aśramy, czyli pustelni, zapukała Mirra Alfassa. Guru był pod wrażeniem młodej Francuzki, wytworzyła się między nimi silna duchowa więź. Alfassa szybko przejęła obowiązki prowadzenia aśramy i coraz częściej nazywana była Matką.
Tymczasem Aurobindo stopniowo odsuwał się od ludzi, oddając się medytacji i pisaniu. Publikował m.in. teksty o jodze integralnej i duchowej spuściźnie cywilizacji indyjskiej, próbując łączyć zachodnią naukę ze wschodnią mądrością.
Po śmierci Aurobindo Matka postanowiła nadać jego ideom namacalny, materialny – i bardzo pokaźny ‒ kształt.
„Chciała założyć miasto idealne, będące połączeniem europejskich koncepcji z indyjską kulturą” – powiedział w 2011 r. w rozmowie z „Dwutygodnikiem” Janek Simon, artysta i socjolog, który w Auroville spędził pół roku. – „Z jednej strony był to klasyczny modernistyczny projekt, chodziło o wynalezienie na nowo wszystkich instytucji społecznych, ekonomii, polityki, edukacji czy architektury. Z drugiej, inspirowała się filozofią Aurobindo, który uważał, że zmiana musi zajść najpierw w świadomości, co pociągnie za sobą zmianę w świecie realnym”.
Jest listopad 2015 r., deszcz wciąż pada i pada. Siedzimy w wielkiej drewnianej chacie należącej do wspólnoty Sadhana – ekologicznej komuny założonej na obrzeżach Auroville w grudniu 2003 r. przez parę Izraelczyków – Yorit i Avirama Rozinów. Na wielkim ekranie wyświetlana jest Pina – film nakręcony w hołdzie zmarłej wybitnej niemieckiej choreografce Pinie Bausch.
Seans i późniejsza wegańska kolacja to zwieńczenie długiego wieczoru pokazowego. Raz na tydzień wspólnota zaprasza turystów na pogadanki o ekologii, zachęcając ich do wstąpienia w szeregi wolontariuszy. Minimalny okres wolontariatu to – w zależności od pory roku – od dwóch do czterech tygodni.
Wokół biegają dzieci. Skaczą, wspinają się na drewniane bale, dokazują, rozładowują nadmiar energii. Ich wolności nie ogranicza prawie nikt i nic. Zabronione są tylko gry rywalizacyjne. Na cenzurowanym są nawet szachy czy warcaby. Zamiast współzawodniczyć, mają się uczyć współpracy.
Część dzieci, by uniknąć skażenia kulturą wiecznej rywalizacji, w ogóle nie chodzi do szkoły.
– Uczą się od siebie nawzajem i od wolontariuszy – tłumaczą nam członkowie wspólnoty. Nasze pytania o przyszłość dzieci, które postanowią opuścić Auroville i ruszyć w szeroki świat ‒ co bez formalnego wykształcenia nie będzie łatwe ‒ zbywane są milczeniem.
Tutejsza ekologiczna komuna podlega surowym regułom. Zęby myje się specjalnym proszkiem, a naczynia czyści popiołem i piaskiem. Są też kompostowe toalety. Nic się nie marnuje. Wszystko może się przydać. Z nabożną czcią podchodzi się tu do wody. Cenna jest każda kropla. Nie wolno też pić alkoholu i palić, a na czas pobytu we wspólnocie zostaje się weganinem.
Z życia komuny wyeliminowano wszystko, co mogłoby się przyczynić do cierpienia zwierząt. Wiąże się to nie tylko z odrzuceniem pewnych potraw, ale także z bojkotem produktów wielkich korporacji oraz skromnym i nieingerującym w naturę stylem życia.
Jednak nie wszyscy tutaj są chodzącymi ideałami. W utopijnym, ale i nieco plotkarskim Auroville opowiada się o wypadach „leśników” na piwo tuż za miejskie rogatki lub na papierosa. Pojawiają się nawet zupełnie przerażające pogłoski, że szef wspólnoty Sadhana pierze swoje rzeczy… w chemicznej pralni w Pondicherry.
Choć mieszkańcy Auroville nie darzą przesadną sympatią „ludzi lasu”, ich ekologicznych osiągnięć nikt nie podważa. Bo cała półwieczna historia Auroville to heroiczna walka o wyrwanie ziemi pustyni. Metr po metrze. Sadzonka po sadzonce. Studnia po studni.
Tym sposobem wypalony słońcem ugór zamienił się w miasto ogród.
„To jedno z głównych osiągnięć aurovillian i ewenement w skali świata” – mówił w Polskim Radiu Paweł Kowalczyk, który w 2010 roku spędził w Mieście Brzasku sześć miesięcy jako wolontariusz.
O państwie idealnym pisał już Platon. Ale zbiorczą nazwę takim marzeniom nadał dopiero Tomasz Morus (1478-1535), kanclerz Henryka VIII, który napisał słynny traktat o fikcyjnej, szczęśliwej wyspie Utopia. Jej nazwa jest dalece ironiczna, bowiem „ou-topos” w starożytnej grece oznacza „miejsce, którego nie ma” albo po prostu „nigdzie”.
Na przestrzeni wieków wyobrażenia o utopii zmieniały się diametralnie. W XVIII wieku francuski filozof Jean-Jacques Rousseau ‒ zainspirowany m.in. wyprawami admirała Bougainville’a, który przemierzył Pacyfik i dotarł do dziewiczych wysp Polinezji ‒ przekonywał, że szczęście i harmonia są możliwe tylko w świecie nieskażonym cywilizacją. Przykładem miała być Tahiti, wyspa „szlachetnych dzikusów”.
Niestety, w XX wieku zbiorowy sen o utopii – idealnym ustroju społecznym – zamienił się w koszmar komunizmu, który odebrał życie milionom ludzi, a zatruł setkom milionów.
Po tej spektakularnej katastrofie utopijny zapał w Europie wyraźnie osłabł. Pojawiła się za to moda na dystopie: Rok 1984 Orwella, Nowy wspaniały świat Huxleya, 451 stopni Fahrenheita Bradbury’ego, Mechaniczna pomarańcza Burgessa, Kongres futurologiczny Lema.
Aby szukać przyjaznego otoczenia dla utopii, trzeba było się wybrać do odległych – geograficznie i duchowo ‒ Indii.
Monsun nie odpuszcza. Uprane przed tygodniem ubrania z powodu dużej wilgotności nadal schną na werandzie. Ulewa atakuje wściekłymi falami, co godzinę stawiając przed nami kolejną ścianę deszczu.
Jazda przez Auroville dostarcza jednak niezapomnianych wrażeń. W deszczu błyszczą puste czerwone ulice, zaprojektowane na wzór galaktyki – dzieło znanego modernistycznego architekta Rogera Angera.
Sercem miasta jest kuchnia solarna – duma mieszkańców. Na jej dachu zamontowano gigantyczną baterię słoneczną o średnicy 15 metrów, która zasila w energię cały budynek. W porze obiadu robi się tu naprawdę tłoczno, a Auroville przez chwilę nabiera kosmopolitycznego charakteru. Mieszają się idee i języki. Jest głośno i gwarno. Stołuje się tu również wielu tubylców z okolicznych wiosek, które wianuszkiem otaczają Miasto Brzasku.
Na jego obrzeżach wyrosły też hotele, kurorty i domy spokojnej starości. Ceny gruntów w ostatnich latach wzrosły kilkunastokrotnie, bo spekulanci i deweloperzy chcą odcinać kupony od utopii.
Jednak samo Auroville nie rozwija się tak, jak wymarzyła sobie Matka. Plany były wielkie! Miało pomieścić aż 50 tys. osób. W maju 2018 r. mieszkało tu 2852 obywateli z 56 krajów. 1252 z nich to Hindusi, reszta ‒ przyjezdni z Europy, głównie Francuzi i Niemcy.
Oficjalnie przyjętym w poczet obywateli aurovillianom pomagają wolontariusze i tamilscy tubylcy. Dlatego w mieście żyje łącznie prawie 10 tys. ludzi. Ale tylko obywatelstwo daje dostęp do licznych praw i przywilejów.
Obywatelem teoretycznie może być każdy, ale w praktyce nie jest to wcale łatwe. Kandydaci muszą przejść kilkumiesięczny staż. Później otrzymują status nowo przybyłego, który ma już część praw i obowiązków, ale wciąż nie jest jeszcze pełnoprawnym obywatelem. Okres próby trwa około roku; potrzeba niemałych oszczędności, by przez ten czas utrzymać się w mieście. Stać na to głównie bogatych mieszkańców Zachodu i coraz zamożniejszych Hindusów.
W Auroville pracuje się łącznie nad ok. 200 projektami. Spektrum jest bardzo szerokie: od ekologicznego rolnictwa, przez sprawiedliwy handel, po edukację i rzemiosło.
„Zamiast utopia lepiej używać określenia żywe laboratorium” – podkreśla Kowalczyk.
Naukowcy, nauczyciele i inżynierowie dostają dużą swobodę. Można tu wystartować z własnym pomysłem lub przyłączyć się do jednego z już realizowanych. Earth Institute zajmuje się np. projektowaniem budowli z ziemi. Ogród botaniczny Pitchandikulam specjalizuje się w rekultywacji terenów zdewastowanych przez człowieka. Z kolei Sacred Groves to nowe osiedle wybudowane z odpadów.
Niektóre domy projektowała m.in. Anupama Kundoo – uznana dziś indyjska architektka.
Drogi w Auroville to plątanina skomplikowanych, często nieoznakowanych ścieżek i ślepych zaułków. Prowadzą one do różnych aurovillskich osiedli o dziwnych nazwach, takich jak Aspiracja, Zaufanie, Dyscyplina czy Łaska. Każde z nich wybudowano w innym architektonicznym stylu, z własną filozofią i tożsamością.
Poza obiadami w kuchni solarnej mieszkańcy wszystkich dzielnic spotykają się kilka razy do roku. Wspólnie świętują Nowy Rok, rocznicę powstania miasta czy urodzin Sri Aurobindo.
W barze na przedmieściu z reguły jest tłoczno, a przy stolikach spotka się wiele znajomych twarzy. Tu można kupić to, czego w utopii zakazano – alkohol i papierosy. Oraz odrobinę zapomnienia. Zawieszone są surowe prawa i etyczne powinności, tutaj aurovillianie mają przerwę na małego papierosa i haust piwa.
Codziennymi problemami zajmują się liczne komitety i grupy robocze. Ale egzekwowanie praw bez rządu nie jest łatwe. Od śmierci Matki 45 lat temu miasto funkcjonuje bez formalnego przywódcy. Do pewnego stopnia rolę tę przejął rząd Indii. Od 1988 roku, gdy indyjski parlament zatwierdził akt fundacyjny Auroville, miasto ‒ przynajmniej formalnie ‒ zarządzane jest przez państwową Fundację Auroville, jedynego właściciela ziemi w mieście, do której należą również sklepy i domy mieszkańców. Rząd w Delhi ma na miejscu również swojego sekretarza, który dogląda jego interesów.
Miasto Brzasku stara się przejść na system wymiany bezgotówkowej. Środki mieszkańców wpływają na konta Fundacji Auroville i są przez nią zarządzane.
„W mieście działa sklep, gdzie nie ma cen. Płaci się miesięczny abonament, a później można brać, ile się chce” – opowiada Simon.
Gotówka jest jednak chętnie akceptowana. W samym centrum działa sklep dla turystów, w którym miasto oferuje niezwykle ekologiczne lub ręcznie wyrabiane produkty w niezwykle wysokich cenach.
W ostatnich latach Auroville stało się marką, która bardzo dba o autopromocję i wizerunek. To niezbędne, by przetrwać i podtrzymać zainteresowanie świata zewnętrznego. Pod dywan zamiatane są nieprzyjemne sprawy, takie jak kłótnie czy przemoc. A zdarzyły się już nawet gwałty i morderstwo.
Utopijna społeczność daleka jest od samowystarczalności. Polega na rządowych dotacjach, zwolnieniach podatkowych oraz darczyńcach, którzy podtrzymują ją przy życiu. Nie przetrwałaby bez armii wolontariuszy, którzy stanowią darmową siłę roboczą. Są wszędzie: kreślą plany w biurach projektowych, opiekują się zwierzętami, uczą dzieci w szkołach czy prowadzą lokalne radio.
Jednak najpoważniejszy zarzut, jaki pada pod adresem aurovillskiej utopii, jest taki, że ‒ zamiast burzyć mury między Wschodem a Zachodem i promować duchową syntezę różnych kultur ‒ jedynie utrwaliła neokolonialne podziały.
Widać to każdego dnia w solarnej kuchni, gdzie oddzielnie jedzą aurovillianie i Tamilowie. Pierwsi są uduchowionymi przybyszami z Zachodu. Drudzy – zacofaną tanią siłą roboczą: służbą, kucharzami czy robotnikami budowlanymi.
„Głównym problemem jest wyzysk miejscowej ludności, która pracuje na dużo gorszych warunkach niż aurovillianie. Ci, którzy to miejsce zakładali, zestarzeli się i przesunęli na zachowawcze pozycje. Za górnolotnymi hasłami kryją się przywileje dla wąskiej grupy bogatych mieszkańców” – zauważa Janek Simon.
Czyżby zatem rację miał francuski filozof Bertrand de Jouvenel (1903-1987), gdy ostrzegał, że „w każdej utopii jest zarodek tyranii”?