Nauka
Ziemia straciła siostrę. Badanie Wenus dowodzi, że nie jest podobna
17 grudnia 2024
Gdy połączymy słowa stabilizacja i autokracja, otrzymamy „stabilokrację”. To system, który w latach 90. zapanował na Bałkanach. Fala protestów to odpowiedź ze strony sfrustrowanych tłumów
Belgrad, Tirana, Podgorica. Od końca 2018 r. odbywają się tam masowe demonstracje. Powody? Wszędzie mniej więcej takie same. „Skorumpowana władza gra na nosie obywatelom. Wolność mediów właściwie nie istnieje, wybory to farsa – popis umiejętności oszukiwania z uśmiechem w wykonaniu tych, którzy rządzą od lat” – komentuje Darko Dizdarevic, bośniacki dziennikarz zajmujący się sytuacją polityczną w regionie.
Dwa dni spędziłam na szukaniu w Serbii, Albanii i Czarnogórze osób, które wierzyłyby, że coś się zmieni. Chciałam wiedzieć, dlaczego od kilku miesięcy na bałkańskich ulicach co chwila pojawiają się tłumy.
Protesty w Belgradzie trwają od prawie pół roku – regularnie, tydzień w tydzień. Ciągle gromadzą tysiące ludzi, choć władza próbuje zaniżać statystyki. Głównym obiektem gniewu tłumu jest Aleksandar Vučić. Obecnie prezydent, wcześniej premier. Teraz rządzi krajem z pomocą premier Any Brnabić, która wydaje się być jego marionetką. Zresztą w Serbii prezydent ma szerokie uprawnienia – kandydata na szefa rządu może zwyczajnie odrzucić. Vučić, z wykształcenia prawnik, ma 49 lat, a na serbskich internetowych memach bywa przedstawiany jako bóg. Podczas wojny po rozpadzie Jugosławii był ultranacjonalistą, ale zanim przyjął stanowisko wicepremiera w 2012 r., zaczął wyznawać wartości bardziej „europejskie”.
Unia próbowała więc zapomnieć o jego poglądach i niektórych wypowiedziach, jak słynne: „Za każdego zabitego Serba zabijemy stu muzułmanów”. Takie hasło wygłosił podczas wojny, pełniąc funkcję sekretarza skrajnie nacjonalistycznej Serbskiej Partii Radykalnej (SRS).
Vučić wydawał się gwarantem stabilizacji i nadzieją na dialog z Prisztiną, dotyczący uregulowania statusu Kosowa. Obecnie jego partia w koalicji z socjalistami kontroluje 160 miejsc w 250-osobowym parlamencie.
Jak komentuje dziennik „The New York Times”, protesty podważają pozycję Vučića jako europejskiego polityka, sygnalizują, że bierze przykład z „autorytaryzmu ubranego w oznaki demokracji, podobnie jak w Turcji czy Rosji”.
„Nowy ruch polityczny rządzący Serbią nie powinien mieć nic wspólnego z poprzednim rządem, ale powstać na bazie ludzi związanych z nauką, organizacjami pozarządowymi i innymi strukturami obywatelskimi” – twierdzi Darko Dizdarevic.
Protestują wszyscy – starsze kobiety na balkonach uderzają miarowo chochelkami w metalowe miski, wystukując rytm maszerującemu tłumowi. Matki prowadzą dzieci, studenci pstrykają selfie. Serbskie media rozmijają się w rachunkach – ale bez wątpienia każdego tygodnia na ulicę wychodzi od kilku do kilkudziesięciu tysięcy ludzi.
„Kłam ile chcesz, ale my tam byliśmy” – komentuje w mediach społecznościowych Marko Šelić, muzyk znany z zaangażowanych społecznie tekstów, który używa pseudonimu Marčelo. „Protestuję dzisiaj i tak długo, jak będzie trzeba” – wyjaśnia.
„Wychodzimy na ulicę, ponieważ nie ma innego miejsca, do którego moglibyśmy pójść” – tłumaczy Vladimir, mieszkaniec Belgradu. „Vučić kontroluje całe państwo. Na zmianę potrzeba czasu. Ale musimy im regularnie przypominać, że ludzie są niezadowoleni” – mówi.
„Nie sądzę, by cokolwiek miało się zmienić. Całkowitą kontrolę nad krajem, zarówno pod względem egzekutywy, legislatywy, władzy sądowniczej, jak i medialnej ma jeden człowiek – Aleksandar Vučić” – komentuje dr Rigels Halili, antropolog i bałkanista z Uniwersytetu Warszawskiego. „Wojsko i policja musiałyby zrezygnować z poparcia dla prezydenta, a są wobec niego bardzo lojalne” – uważa.
Mimo trwających od miesięcy protestów opozycja traci poparcie (badanie Ipsos Strategic Marketing). Ale trudno stwierdzić, czy sondaże są wiarygodne. Gdyby wybory miały się odbyć w Serbii dzisiaj, prezydent Vučić i jego Serbska Partia Postępowa wygraliby z jeszcze większym poparciem niż przed rozpoczęciem demonstracji – głosem ponad połowy społeczeństwa. „Media kontroluje rząd. Publikują one sfabrykowane historie, robione na zamówienie. Podejrzewam, że sondaże również nie są wiarygodne” – komentuje Darko Dizdarevic.
Według analizy indeksu wolności mediów, tworzonego przez organizację Reporterzy bez Granic, państwo ma niepokojący wpływ na przekaz medialny, a w ciągu pięciu lat rządów Vučića Serbia stała się miejscem, gdzie zawód dziennikarza stał się niebezpieczny. „Wzrasta liczba ataków na media, w tym groźby śmierci. Podburzająca retoryka wymierzona w dziennikarzy coraz częściej pochodzi od sprawujących władzę urzędników” – podkreśla organizacja.
Vučić ma grono zwolenników: „To dobry człowiek, stawia fabryki, a przede wszystkim broni serbskości” – tłumaczy Ana, Serbka, która popiera prezydenta.
„Vučić jest populistą, potrafi mówić do zwykłych ludzi, zwyczajnym językiem. Dodatkowo cały czas buduje wrażenie, że wszyscy niesprawiedliwie nie lubią Serbów, a to jest może teraz najlepszy kierunek w polityce. Okazuje się, że przez budowanie wrogości do innych można rządzić własną wspólnotą. Dajcie mi wroga – a ja dam wam lidera politycznego” – komentuje dr Rigels Halili.
Prezydent zdaje sobie sprawę ze swojej siły – jeszcze niedawno twierdził, że jeśli społeczeństwo ma takie życzenie, jest gotów odświeżyć mandat i ogłosić jeszcze w tym roku przyspieszone wybory. Część opozycji zapowiedziała ich ewentualny bojkot. „Naciskasz na nas przez sześć lat, kryminalizując kraj, a potem mówisz »wybory«. Nie są one teraz dla nas tematem, chcemy przywrócenia demokracji i wolności” – powiedział Dragan Đilas, przywódca sojuszu partii opozycyjnych.
Czy bojkot wyborów przez opozycję ma sens? „Wytłumaczyli, że i tak będą sfałszowane. Zgadzam się z nimi” – twierdzi Darko Dizdarevic. Podkreśla też, że tamtejsza opozycja jest różnorodna i podzielona, a więc niepewna. „To cały wachlarz wszystkich opcji politycznych: przez radykalną prawicę, centrum, aż do liberałów” – dodaje.
Spore wsparcie społeczeństwa, które wychodzi na ulicę, wydaje się odzwierciedlać raczej oddolne niezadowolenie z Vučicia niż poparcie dla jego rywali. Pojawia się kolejny problem – czy Vučić da radę odwrócić protesty przeciwko demonstrującym i wykorzystać jako swój mandat wyborczy?
Co więcej, okazuje się, że trwające miesiącami protesty niekoniecznie są w interesie Zachodu. Jeden z liderów opozycji Vuk Jeremić otwarcie mówi, że dyplomaci zarówno z Brukseli, jak i Waszyngtonu dali mu do zrozumienia, iż są przeciwni demonstracjom, dopóki urzędujący prezydent nie rozwiąże kwestii Kosowa.
„Trzeba ich wszystkich wsadzić do wielkiego więzienia” – mówi Gjorgji, mieszkaniec albańskiej Szkodry. „Ediego Ramę, Sali Berisha, Vučića, Đukanovićia” – wymienia. „My tutaj protestujemy, bo ciągle wierzymy w zmiany, ale zobaczymy, co zrobią Amerykanie i Unia Europejska” – dodaje, dając do zrozumienia, że zadaniem społeczności międzynarodowej powinno być umiejscowienie bałkańskich elit w olbrzymim zakładzie karnym.
W Albanii protesty rozpoczęły się w lutym, gdy studenci wyszli na ulice, by pokazać sprzeciw wobec reformy edukacji. Później dołączyły do nich tłumy protestujących. Władze państwowe oskarżają o korupcje i powiązania z mafią. Chcą rezygnacji rządu i wcześniejszych wyborów.
Edi Rama, albański premier, to artysta, malarz. Po powrocie z Paryża przyjął tekę ministra kultury, młodzieży i sportu, ale przełomem w jego karierze był wybór na burmistrza Tirany. Rama sprawował stanowisko przez ponad 10 lat – od 2000 r., zmieniając wizerunek albańskiej stolicy. Szare blokowiska malowano na jaskrawe kolory, zgodnie z wizją polityka. Burmistrz, a następnie premier, podkreślał, że kolorów użył jako instrumentu. Nie były tylko zabiegiem estetycznym czy artystycznym, ale „akcją polityczną, znakiem, że coś innego w Albanii jest możliwe”.
Rama jeszcze w 2005 r. znalazł się na liście „europejskich bohaterów” magazynu „Time” – obyty, znajomy francuskiej bohemy, pozował na intelektualistę i na początku swojej kariery politycznej w ogóle nie posiadał legitymacji partyjnej. Dzisiaj stoi na czele Socjalistycznej Partii Albanii.
Ostatnie, majowe protesty w Tiranie, nie pierwszy raz przerodziły się w przepychanki. Podczas zamieszek zdarzyło się, że demonstranci rzucali w siedzibę premiera i kordon policjantów koktajlami Mołotowa, puszkami z farbą i wystrzeliwali race, krzycząc: „Chcemy europejskiej Albanii!”. Policja użyła kulek wodnych, gazu łzawiącego i pałek.
To kolejny przykład na to, jak demonstracje mogą działać na niekorzyść protestujących. Zarówno Waszyngton, jak i Bruksela potępiły przemoc. „Domniemany cel opozycji – umocnienie demokracji w Albanii – jest sprzeczny z przemocą, której obecnie dopuszczają się protestujący” – podkreśliła ambasada Stanów Zjednoczonych w oświadczeniu.
W czerwcu Albania oczekuje odpowiedzi ze strony Unii Europejskiej dotyczącej możliwości rozpoczęcia negocjacji w sprawie członkostwa. „Myślę, że rewolucja byłaby błędną drogą. Jedynym modelem, który ma szansę, jest ewolucja. Elity polityczne same wiedzą, że muszą zreformować kraj, bo inaczej zostaną daleko w tyle, jeśli chodzi o integrację z UE” – komentuje dr Halili.
Zdaniem bałkanisty Albania może być dobrym przykładem zmian. „Mimo że rząd Ediego Ramy i on sam są oskarżani o korupcję, to właśnie urzędująca władza zainicjowała proces weryfikacji w albańskim sądownictwie. Każdy sędzia musi udowodnić, skąd ma pieniądze i dlaczego tyle” – tłumaczy.
Niewielka Czarnogóra od czasu wojen po rozpadzie Jugosławii stała się centrum przemytu narkotyków. Powiązania z gangami podobno ma sam Milo Đukanović, wieloletni premier kraju, a obecnie prezydent.
Jak zauważają z przekąsem komentatorzy, Đukanović w ten sposób próbował utrzymać gospodarkę. Według brytyjskiego dziennika „The Independent” w maju 2010 r. przywódca liczącego ok. 600 tys. mieszkańców państwa znalazł się wśród 20 najbogatszych, światowych przywódców. Źródła jego szacowanego majątku – 10 mln funtów – dziennik określił jako „tajemnicze”.
Z drugiej strony, to polityk prozachodni – wprowadził Czarnogórę do NATO i na drogę negocjacji akcesyjnych z Unią Europejską. Naraził się w ten sposób Moskwie, która uważa go za zdrajcę.
„Przywódca, mąż stanu, prezydent wszystkich obywateli” – takie hasła znajdowały się na plakatach wyborczych Đukanovića podczas ostatniej kampanii. Protestujący w Podgoricy krzyczą dziś: „Ostatni dyktator musi odejść”. Oskarżają go o autorytarne rządy, powiązania z mafią, cenzurę i korupcję.
Jednak Đukanović ciągle cieszy się popularnością, być może z powodu braku alternatyw. W ubiegłym roku prezydencki wyścig wygrał w pierwszej turze. Jego głównym rywalem był kandydat opowiadający się za zbliżeniem Czarnogóry z Rosją.
W ostatnich latach Europa była tak bardzo zajęta swoimi problemami, że wiele razy przymykała oko na faktyczny regres demokracji na Bałkanach, a nawet chętnie układała się z tamtejszymi elitami politycznymi, jeśli leżało to w jej interesie. Gdy priorytetem stało się ograniczenie migracji, okazało się szybko, że można dogadać się prawie z każdym – nawet z byłym premierem Macedonii Nikolą Gruevskim. To przyjaciel Orbána i Putina, obecnie skazany za korupcję na dwa i pół roku więzienia, przeciwko któremu toczą się też inne postępowania, m.in. o podsłuchiwanie opozycji czy oszustwa wyborcze.
Przykłady można mnożyć. Łagodniej traktowani są też politycy, którzy – według Zachodu – są w stanie zapewnić stabilność w regionie lub których partie utrzymują relacje z silnymi europejskimi ugrupowaniami. „UE poszła w kierunku stabilizacji, wspierając Vučića, Gruevskiego, a nawet Berishę w Albanii (były prezydent i premier kraju – red.) i Đukanovića w Czarnogórze. Okazuje się, że była to bardzo błędna strategia. Nie ma wejścia do Unii Europejskiej i stabilizacji bez właściwej demokracji i procesów, przez które musiały przejść kraje Europy Środkowej w latach 90.” – podsumowuje dr Halili.
Gdy połączymy słowa stabilizacja i autokracja, wychodzi „stabilokracja”. Tak można nazwać system, który po rozpadzie Jugosławii zapanował na Bałkanach. „Rządy przede wszystkim spełniały cele geopolityczne Zachodu. Z tego powodu, w nagrodę, dostały możliwość łamania praw człowieka, korupcji i przestępczości czy pełnej kontroli mediów. Obecne protesty są odpowiedzią na »stabilokrację«” – komentuje czarnogórski historyk, Slavisha Batko Milacic.