„Bliskościowcy” i „trenerzy”, czyli spór o dziecko

Przedmiot, w którym nosimy dziecko, może być znakiem równie czytelnym i polaryzującym, jak wymachiwanie brunatną albo tęczową flagą

Przedmiot, w którym nosimy dziecko, może być znakiem równie czytelnym i polaryzującym, jak wymachiwanie brunatną albo tęczową flagą. W niepozornym nosidełku czy smoczku do kaszki kryje się potężny ładunek ideologiczny

Większość moich znajomych miała dzieci kilka lat przede mną. Długo przypatrywałam się spotkaniom młodych rodziców, którzy wychowywali swoje potomstwo na rozmaite sposoby. Przysłuchiwałam się rozmowom, w których wymieniali się doświadczeniami. Rozmowy prędko schodziły na kwestie sporne.

Pozwalać dziecku niewprawnie, ale samodzielnie, zapinać kurtkę przez 30 minut, ponieważ w ten sposób wyraża swoją niezależność, czy zapiąć ją samemu, żeby wyjść z domu o czasie i zdążyć do żłobka lub pracy? Uczyć je od małego spania we własnym łóżku i pokoju czy spać z nim tak długo, aż samo zapragnie oddzielić się od rodziców? Czytać poradniki Tracy Hogg czy Jespera Juula?

Atmosfera tych rozmów, toczonych zrazu kulturalnym tonem, szybko gęstniała. Dwie grupy rodziców – ci pragnący zachowania odrobiny autonomii sprzed porodu i ci zorientowani na wsłuchiwanie się we wszystkie potrzeby dziecka – po kilkunastu minutach nie mogły się już dogadać. Żeby uniknąć wiszącej w powietrzu kłótni, kończono dyskusje cedzonymi przez zęby uprzejmymi frazami typu „My po prostu podjęliśmy inną decyzję”. I szybko zmieniano temat. Jednak niesmak pozostawał.

Czające się przedmioty

Kiedy sama zaszłam w ciążę, postanowiłam, że nie chcę być częścią wojny plemion i że wychowam dziecko „po prostu” – intuicyjnie, poza paradygmatami. Może i chaotycznie, ale zgodnie z odruchami serca. Odgrażałam się, że w razie potrzeby poradzę się mamy albo lekarza, ale nie zgłoszę akcesu ani do plemienia „bliskościowców”, ani do grupy „trenerów”. Obiecałam sobie nie czytać żadnego z polecanych poradników.

Obietnicy zresztą nie spełniłam, ponieważ zapoznałam się z rozdziałem dotyczącym usypiania dziecka i uważam, że dzięki temu udało mi się, na 48 godzin przed końcem urlopu macierzyńskiego, dokończyć doktorat. Uniesiona swoim postanowieniem o wychowywaniu dziecka „poza ideologiami”, nie zwróciłam uwagi na fakt, który – przyznaję ze wstydem – nie powinien był umknąć kulturoznawczyni.

Co prawda zauważyłam, że proces oczekiwania na dziecko – który w idealnym świecie powinien być Wielkim Przeżyciem Duchowym i Dojrzewaniem do Nowej Roli – sprowadza się w dużej mierze do kompletowania wyprawki, czyli gromadzenia przedmiotów. Nie od razu zdałam sobie jednak sprawę, że prawie każdy z tych przedmiotów, lokuje jego użytkownika po konkretnej stronie sporu.

We współczesnym społeczeństwie konsumpcyjnym nie da się wychować dzieci „po prostu”. Nawet jeśli postanowimy nie programować swojego rodzicielstwa według poradników lub innych przepisów regulujących reagowanie na potrzeby dziecka („rodzicielstwo bliskości”, „wychowanie bezstresowe” itd.), ideologie wychowawcze i tak nas dopadną. Czają się w pozornie niewinnych przedmiotach – nosidełkach, butelkach ze smoczkiem i grających książeczkach. Można schować się przed ekspertami od rozwoju i nie czytać poradników, ale nie sposób uchronić się przed przedmiotami.

Rodzice helikopterowi i inni

Dopiero od niedawna Polacy mogą z rozmysłem wybierać swój wzór rodzicielstwa i realizować go dzięki wyborom konsumenckim. W biblioteczkach pokolenia moich rodziców, na początku lat 80., znajdowała się zazwyczaj tylko jedna pozycja o wychowaniu i pielęgnacji potomstwa – „Dziecko” Benjamina Spocka (o ile w ogóle znajdowało się w nich cokolwiek na ten temat).

Półki w księgarniach nie uginały się od poradników, z których każdy mógł wybrać pozycje najbliższe mu ideowo. Nie było blogosfery, forów dyskusyjnych, dyskursu i przemysłu „parentingowego”, „inspiracji” z Instagrama ani konkursów na najpiękniejszy pokój dziecięcy.

GETTY IMAGES

Zamiast tego, rodzicielską energię w epoce PRL inwestowano w poszukiwanie jakichkolwiek śpioszków (tych z przydziału było zawsze za mało, co oznaczało codzienne pranie), mozolne zdobywanie pralki automatycznej (ojciec mojej mamy „wystał” ją dla niej na drugim końcu Polski) lub przywożenie kaszki instant z Czechosłowacji.

Obecne czasy powszechnej dostępności artykułów dziecięcych to jednocześnie era pogłębionej refleksji nad wychowaniem. Popularne obecnie modele „świadomego rodzicielstwa”, „rodzicielstwa bliskości” oraz zjawiska „rodzicielstwa helikopterowego” i „rodzicielstwa intensywnego”, mają pewien wspólny mianownik. Jest nim przeświadczenie, że każda, nawet najdrobniejsza czynność lub interakcja, ma zasadnicze znaczenie dla rozwoju dziecka.

Rodzic „intensywny” zawsze dąży do perfekcji, nawet w drobnych kwestiach najchętniej zasięga porad ekspertów (lub chociaż radzi się innych rodziców), nie podejmuje przypadkowych działań. Jest nieufny i konsekwentny. Przedmioty, którymi otacza dziecko, nie bywają przypadkowe –  służą jak najlepszemu realizowaniu obranego planu wychowawczego.

Sen? Może poczekać

Weźmy kategorię przedmiotów, których funkcją jest przytwierdzenie dziecka do tułowia rodzica i jednoczesne uwolnienie jego rąk – nosidełka i chusty. Zanim jeszcze zdążyłam dopasować długość pasków w pożyczonym od koleżanki nosidełku, dowiedziałam się, że ten wybór skazuje mnie na wykluczenie z grona Dobrych Matek.

„To nie nosidło, tylko wisiadło. Krzywdzi delikatny układ kostny!” – grzmieli internauci. „Wiadomo, że tylko w chuście pozycja kręgosłupa jest odpowiednia” – alarmowały znajome (zazwyczaj filolożki lub absolwentki zarządzania). „Naprawdę tak trudno poświęcić trochę czasu i nauczyć się wiązać chustę? Wystarczy godzinna konsultacja ze specjalistką albo videotutorial!” –  krytykowały.

Nosidełko stało się symbolem złego rodzicielstwa, niechęci do poświęceń, umiłowania własnej wygody i karygodnej niewiedzy z zakresu ortopedii. Jego przeciwieństwem stała się chusta – przedmiot trudniejszy w użytku, wymagający treningu, ale za to związany z „rodzicielstwem bliskości”, „bezpiecznym przywiązaniem” i opisywany w języku „chustomarketingu” jako niezbędny do nawiązania z dzieckiem odpowiedniej więzi.

Kolejnym przedmiotem wartym omówienia jest mata, przenośny obiekt tekstylny, służący do bezpiecznego odłożenia niemowlęcia na podłogę. Do jego podstawy przytwierdzone są pałąki, z których zwisają zabawki, a całość jest tak zaprojektowana, by dzięki zmyślnemu szaleństwu kolorów, faktur, lusterek, szeleszczeń i grzechotań, oddziaływać na zmysły dziecka. Przemysł niemowlęcy nadał mu nazwę „maty edukacyjnej”.

GETTY IMAGES

Ideologia tkwi w przymiotniku „edukacyjny”, który sugeruje, że niemowlęta należy „edukować” lub „stymulować”. Stawką w tym procesie jest rozwój – w języku producentów mat, optymalny rozwój to zapewne taki, który wykracza poza oczekiwania i normy, lokując dziecko w peletonie wyścigu do dobrego liceum i na prestiżowy uniwersytet. Z maty można też zrezygnować (przydaje się przez mgnienie oka), ale czy po zapoznaniu się z opisem producentów (przyspieszony rozwój itd.), rodzic będzie mógł spojrzeć sobie w oczy, kładąc dziecko na zwykłym kocu i skazując je tym samym na rozwój zwyczajny, nieprzyspieszony?

Nawet o smoczek można stoczyć wojnę ideologiczną. Na jednym z forów dla rodziców, ktoś zapytał o sprawdzony model smoczka do podawania dziecku kaszki z butelki, ponieważ nakarmione kaszką przez sen około godz. 23 przesypia całą noc. Ktoś polecił smoczki marki X, ktoś inny marki Y, zaś kolejne komentujące osoby oznajmiły, że taki smoczek to najgorsze, co można dziecku zrobić.

Wybór smoczka do kaszki oznacza bowiem rodzicielstwo ostentacyjnie niezaangażowane i niedbałe – sprowadza na dziecko próchnicę, problemy logopedyczne i emocjonalne. O matce, która da się przyłapać ze smoczkiem do kaszki, od razu wiadomo, że jest leniwa, nieodpowiedzialna, niedoinformowana i nie karmi dziecka piersią tak długo, jak długo ono tego potrzebuje. Sen? Może poczekać.

Wielki spór

We wszystkich tych przedmiotach i niesionych przez nie ukrytych znaczeniach chodzi o gotowość do poświęcenia. Napięcie pomiędzy „łatwym” a „trudnym” rodzicielstwem, między wygodą a rezygnacją z siebie, między robieniem rzeczy „wystarczająco dobrze”, a dążeniem do perfekcji i wszechwiedzy, to jedne z opozycji, wokół których ogniskuje się aktualnie spór o dobre rodzicielstwo.

Każda ze stron opowiada się za pewnymi decyzjami konsumenckimi. Decyzje wychowawcze są bowiem często decyzjami konsumenckimi. Każda taka decyzja ma swoje przeciwieństwo –  opowiada się za czymś, a zarazem przeciwko czemuś.

Rodzicielskie ideologie nie istniałyby bez obserwującej nasze przedmioty publiczności. Rodzicielstwo składa się z obiektów i czynności, które są publicznie dostępne, obserwowane i w mig dekodowane przez otoczenie. Styl bycia rodzicem to nie prywatny wybór, tylko otwarta deklaracja ideologiczna. Przedmiot, w którym nosimy dziecko, może być znakiem równie czytelnym i polaryzującym, jak wymachiwanie brunatną albo tęczową flagą.

Opublikowano przez

Zofia Smełka - Leszczyńska


Psycholożka, kulturoznawczyni, doktorantka w Instytucie Kultury Polskiej Uniwersytetu Warszawskiego. Zawodowo zajmuje się strategiami marketingowymi.

Chcesz być na bieżąco?

Zapisz się na naszą listę mailingową. Będziemy wysyłać Ci powiadomienia o nowych treściach w naszym serwisie i podcastach.
W każdej chwili możesz zrezygnować!

Nie udało się zapisać Twojej subskrypcji. Proszę spróbuj ponownie.
Twoja subskrypcja powiodła się.