Bój to będzie ostatni

Dla syryjskich Kurdów początkiem rewolucji był rok 2004, a nie 2011, jak dla reszty kraju. Po latach walk, przelanej krwi i w gąszczu niejasnych porozumień zawartych przez mocarstwa ten projekt właśnie umiera

Dla syryjskich Kurdów początkiem rewolucji był rok 2004, a nie 2011, jak dla reszty kraju. Po latach walk, przelanej krwi i w gąszczu niejasnych porozumień zawartych przez mocarstwa ten projekt właśnie umiera

Said wciąż pamięta, jak 15 lat temu rozgrzewał się na stadionie. Wkrótce miał zabrzmieć pierwszy gwizdek. Był 12 marca 2004 r. 40-letni dziś Said grał wówczas w drużynie al-Dżihad, która w większości składała się z Kurdów. To chluba Kamiszli, stolicy syryjskiego Kurdystanu, zamieszkałej też głównie przez Kurdów. Tam również rozgrywał się mecz. Trybuny się zapełniały.

Nidal prosto z pracy przyszedł na stadion. On – żeby kibicować. Al-Dżihad notowała dobre wyniki w syryjskiej lidze, więc przyciągała fanów. Nidal nie mógł tego przepuścić. Zresztą przyszedłby nawet, gdyby mecz nie miał żadnego znaczenia.

„Oglądałem wszystkie rozgrywki: dziecięce, młodzieżowe i seniorów” – mówi 50-letni dziś Nidal.

Usadowił się mniej więcej po środku trybuny dla gospodarzy, wszystko chciał dobrze widzieć.

Mecz, który zmienił wszystko

Od samego początku coś było nie tak. Kibice drużyny al-Fotuwa ze wschodniosyryjskiego miasta Dajr az-Zaur pakowali do dużych termosów na wodę kamienie. Policja skrupulatnie sprawdzała fanów al-Dżihadu, ale przyjezdnych już nie. Nidal pamięta, że wraz z innymi sympatykami lokalnej drużyny musiał czekać w długiej kolejce. Na samym stadionie ku jego zdziwieniu kibice al-Fotuwy siadali nie tylko w wyznaczonym sektorze, ale też mieszali się z tłumem.

Wkrótce poleciały pierwsze kamienie i w ruch poszły pięści. Said był wściekły. On i inni zawodnicy nawoływali policjantów, by rozdzielili kibiców.

„Policjanci zachowywali się tak, jakby przyszli oglądać zamieszki” – stwierdził.

Część mundurowych jawnie stanęła po stronie kibiców drużyny przyjezdnej i zaangażowała się w starcia. Stadion został zamknięty, a kurdyjscy kibice zepchnięci na skraj trybuny.

Znaczenie meczu, który nigdy się nie rozpoczął i który pogrążył sportowo al-Dżihad, okazało się jednak ogromne. Stał się on symbolicznym początkiem syryjskiego Kurdystanu. Saidowi nie przeszło wówczas przez myśl, że kopanie piłki może mieć takie konsekwencje.

Byle nie przegapić

Kibice al-Fotuwy byli znani ze swojego arabskiego nacjonalizmu i sympatii do partii Baas – zarówno tej rządzącej od dekad w Syrii, jak i jej irackiego odłamu. Wznosili baasistowskie flagi i zdjęcia Saddama Husajna, który kilka miesięcy wcześniej został zatrzymany podczas operacji amerykańskich sił specjalnych.

Do wydarzeń na stadionie w Kamiszli doszło niemal równo rok po rozpoczęciu amerykańskiej inwazji na Irak. Beneficjentami wojny stali się iraccy Kurdowie, którzy wsparli Amerykanów i otrzymali jeszcze większy zakres autonomii niż ten wywalczony w latach 90.

Podczas owego meczu kibice drużyny z Dajr az-Zaur wznosili hasła wymierzone w liderów irackich Kurdów. Wówczas sądzono, że w Syrii iracki scenariusz może się powtórzyć. Kibice al-Fotuwy przyjechali dokonać zemsty na tych, na których mogli. Do irackiego Kurdystanu nie byli w stanie się dostać, więc postanowili rozprawić się z miejscowymi Kurdami – nie mającymi wiele wspólnego z wydarzeniami w sąsiednim kraju.

Nidal przed deszczem kamieni próbował zasłonić się kurtką. Jakiś czas temu uszkodził sobie kolano w trakcie gry w siatkówkę, wciąż miał problemy z chodzeniem. Uciekając ze stadionu, ledwie przeszedł przez nieduże ogrodzenie. Po drugiej stronie trafił na znajomego policjanta z sąsiedztwa. Mundurowy powiedział mu, by szedł do domu, bo jak inni funkcjonariusze zobaczą, że kuleje, pomyślą, że brał udział w zamieszkach i go aresztują. To byłby koniec jego pracy w administracji państwowej. Ale Nidal nie poszedł, jeszcze jakiś czas kręcił się wokół stadionu z nadzieją, że rozgrywka zostanie rozpoczęta.

„Najbardziej bałem się tego, że mecz się zacznie, a mnie nie będzie” – mówi i śmieje się po latach.

Said wraz z innymi piłkarzami na murawie też czekał. Ale meczu nie rozegrano. Wsparcie policji zachęcało atakujących. Do tego w syryjskiej telewizji, która emitowała spotkanie, prowadzący powiedział, że na stadionie padły pierwsze ofiary. To jeszcze bardziej rozsierdziło ludzi, którzy zaczęli ściągać ze wszystkich stron. Sytuacja eskalowała. Said i reszta zawodników schronili się w szatni. Gdy zrozumieli, że spokoju prędko nie uda się przywrócić, opuścili stadion.

Na ratunek

Hevija Abdu ma obecnie 52 lata. 12 marca 2004 r. była w namiocie pogrzebowym – w Syrii rozstawia się je po śmierci, spotykają się w nim rodzina i bliscy zmarłego.

Gdy usłyszała strzały, wyszła na ulicę i pytała, co się dzieje. Powiedziano jej, że na meczu doszło do starć. Policja użyła ostrej amunicji. Hevija nie mogła jeszcze wiedzieć, że tego dnia zginą cztery osoby. Co tchu pognała w stronę stadionu. Był tam jej nastoletni syn, który grał w tej samej drużynie co Said, a na trybunach siedzieli jej mąż i krewni. Dziś twierdzi, że kierował nią głównie instynkt, a nie świadome działanie.

15 lat temu Hevija Abdu pobiegła na stadion, by ratować bliskich, którzy znaleźli się w środku zamieszek. Jej syn był piłkarzem, a mąż widzem. Mimo upływu lat wspomnienia wciąż pozostają żywe (PAWEŁ PIENIĄŻEK)

Gdy dobiegła na miejsce, stadion był zamknięty, ludzie przeskakiwali przez ogrodzenie jak Nidal. Nie wszyscy jednak mogli trafić na życzliwych policjantów.

„Jedno z dzieci moich przyjaciół próbowało uciec ze stadionu. Syryjski żołnierz strzelił do niego” – mówi Abdu. „Widziałam to” – podkreśla.

Jej syn w trakcie ucieczki ze stadionu został spałowany.

Zamieszki szybko rozlały się poza obiekt i poza Kamiszli. Przez cztery dni w zamieszkałych przez Kurdów syryjskich miastach dochodziło do walk. W Kamiszli dzień po nierozpoczętym meczu doszło do pogrzebu czterech zabitych. Wielu mężczyzn przyszło z czerwonymi wstęgami, a kobiety w czarnych chustach. Marsz z trumnami ruszył z meczetu w centrum miasta na cmentarz.

„To była bardziej demonstracja niż pochód. Gdy ludzie widzieli syryjską flagę, pomnik lub zdjęcie, niszczyli je” – wspomina Hevija Abdu. „Nasz marsz nabierał coraz bardziej charakteru antyreżimowego, bo to reżim nas zdradził” – dodaje.

Siły bezpieczeństwa strzelały do idących i wyłapywały kolejne osoby. W następnych dniach w zamieszkach w syryjskich miastach, głównie na terenie Kurdystanu, zginęły przynajmniej 33 osoby. Liczba rannych nie jest znana. Abdu twierdzi, że tylko w Kamiszli były ich setki. Nie mogli jednak przekazywać rannych do szpitali, bo stamtąd ludzie reżimu wykradali ich prosto do więzień. Dlatego demonstranci prosili znajomych lekarzy, by składali wizyty w domach i tam leczyli poszkodowanych. Ludzie bali się iść na cmentarz, by zanieść zwłoki tych, którzy zostali zabici w trakcie pochodu. Abdu odważyła się, pochowała bliskich.

Dzień po meczu wcześnie nad ranem do jej domu przyszedł syryjski wywiad. Szukali męża. Trwała fala aresztowań. Znowu brakuje dokładnych szacunków, ale mogło zostać zatrzymanych nawet dwa tysiące osób.

Męża wyciągnęli z domu – nie pozwolili mu się ubrać ani włożyć butów, jedynie zawiązali oczy. Ich kilkuletnia córka tak się wówczas przeraziła, że do dzisiaj ma ataki lęku.

Mąż Abdu trafił na 55 dni do stołecznego więzienia Sajdnaja. Był torturowany, tak jak większość więźniów. Miał jednak szczęście, o ile można tak powiedzieć, bo wiele osób przepadło bez śladu. Warunki były straszne – siedzieli w tak przepełnionych celach, że praktycznie nie dało się ruszyć, racje były głodowe, a warunki sanitarne żadne.

„Gdy przyszedł do domu, na początku nie byliśmy w stanie go poznać. Miał bardzo długą brodę. Wyglądał jak jakiś potwór, który tylko co wyszedł z lasu” – wspomina Abdu.

Odwszawiała go przez miesiąc. Wygrzebywała pasożyty z jego mięsa, bo w niektórych miejscach ze skóry nic już nie zostało.

Szansa na autonomię

Na fali wydarzeń z 2004 r. wyrosło wiele kurdyjskich organizacji, które spotykały się z brutalnymi represjami ze strony Damaszku. Kurdowie domagali się swoich praw, ale płacili za to wysoką cenę. Działacze i aktywiści przepadali bez wieści i padali ofiarą tortur. Wywiad i służby bezpieczeństwa deptały im po piętach. Kurdom nie chodziło tylko o naukę języka kurdyjskiego, kultury czy kultywowania tożsamości, ale też o tak podstawową kwestię jak dokumenty tożsamości, których mogło nie mieć nawet 300 tys. z nich. Tym samym nie byli pełnoprawnymi obywatelami.

Dla syryjskich Kurdów początkiem rewolucji był właśnie rok 2004, a nie 2011, jak dla reszty kraju. Nawet jeśli owa rewolucja miała charakter raczej symboliczny, bo represje władz nie dały rozwinąć się jej na pełną skalę.

Podczas protestów, które wybuchły w różnych regionach Syrii w 2011 r., Kurdowie nie byli szczególnie aktywni. Nie ufali ani rządowi, ani jego przeciwnikom – obie strony nie chciały słyszeć o kurdyjskiej autonomii.

Dla syryjskich Kurdów początkiem rewolucji był rok 2004, a nie 2011. Od wielu lat domagają się autonomii. Na zdjęciu: protest w Kamiszli w marcu 2012 r. (AFP / EAST NEWS)

Swoją szansę Kurdowie dostali w 2012 r. Wówczas siły rządowe wycofywały się z północnej i wschodniej Syrii, by bronić kluczowych miast, jak Aleppo czy Damaszek. Najprawdopodobniej władze przekazały część terytoriów pod kontrolę kurdyjskiej Partii Unii Demokratycznej (PYD). W każdym razie to ugrupowanie i jego bojówki zajęły ogromne terytoria praktycznie bez walk i zdobyły tam niepodzielną władzę. Z perspektywy Damaszku Kurdowie byli lepsi niż walcząca z prezydentem Baszarem al-Asadem opozycja.

Stopniowo Kurdowie i ich wspierani przez Amerykanów arabscy sojusznicy zdobywali kolejne połacie północnej i wschodniej Syrii, głównie zajmując tereny samozwańczego kalifatu Państwa Islamskiego. W szczytowym okresie Kurdowie mieli pod kontrolą niemal jedną trzecią Syrii.

Równość bez demokracji

Z Kamiszli siły rządowe nigdy się do końca nie wycofały. Choć miasto było i wciąż jest zarządzane przez Kurdów, to niektóre tereny i strategiczne obiekty znajdują się pod kontrolą syryjskiej armii. Dochodziło między nimi do starć, ale na co dzień panuje spokój.

Po 2012 r. Kurdowie stopniowo zaprowadzali własne porządki. Stworzyli własną administrację, siły zbrojne, instytucje państwowe i ośrodki kulturalne. W niedługim czasie powstała biurokratyczna machina – ze wszystkimi tego zaletami i wadami. Chociaż oficjalna ideologią był demokratyczny konfederalizm o odcieniach feministycznym i proekologicznym, czyli idea z pogranicza anarchizmu, to w praktyce syryjski Kurdystan okazał się być bardzo scentralizowany. Większość decyzji podejmowana jest nawet nie tyle przez instytucje, a partię. Opozycja jest tolerowana, ale tylko ta koncesjonowana. Wielu kurdyjskich działaczy krytykujących PYD i organizację matkę PKK (powstała w Turcji Partia Pracujących Kurdystanu) było zmuszonych opuścić syryjski Kurdystan.

Kurdowie zaprowadzili też politykę równościową w kwestii płci i otworzyli swoje szeregi dla innych grup etnicznych i religijnych. Te działania w połączeniu z deklarowaną demokracją bezpośrednią przysporzyły im wielu zwolenników w Europie i Ameryce Północnej. Rożawa, jak nazywa się syryjski Kurdystan, stała się niemal ziemią obiecaną dla licznych lewicowców i anarchistów. Chociaż równość płci i religii na poziomie instytucjonalnym nie musi być wynikiem demokratycznego konsensu. Taka forma równości może zostać narzucona odgórnie. Tak właśnie jest w Rożawie.

Miejscowi Kurdowie popierają projekt Rożawy z innych powodu niż euroatlantycka lewica i anarchiści. Chcą Kurdystanu, w którym będą mogli cieszyć się – mimo wszystkich mankamentów – większą wolnością niż w asadowskiej Syrii, w którym nie są obywatelami drugiej kategorii, a droga awansu stoi przed nimi otworem, nieograniczona klanowym, etnicznym czy religijnym pochodzeniem. A przede wszystkim chcą Kurdystanu, w którym czują się bezpiecznie i mają zagwarantowaną bardzo podstawową, ale stabilność. W przypadku kraju, w którym od lat toczy się straszna wojna, to ogromna wartość.

Walka na daty

Stadion w Kamiszli też przypadł Kurdom. Przejęli nad nim kontrolę w 2015 r. Wtedy też zmieniono nazwę obiektu z „7 kwietnia” (założenie asadowskiej partii Baas) na „12 marca”, czyli dzień sławnego meczu z 2004 r. Namalowano też portret duchowego lidera i ideologa Kurdów Abdullaha Öcalana, który od 1999 r. znajduje się w tureckim więzieniu. Zastąpił on znajdujący się wizerunek prezydenta Baszara al-Asada i jego zmarłego w wypadku samochodowym brata Basala.

W ramach polityki równościowej także stadion ma dwóch kierowników: kobietę i mężczyznę. Wasifa Murat mówi, że w 2015 r. obiekt był pustynią. Praktycznie nie było tam sprzętu ani infrastruktury, włącznie z murawą, a to, co się ostało, było zniszczone.

„Zaczynaliśmy od zera” – przyznaje Murat. „Włożyliśmy wiele wysiłku w odbudowę, więc mimo skromnego budżetu do pewnego stopnia udało nam się wyremontować stadion” – zaznacza.

Z czasem pojawiła się na nim też ochrona i pracownicy. Dziś znowu jest murawa, z której Murat wydaje się być szczególnie dumna. Specjalnie oddelegowany pracownik opiekuje się nawierzchnią. Jest też sala do tenisa stołowego i siłownia. Bieżnia dalej jest popękana, ale lekkoatletyka nie wydaje się mieć tutaj zbyt wielu fanów.

W regionie Dżaziry, na terenie którego leży też Kamiszli, są 22 zawodowe drużyny piłkarskie i 30 amatorskich, a także dwie drużyny kobiece. Na stadionie „12 marca” odbywają się tylko najważniejsze mecze między drużynami z północnej Syrii. Na co dzień obiekt służy raczej jako miejsce rekreacyjne, gdzie dzieci i młodzież jeżdżą na rowerach, a reszta spaceruje lub odpoczywa.

„Wojna odciska psychologiczne piętno na ludziach, zmagają się oni z trudnościami ekonomicznymi i społecznymi. Duszą się w tym. Dlatego sport jest ważny, pozwala o tym zapomnieć. Można po prostu wyjść i grać” – mówi Murat.

Na stadionie pod koniec marca 2019 r. świętowano zajęcie ostatnich skrawków kalifatu Państwa Islamskiego.

Mecz dla pokoju

9 października 2019 r. był dniem przełomu – istniejąca od siedmiu lat autonomia zaczęła się chylić ku upadkowi. Tego dnia rozpoczęła się turecka ofensywa o przewrotnej nazwie „Źródło Pokoju” na północną Syrię. Celem operacji jest utworzenie pasa bezpieczeństwa wzdłuż całej granicy turecko-syryjskiej. W pierwszej fazie zajęty miał być obszar o długości 120 km. Nie obejmuje on Kamiszli, choć w pierwszych dniach pociski spadały na stolicę syryjskiego Kurdystanu.

„Źródło Pokoju” rozpoczęło się po wycofaniu z tych terenów amerykańskich żołnierzy, a także deklaracji Białego Domu, zgodnie z którą Waszyngton nie będzie angażować się po żadnej ze stron. Deklaracja padła, choć Stany Zjednoczone wspierały Kurdów w walce z Państwem Islamskim od 2014 r.

Turecka agresja zdestabilizowała sytuację w północnej Syrii. Miesiąc po jej rozpoczęciu liczba ofiar zbliżała się do tysiąca. Ankara planuje zasiedlić strefę buforową syryjskimi, głównie arabskimi, uchodźcami znajdującymi się w Turcji. Może ich być tam nawet dwa miliony. Oznaczałoby to zmianę składu etnicznego na tym terytorium.

Protest Kurdów przed turecką ambasadą w Atenach przeciwko operacji „Źródło Pokoju”. Grecja, październik 2019 r. (GIORGOS GEORGIU / NURPHOTO / GETTY IMAGES)

Murat przyznaje, że miejscowa administracja chciała dać mieszkańcom sygnał, że wszystko jest w porządku. Na drugim stadionie w Kamiszli dzień po rozpoczęciu tureckiej operacji zorganizowali mecz piłki nożnej.

„To był sygnał, że mamy zamiar żyć tak jak dawniej i kochamy życie w pokoju” – stwierdza Murat.

Bolesne kompromisy

Biały Dom nie mógł się zdecydować – wyjeżdżać z północnej Syrii czy nie? Amerykańskie konwoje jeździły to w jedną, to w drugą stronę. Opuszczano pozycje tylko po to, by wkrótce na nie wrócić. Kurdowie pozbawieni jednak amerykańskiej ochrony – szczególnie z powietrza – nie mieli szans w starciu z turecką armią. Szybko tracili teren, a liczba ofiar gwałtownie rosła. Musieli szukać wsparcia gdzie indziej. 13 października podpisali porozumienie z syryjską armią wspieraną przez Rosję i Iran.

Mazloum Abdi, dowódca Syryjskich Sił Demokratycznych (AFP / EAST NEWS)

„Wiemy, że jeśli zdecydujemy się na współpracę z nimi (siłami rządowymi – przyp. red.), będziemy musieli dokonać bolesnych kompromisów na rzecz Moskwy i Baszara al-Asada. Ale jeśli mamy do wybory kompromisy i ludobójstwo, to oczywiście wybierzemy życie naszych ludzi” – pisał dla magazynu „Foreign Policy” dowódca Syryjskich Sił Demokratycznych, koalicji kurdyjskich i arabskich bojówek, Mazlum Abdi.

Zawarte porozumienie pozwoliło wojskom rządowym wkroczyć do północnej Syrii i zająć znaczną część granicy, a także pozycje w niektórych miastach. Na drogach Rożawy pojawiły się rosyjskie konwoje, które mijały amerykańskie. Kurdowie podkreślali, że umowa ma charakter czysto militarny i na razie nie ma w niej mowy o porozumieniu politycznym. Ono miało być przedmiotem kolejnych debat.

Ten, kto przelał pierwszą krew

Trudno jednak wierzyć, że Damaszek, który nigdy nie zgadzał się na ustępstwa wobec Kurdów, w momencie ich słabości przystanie na wysuwane żądania. Wielu mieszkańców północnej Syrii ma poczucie, że historia zatoczyła koło i koniec autonomii jest kwestią czasu.

Said i Nidal są tego przykładem. Nie podają swojej prawdziwej tożsamości i proszą, bym zatarł dotyczące ich szczegóły – tak by nikt nie mógł ich rozpoznać. Obawiają się powrotu Damaszku i problemów, z którymi może się to wiązać. Mieszkałem w Rożawie dziewięć miesięcy i wiem, że wcześniej w Kamiszli takie prośby należały do rzadkości.

Tylko Abdu wciąż niczego się nie boi. Działa we wpływowej konfederacji organizacji kobiecych w Rożawie, Kongreya Star. Jest wojownicza i wścieka się, że po raz kolejny Kurdów zdradzono i pozostali sami. W trakcie rozmowy swoją złość wyładowuje, wygłaszając długie tyrady.

„Dzisiaj syryjski reżim, Erdoğan, Trump ani Rosja nie mogą złamać ludzi. Teraz wiemy, jak się bronić; wiemy, kim są nasi męczennicy i kto jest naszym liderem” – mówi. „Obiecaliśmy im, że do ostatniej kropli krwi będziemy stawiać opór, wspierać nasze siły i być dla nich zbroją” – podkreśla.

Abdu podkreśla, że w Rożawie wszędzie można znaleźć krew męczenników. Nie ma zamiaru o niej zapominać, pamięta też, kto ma ją na rękach.

Wie także, że po raz pierwszy krew przelano podczas marcowego meczu.

Współpraca Raszwan Nabo

Opublikowano przez

Paweł Pieniążek


Dziennikarz współpracujący z „Tygodnikiem Powszechnym”. Relacjonował wydarzenia m.in. w Afganistanie, Iraku, Syrii i na Ukrainie. Autor książek: „Po kalifacie”, „Nowa wojna w Syrii”, „Wojna, która nas zmieniła”, „Pozdrowienia z Noworosji”.

Chcesz być na bieżąco?

Zapisz się na naszą listę mailingową. Będziemy wysyłać Ci powiadomienia o nowych treściach w naszym serwisie i podcastach.
W każdej chwili możesz zrezygnować!

Nie udało się zapisać Twojej subskrypcji. Proszę spróbuj ponownie.
Twoja subskrypcja powiodła się.