Nauka
Serce ma swój „mózg”. Naukowcy badają jego rolę i funkcje
20 grudnia 2024
Zdarzają się tak bardzo upokarzające sytuacje, że czasem nie można nawet zareagować. Boimy się, uciekamy wzrokiem, przyspieszamy kroku
„Sformułowanie »cat calling« nie jest najlepszym określeniem. Wywołuje w nas poczucie, że od zaczepki do molestowania jest jeszcze długa droga. A to wcale nie musi być prawda” – wyjaśnia w rozmowie z Holistic.news dr Tomasz Sobierajski, socjolog z Uniwersytetu Warszawskiego
Cat calling – czyli niechciane zaczepki na ulicy, słowne molestowanie, komentarze i zachowania o podtekście seksualnym – to zjawisko powszechne, stosowane nie tylko wobec kobiet, ale także mężczyzn. Poruszany coraz szerzej w krajach zachodnich temat jest utożsamiany z tzw. street harassment („molestowanie uliczne” – red.), za który przewiduje się sankcje finansowe czy w przypadku wielu firm – zwolnienie z pracy.
Jednakże w Polsce problem cat callingu wciąż jest zamiatany pod dywan i bagatelizowany. Bliżej nam do myślenia o nim jak o niewinnym flircie, który przecież nikogo nie krzywdzi.
DOROTA LASKOWSKA: Czym jest cat calling w polskim tłumaczeniu?
TOMASZ SOBIERAJSKI*: Cat calling tłumaczymy jako „uliczne zaczepki”. W moim odczuciu nie jest to najlepsze sformułowanie. Nie ma ono takiej siły rażenia, a tym samym nie oddaje istoty problemu. Ale nawet angielska nazwa jest kłopotliwa. Nazwanie tego w taki sposób buduje całą przestrzeń kulturową tego zjawiska i – z punktu widzenia językowego – bagatelizuje temat. Według mnie ta nazwa jest zbyt miękka, a „kot/kociak” spłyca całe zjawisko. Podobnie jest w przypadku „zaczepek ulicznych”. W rezultacie kojarzy się nam to z czymś niewinnym.
W Stanach Zjednoczonych określenie „cat calling” używane jest często zamiennie ze street harassment. Czy jednak słowo „molestowanie” nie jest w tym przypadku za mocne?
Prawda leży gdzieś pośrodku. Mogę sobie wyobrazić, że wiele osób – zarówno kobiet, jak i mężczyzn – mogłoby się poczuć podbudowanych faktem, że ktoś zwraca na nie uwagę, ogląda się za nimi na ulicy, komentuje ich wygląd, gwiżdże itp.
Natomiast jest też znacząco większa grupa, której zaczepki uliczne nie będą się kojarzyć z niczym miłym, sympatycznym czy niewinnym. To, jak dany człowiek zareaguje na cat calling, zależne jest od wielu czynników, na które składa się cała konstelacja zdarzeń, tego, w którym momencie pojawia się to zjawisko, jaki mamy nastrój, dzień, od kogo to usłyszymy itd.
I pewnie też od tego, jakie mamy doświadczenia z przeszłości?
Każdy z nas jest inny, dorastał w innym środowisku. Mamy różne doświadczenia, wspomnienia, skojarzenia, które mogą powodować, że inaczej będziemy pewne rzeczy odbierać. Prawda jest taka, o czym bardzo często zapominamy, że molestowanie seksualne zaczyna się w momencie, w którym osoba – odbiorca naszych zachowań, gestów, słów – poczuje, że jest molestowana.
Granica jest bardzo cienka i u każdego będzie przebiegać w innym miejscu. Ustawodawcy i prawnicy próbują włożyć molestowanie seksualne w ramy jurysdykcji, ponieważ jest to potrzebne ze względu na dochodzenie swoich praw przez ofiary. Ale to nie jest zerojedynkowe. Dla kogoś molestowaniem może być przekroczenie fizycznej bariery, dotknięcie, przytulenie, klepnięcie, a dla kogoś innego to mogą być tylko odzywki słowne.
Mówi pan o słowach obraźliwych, dwuznacznych, o podłożu seksualnym?
Nie tylko. Chodzi o to, że dla jednej osoby niestosownymi odzywkami będą jakieś obraźliwe sformułowania z nazwaniem np. części ciała, a dla kogoś innego to będzie po prostu tylko gwizdnięcie. Podkreślam, że określenie granicy, w którym momencie molestowanie się zaczyna, jest po stronie osoby molestowanej. To ona o tym decyduje.
Dlatego właśnie cat calling nie jest najlepszym sformułowaniem, zmiękcza problem, bagatelizując temat i wywołując w nas poczucie, że od zaczepki do molestowania jest jeszcze długa droga. A to wcale nie musi być prawda. Inna sprawa, że taki cat calling odbywa się często publicznie, więc może też przypominać formę linczu.
W jakim sensie? Jak przykładowo wyrażenie „co za tyłek” może mieć znamiona linczu publicznego?
Osoba, która wyraża się w taki sposób, pewnie myśli, że podkreśla czyjeś walory, ale powiedzenie o kobiecie, że ma „duży biust” czy „fajny tyłek”, niekoniecznie musi zgadzać się z tym, co dany człowiek myśli o sobie. Jeżeli ma kompleksy, to duży biust może utożsamiać z zarzutem, nie komplementem. Z drugiej strony kiedy idziemy po ulicy i obok jest kilkanaście lub kilkadziesiąt osób, i słyszymy coś na temat swojej fizyczności, to jest to sytuacja niekomfortowa i może miejscami przypominać średniowieczny lincz, kiedy każdy wypowiada się na nasz temat, pomimo że nie wyraziliśmy na to zgody.
Jakie są formy cat callingu?
To mogą być gwizdy, komentarze, dotyk, klepnięcie – skierowane zarówno do kobiet, jak i do mężczyzn. Oczywiście kobiety częściej narażone są na to zjawisko, ale wiele badań wskazuje, że to w przypadku mężczyzn częściej przekracza się barierę fizyczną, czyli dochodzi właśnie do klepnięcia po brzuchu, tyłku. W przypadku kobiet więcej zaś jest gwizdania, cmokania, podbiegania, zaczepiania, komentowania wyglądu.
Zresztą kiedy myślimy o cat callingu, przed oczami widzimy zazwyczaj atrakcyjną kobietę, ubraną w kusą sukienkę, w szpilkach, która kokieteryjnie przechadza się po ulicy. I to też jest błędne myślenie. Nie tylko jeżeli chodzi o stereotyp kobiety, jej stroju, ale też miejsca. Na takie zaczepki jesteśmy narażeni w miejscu pracy, na klatce schodowej, a nawet w domu.
Może pan podać jakieś przykłady?
Na przykład kobiety w ciąży. Poziom przekraczania bariery, zarówno słownej, jak i fizycznej, wobec kobiet w ciąży jest czasem tak wysoki, że męczy bardziej niż sam stan, w którym się one znajdują. Z jakichś przyczyn wiele osób czuje się uprawnionych do tego, żeby dotykać brzucha kobiety, komentować jej stan, wygląd, doradzać itp. Ciąża, wygląd kobiety w ciąży stają się sprawą społeczną, a nie prywatną.
Przypomina mi się również sytuacja, kiedy jeden z aktorów grał w sztuce teatralnej, w której musiał się rozebrać i wejść między publiczność. Opowiadał mi później, że podczas spektaklu jakaś kobieta na widowni klepnęła go w pewnym momencie w pośladek. Dla mnie to było niewinne klepnięcie w ferworze zabawy. Dla niego bardzo wyraźne i daleko posunięte przekroczenie granicy.
Skąd bierze się u nas przyzwolenie na tego typu zachowania?
Kulturowo jesteśmy przyzwyczajeni do tego, że jest to niewinne, a co więcej, że kobiety to lubią. Trudno nawet zliczyć, ile jest filmów, reklam, w których kobieta idzie ulicą, a grupa mężczyzn podąża za nią, gwiżdżąc i komentując. Rzadko pokazana jest negatywna reakcja kobiety, najczęściej mamy wrażenie, że sprawia jej to przyjemność, że traktuje to jako komplement. I oczywiście dla niektórych kobiet to nie będzie nic złego, ale dla pozostałych może być tożsame z czymś zupełnie innym.
Skoro nie można jednoznacznie stwierdzić, gdzie przebiega granica, to znaczy, że całkowicie powinniśmy zrezygnować z takich form zaczepek, publicznych komplementów?
Myślę, że mamy tak duży wachlarz możliwości przekazania komplementu drugiej osobie, że nie musimy uciekać się do cat callingu. Zresztą zaczepki uliczne nie muszą odnosić się tylko do wyrazu uznania dla czyjejś atrakcyjności. Są to również sformułowania w stylu „ale locha”, „ty cioto”. Musimy pamiętać, że naruszenie czyjejkolwiek granicy poprzez nasze zachowanie, czy to słowne, czy gestykulacyjne, w miejscu publicznym jest naruszeniem podstawowych i społecznych zasad.
Zastanawiam się, czy w pewnym sensie cat calling nie ma również swojego źródła w promowaniu i upowszechnianiu nagości. Skoro nie jest ona tematem tabu, może stąd bierze się przekonanie, że mamy prawo przekraczać pewne bariery?
Wciąż jeszcze w niektórych kręgach panuje przekonanie, że skoro kobieta zakłada krótką spódniczkę, to znaczy, że prowokuje. Więc ma to też swoje źródła jeszcze w starych, utartych stereotypach. Skoro ktoś coś odsłania, to znaczy, że sam się o to prosi. Z drugiej zaś strony współcześnie ciało ma zupełnie inny status, trochę jakby zewnętrzny wobec nas. Pokazujemy je, zdobimy, kształtujemy na siłowni, przechodząc na dietę, podkreślając kształty swoim ubiorem. Ono jest coraz bardziej odsłonięte, przez co granice się zacierają. Ale to wciąż nie upoważnia innych do tego, by mogli je publicznie oceniać i komentować. Tymczasem wiele osób naprawdę uważa, że ma do tego prawo, że nie ma w tym nic złego, a co ważniejsze, że innych ich zdanie powinno interesować.
Tak jak w przypadku komentarzy, które pojawiają się w internecie?
Tak. W internecie pozwalamy sobie często na więcej, bo mamy poczucie anonimowości, bezkarności. Zakres cat callingu nieustannie się rozszerza. Pytanie więc, jak my sami będziemy go definiować. Czy tylko w tym wąskim rozumieniu – zaczepek pod kątem atrakcyjności fizycznej, chodzenia po ulicy – czy rozwiniemy to na inne obszary. To zjawisko może przecież zaistnieć w miejscu pracy, kiedy kolega czy koleżanka powie nam „ale z ciebie lufa” albo „to może odepnij jeszcze jeden guzik w koszuli”. Jeżeli chcemy kogoś docenić, podkreślić jego atuty, to przecież możemy to powiedzieć w inny, bardziej delikatny sposób.
Może po prostu nie umiemy już mówić komplementów w dobrym, starym stylu?
Mamy problemy zarówno z chwaleniem siebie i innych, jak i z przyjmowaniem komplementów. Być może właśnie to powoduje, że używanie dwuznaczności czy wbijanie szpileczki drugiej osobie stają się tak powszechnym zjawiskiem. Wydaje nam się, że naszym komentarzem budujemy czyjąś wartość, że ta osoba powinna nam być wdzięczna, że my w ogóle zwracamy na nią uwagę. Z drugiej strony wielu z nas mówi i robi to w dobrej wierze, nawet nie zdając sobie sprawy, że może mieć to znamiona molestowania.
Czyli w pewnym sensie kierujemy się myśleniem, że wszyscy są tacy jak my? Skoro dla mnie dane wyrażenie jest komplementem, wyrazem uznania, to z góry zakładam, że druga osoba tak samo będzie je odbierać?
Niestety tak. I tu pojawia się pytanie o naszą tolerancję wobec inności drugiego człowieka. Moim zdaniem to jest lekcja, której do tej pory nie odrobiliśmy. Nawet nie pod tym kątem, że inny nie znaczy gorszy. Ale chodzi o sam fakt, że dziś wciąż wiele osób nie daje sobie przestrzeni, żeby zrozumieć, że różnorodność dotyczy nie tylko sfery religijnej, seksualnej, narodowościowej, ale właśnie także psychicznej. Inaczej myślimy, mamy inne doświadczenia, przeżycia, a co za tym idzie – inaczej odbieramy wiele spraw, mamy odrębne zdania, poglądy i przekonania.
Druga lekcja, której jako społeczeństwo nie odrobiliśmy, to kwestia oceny drugiego człowieka. Nadal uważamy, że mamy do tego prawo. Widzimy to w telewizji, internecie, na ulicy. Nie odpuszczamy nawet naszym najbliższym.
Jak więc możemy z tym walczyć?
Ja bym nie postrzegał tego w ramach walki, tylko promowania i kształtowania dobrych postaw. Tym, czego powinniśmy najpierw nauczyć się na poziomie związków czy bliskich relacji, jest mówienie wprost, gdzie leży nasza granica, co nam przeszkadza, z czym nie czujemy się komfortowo. Jeśli zareagujemy, druga osoba będzie wiedziała, do którego momentu może żartować. Zrozumie, że musi uszanować fakt, że my odbieramy to inaczej i może nas to boleć.
Potem te granice będą przechodzić na inne pola, inne relacje społeczne. Istnieją oczywiście takie sytuacje, które są na tyle upokarzające, że czasem nie sposób jest zareagować. Boimy się, uciekamy wzrokiem, przyspieszamy kroku. Nie chodzi więc o to, żeby reagować zawsze i bez względu na wszystko. Ale mam poczucie, że jeśli nie zaczniemy od poziomu mikro – osobistego, intymnego – to nic się nie zmieni na społecznym poziomie makro.
*Tomasz Sobierajski – socjolog, doktor nauk humanistycznych w zakresie socjologii i adiunkt w Instytucie Stosowanych Nauk Społecznych Uniwersytetu Warszawskiego. Jest cenionym badaczem społecznym, projektującym i realizującym badania dla polskich i zagranicznych organizacji rządowych, pozarządowych oraz firm międzynarodowych. Prowadzi zajęcia z komunikacji interpersonalnej na uniwersytetach w całej Europie.