Nauka
Mózg pod napięciem. Prąd pomaga pokonać problemy z pamięcią
08 stycznia 2025
Z końcem roku przychodzą do mnie ankiety na temat tego, jak się uczy i pracuje na uniwersytecie w Polsce. Po raz kolejny widzę po zadawanych pytaniach, że ankiety te sugerują dyskryminację w sytuacjach, które nie mogły mieć miejsca, albo takich, w jakich nie mogła ona zajść. Szczególnie jej doświadczanie sugerowane jest studentom i doktorantom. W ten sposób zachęcani są oni do żądań wyjątkowego traktowania, które nie mają nic wspólnego z równością, a tym bardziej wolnością słowa.
W ankietach można wciąż natrafić na pytania bardzo sensowne: o dyskryminację lub wyzysk ze względu na płeć (żeńską), niższą pozycję lub niższy stopień naukowy, wiek (zarówno młody, jak i starszy), bycie cudzoziemcem lub przedstawicielem mniejszości narodowej, a także niski status materialny czy niepełnosprawność.
Na pewno jednak nie bada realnych uprzedzeń pytanie o to, czy ktoś był dyskryminowany z powodu akcentu. Nawiasem mówiąc, wydaje mi się, że to kalka z ankiet brytyjskich. Podobnie wygląda „dyskryminacja” za pomocą używania formy żeńskiej i męskiej, podczas gdy niektórzy mogą wymagać nijakiej. Mają też prawo do pretensji za zwracanie się do nich inaczej niż per „osoby”, jak również za krytykę zachowań, obyczajów i estetyki którejkolwiek z mniejszości seksualnych z akronimu LGBTQ+, zwłaszcza dwóch ostatnich liter. Ankieta traktuje bowiem tożsamości trans z wybitnym szacunkiem. W rubryce dotyczącej płci ankietowanych mamy do wyboru – poza kobietami i mężczyznami – transkobiety, transmężczyzn, osoby niebinarne oraz, dodatkowo, „inną płeć”.
A zatem wykładowca, który nie podziela przekonań osób trans na temat płci (które przy racjonalnym światopoglądzie można akceptować wyłącznie jako rodzaj metafory czy funkcjonalnej fikcji prawnej, nie zaś jako twierdzenia odnoszące się biologii lub demografii), musi o tym milczeć. Nawet jeśli jest dla osób trans uprzejmy i używa ich zmienionych danych oraz zaimków, może okazać się sprawcą dyskryminacji. Jego sposób mówienia i postrzegania świata może bowiem ranić czyjeś uczucia. Gdyby zastosować takie postępowanie do religii, zwłaszcza w ich wersjach tradycjonalistycznych, nie można byłoby uczyć o ewolucji. A gdybyśmy rozszerzyli tę „ochronę uczuć” i cenzurę na uniwersytecie na światopogląd polityczny, zakazane byłoby wykładać którąkolwiek z nauk społecznych.
Przedstawione pytania stanowią zachętę do pisania donosów na wykładowców, mających inne zdanie od studentów, zwłaszcza w kwestii trans. Skoro bowiem ma miejsce dyskryminacja, to powinna istnieć kara za nią, a przynajmniej upomnienie. Warto wspomnieć, że zasady te bynajmniej nie są ograniczone do tego, co wykładowcy mówią podczas zajęć. Donos do specjalnych pełnomocników (równości, równego traktowania, różnorodności – nazw jest wiele) może równie dobrze dotyczyć treści publicystycznych oraz wpisów w mediach społecznościowych. Żeby zgłosić zastrzeżenia, nie trzeba być czyimś studentem. Ba, w ogóle nie trzeba być studentem. Innymi słowy, każdy może oceniać każdą, także prywatną, wypowiedź wykładowcy pod kątem jej „poprawności”.
Polecamy: Polsce grozi kolejna powódź. Mniej niż dekada na przygotowania
Osobiście miałam problem z ludźmi, którzy z rzekomej troski o moich studentów publicznie ganili mnie w mediach społecznościowych. W komentarzach oznaczali Uniwersytet Warszawski i wydział, na którym pracuję. Chodziło o wypowiedzi w wywiadach dla Gazety Wyborczej i Onetu. Stwierdziłam w nich, że nie chcę być nazywana „osobą z macicą”, gdyż uważam to za obraźliwą nazwę na kobiety. Doświadczyłam także sytuacji, gdy do organu równościowego mojej uczelni został przesłany screen mojego tweeta z X. W jakoby karygodnym wpisie żartowałam z liczby świąt dotyczących osób transpłciowych. Dla zainteresowanych – jest ich w całym roku: jeden miesiąc (listopad), jeden tydzień (w środku lipca) oraz 14 rozsianych po wszystkich miesiącach dni. Przy czym nie liczyłam świąt dumy, świadomości czy pamięci osób LGBTQ+ jako takich, wyłącznie te poświęcone osobom trans. Nie mogę się jednak z tego śmiać, gdyż ktoś może się tym poczuć urażony albo wręcz zraniony, czyli stać się moją „ofiarą”.
Parę lat temu pracownica Uniwersytetu Jagiellońskiego, dr Magdalena Grzyb, została publicznie oskarżona o krzywdę, jaką wyrządziła studentom tej uczelni. Podstawą oskarżeń stał się zamieszczony w Kulturze Liberalnej artykuł pt. Margot a sprawa kobiet. „Wina” dr Grzyb polegała na tym, że wobec osoby posługującej się tym pseudonimem użyła kilka razy męskiego zaimka. Warto wspomnieć, że Michał Szutowicz, o którym była mowa, nigdy nie dokonał tranzycji płciowej, a tym bardziej prawnej. Artykuł zaś dotyczył bezpieczeństwa więźniarek w przypadku, gdyby jego lub inną osobę płci męskiej umieszczono w celi razem z kobietami. Nie można się jednak nad tym zastanawiać, nawet będąc kryminologiem, jak dr Grzyb.
W próbach zakazania komuś krytyki czy śmiechu chodzi rzecz jasna o ograniczenie wolności słowa, którą jako obywatelom gwarantuje nam Konstytucja. Na uczelni wchodzi w grę jeszcze jedna jej forma, jaką jest wolność akademicka. Dysponują nią nie tylko wykładowcy, jednak to oni mają obowiązek dążenia do prawdy wbrew narzucanym opiniom. Na Uniwersytecie Warszawskim określa to Kodeks Etyki Pracownika Naukowego. Jego Preambuła zawiera „uznanie prawa do wolności przekonań”, natomiast w punkcie piątym wymienia się jako powinność etyczną „nieuleganie naciskom”.
Na przykładzie wspomnianej ankiety widzimy, że do polskiej akademii wkroczyła kultura „bezpiecznych przestrzeni” (safe spaces). W krajach anglojęzycznych jest już mocno krytykowana. Wyrządziła ona ogromne spustoszenie w postaci braku samodzielności myślenia u absolwentów uczelni wyższych. By tego uniknąć wobec dzisiejszych studentów, amerykański Uniwersytet Vanderbilta wprowadził w roku akademickim 2024/2025 politykę „instytucjonalnej neutralności”. Jej przejawem mają być obowiązkowe zajęcia na temat wolności słowa i ekspozycja studentów na poglądy całkowicie odmienne od ich własnych. Zajęcia mają uczyć dyskutowania z nimi i wysuwania argumentów, zamiast szukania „triggerów” (niepokojących treści) i dbania o swoje „bezpieczeństwo”. Całym sercem popieram te wytyczne i marzę o tym, by podobne regulacje zostały wprowadzone na polskich uczelniach. Niestety, u nas wszystko pojawia się z opóźnieniem. W związku z tym istnieje obawa, że będziemy mieć inkluzywną cenzurę na uniwersytecie na długo po tym, jak reszta świata od niej odejdzie.
Może Cię także zainteresować: Przybyłem, zobaczyłem, odhaczyłem. O podróżach, które nie kształcą