Prawda i Dobro
Bez kompromisów i bez litości. Walka z narkotykami na Filipinach
21 listopada 2024
Najpierw były raporty OECD. Na przykład ten z 2008 r. zatytułowany jeszcze nieśmiało „Rośniemy nierówno?”, ale później retoryka uległa zaostrzeniu. Polska jest bardziej rozwarstwiona pod względem dochodów, niż nam się wydaje. Ta teza w ostatnim czasie zyskała kolejne uwiarygodnienie
Najpierw były raporty OECD. Na przykład ten z 2008 r., zatytułowany jeszcze nieśmiało Growing unequal? (Rośniemy nierówno?), w którym ostrzegano, że dochody najbogatszych 10 proc. są przeciętnie dziewięć razy wyższe niż 10 proc. najuboższych. Tak wyglądała średnia wyliczona dla wszystkich krajów zrzeszonych w organizacji. Ale Polska już wtedy średnią przekraczała, a dochód najlepiej sytuowanego decyla był wyższy od najuboższego nie 9, lecz 13 razy. To dawało nam miejsce w tabeli zaraz za USA, Turcją i Meksykiem.
Potem OECD zaostrzyło retorykę. W 2011 r. ukazał się już kolejny raport, Divided We Stand. Nieprzetłumaczalna gra słów była tutaj gorzką trawestacją angielskiego szlagwortu United We Stand, Divided we Fall („Zjednoczeni wygrywamy, podzieleni przegrywamy”), wychwalającego jedność i współpracę, powtarzanego od XIX w. w związkowych piosenkach i lewicowych przemówieniach partyjnych. Słowa przekręcone w tytule raportu robiły za szyld opowieści o społecznej destrukcji, a Polska wypadła w niej jak ekonomiczne zaprzeczenie wielkich równościowych ideałów – dystans dzielący 10 proc. polskiego społeczeństwa o najwyższych dochodach od 10 proc. o najniższych, wzrósł w okresie transformacji najbardziej ze wszystkich krajów OECD.
Tamte doniesienia, choć alarmujące, nie wzbudzały jednak większego zainteresowania. Prasa wspominała o nich w tonie ciekawostki, politycy je pomijali, a badacze obchodzili łukiem, przywołując zamiast tego całkiem płaskie wykresy opracowywane przez rodzimy Główny Urząd Statystyczny. Wynikało z nich nieodmiennie, że najpoważniejsza i najszerzej stosowana miara nierówności – a więc tzw. współczynnik Giniego – kształtuje się w okolicach 32, a więc na poziomie przeciętnej europejskiej.
Gini pokazuje stopień koncentracji dochodów i może przyjąć wartość od 0 do 1, dla wygody wynik mnoży się zwykle przez 100, by uniknąć ułamków. Jeśli wynosi zero – dochody wszystkich są równe. Jeśli jeden – cały dochód przypadł tylko jednemu gospodarstwu, inni nic nie zarobili. Ale jak dokładnie zinterpretować wartość na poziomie 34? Albo 45? To nie takie proste. Co prawda w literaturze ekonomicznej można czasem trafić na wywody postulujące istnienie „empirycznie” dowiedzionych wartości granicznych. Według nich, gdy współczynnik Giniego dla nierówności dochodowych przekracza 40 – społeczeństwa zaczynają doświadczać rozmaitych problemów. Rosną przestępczość, ubóstwo, regionalnie mogą wystąpić stany zapaści ekonomicznej, zaczyna dominować model gospodarki rabunkowej.
Gdy wskaźnik osiąga próg 50, pojawia się realne ryzyko masowego buntu najgorzej sytuowanych warstw społecznych, chaosu i przewrotu politycznego. Ale fenomeny społeczne to nie hydraulika, a wskaźniki makroekonomiczne to nie to samo co czujniki dymu. Nic tu nie wybucha tylko dlatego, że ta czy inna wskazówka weszła na czerwone pole. I choć z całej mnogości badań zdrowotnych wiadomo, że w społeczeństwach bardziej równych żyje się i lepiej, i dłużej, i zdrowiej – to samo w sobie jeszcze nie oznacza, że nawet wyjątkowo głębokie rozwarstwienie doprowadzi do rebelii. Może się bowiem okazać, że ludzie, którzy doświadczają potężnych konsekwencji nierówności, uważają ten stan za usprawiedliwiony, oczywisty, a może nawet naturalny. Nierówności nie są tylko fenomenem ekonomicznym. Ich nośnikiem jest także szeroko rozumiana kultura. Sam współczynnik Giniego nie wytłumaczy rzeczywistości, sygnalizuje jedynie, że dzieje się coś wartego większej uwagi.
Ale wyliczany dla Polski współczynnik Giniego żadnego z hipotetycznych kryzysów nie wieszczył. Przeciwnie. Od połowy lat 90. ani razu nie przekroczył 32, co wydawało się upodobniać nas do pozostałych krajów europejskich.
Ten obrazek załamał się po raz pierwszy w 2017 r., gdy Paweł Bukowski z London School of Economics i Filip Novokmet z Paris School of Economics powiedzieli „sprawdzam” i zestawili dane zebrane przez GUS z danymi zgromadzonymi przez polską skarbówkę.
Powtórzyli tym samym metodologiczną rewolucję, którą w 2003 r. przeprowadzili dla USA bodaj najsłynniejsi badacze nierówności – Thomas Piketty i Emannuel Saez. Zamiast opierać się na mało wiarygodnych ankietach sondujących poziom zarobków obywateli, badacze postawili właśnie na dane podatkowe, których do tej pory nikt w badaniach nie używał. To był kamień milowy badań nad nierównościami – artykuł, który dowodził tezy o „uciekającym 1 procencie najbogatszych”.
W jego zaktualizowanej w 2011 r. wersji Piketty i Saez podawali, że na górne 10 proc. o najwyższych dochodach przypada prawie połowa dochodu narodowego! Co więcej – o ile dochody 1 proc. najlepiej sytuowanych Amerykanów wzrosły od 1980 r. ponaddwukrotnie, o tyle dolne 90 proc. ledwie utrzymywało poziom życia rodziców. Jeśli zaś spojrzeć na górny 1 proc. liczony od 1 proc. najlepiej zarabiających, okazuje się, że tam wzrost był czterokrotny. Tymczasem w 1986 r. i 2001 r. przeprowadzono reformę opodatkowania i zmniejszono obciążenia fiskalne dla wysokich dochodów. Więc nie tylko zarabiali, ale jeszcze do tego nie musieli się swoimi bajońskimi zyskami dzielić z biedniejszymi.
W obrazku Bukowskiego i Novokmeta Polska okazała się krajem podobnie rozwarstwionym. O ile w 1988 r. na 10 proc. najlepiej zarabiających Polaków przypadało 22 proc. dochodu całkowitego, o tyle w 2007 r. było to już ponad 35 proc. Udział połowy najgorzej zarabiających zmalał zaś z 32 proc. w 1988 r. do 24 proc. w analogicznym okresie. Owoce imponującej polskiej transformacji rozłożyły się bardzo nierównomiernie.
Do podobnych wniosków doszli niedawno także polscy ekonomiści. W listopadzie Michał Brzeziński, Mateusz Najsztub i Michał Myck opublikowali artykuł, w którym współczynnik Giniego dla Polski jest zdecydowanie wyższy niż ten podawany przez GUS. Analiza objęła lata 1994 –2015, przy czym największe rozbieżności w obliczeniach pojawiają się po 2004 r. Wówczas według wyliczeń GUS współczynnik osiągnął pułap 32, a następnie ustabilizował się, wykazując w kolejnych latach jedynie niewielkie wahania. Według obliczeń trójki ekonomistów nie tylko był znacznie wyższy (w 2004 r. miał wynosić prawie 36), ale też w kolejnych latach dramatycznie rósł, osiągając w 2009 r. rekordowy poziom 42. To prawie 10 punktów procentowych różnicy!
Skąd tak gigantyczne rozbieżności? Oczywiście wynikają z metodologii. Wyliczenia GUS bazują na prowadzonym zgodnie z metodologią Eurostatu badaniu budżetów gospodarstw domowych. To po prostu ankieta oparta na próbie losowej, a w takich najtrudniej wyłowić wartości skrajne – a więc tych najbogatszych, ale też najbiedniejszych. Tymczasem naukowcy dane ankietowe wzbogacili deklaracjami podatkowymi, które przesyłamy do skarbówki. A dodatkowo wykonali masę obliczeń pozwalających zestawić pozyskane wartości z szacunkami GUS.
Przeprowadzili także tzw. imputację Pareto, a więc założyli, że rzeczywiste dochody najlepiej zarabiających nigdy nie pokażą się w zebranych danych. Dlaczego? Na przykład dlatego, że wartości skrajne usuwa się z badań ankietowych, z wielu powodów, także dla zapewnienia anonimowości respondentów. Może się bowiem okazać, że gdyby jakimś cudem telefon od GUS-owskiego ankietera odebrał pierwszy na liście 100 najbogatszych Polaków i zechciał odpowiedzieć na pytania (co jest raczej mało prawdopodobne), a nawet wyznał w nich prawdę, to w dalszej obróbce jego odpowiedzi zostaną ukryte, zakodowane. Dlaczego? Bo będzie jedynym o tak wysokich dochodach i prawdopodobieństwo odgadnięcia, kto odpowiadał na pytania, znacząco wzrośnie, a takiego ryzyka, zgodnie z prawem GUS podjąć nie może.
To tylko jedna z możliwości. Inna to często przyjmowane przez statystyków założenie, że wszelkie drastycznie odstające od przeciętnej ekstrema to po prostu zanieczyszczenie zbioru, trefna obserwacja, która zaburza obraz i powinna zostać z niego usunięta. Dla szacowania nierówności takie gesty mogą mieć fundamentalne znaczenie.
Są też inne powody. Najlepiej zarabiający to szczególna grupa. Uprzywilejowana, w dużej mierze wolna od trosk przeciętności, ceniąca swój czas, swój status i swoją prywatność. To nie wymysły polskich badaczy, by szczególnie ją w analizach nierówności doszacowywać. Przeciwnie, piszą o tym największe autorytety, na przykład prof. Facundo Alvaredo – wykładowca Oksfordu i Paris School of Economics. Podobnie zmarły w 2017 r. Tony Atkinson, związany z London School of Economics. W swoich zaleceniach obaj są jednomyślni – przy pomiarach nierówności trzeba polegać głównie na danych podatkowych, badania ankietowe okazują się tutaj mocno niewiarygodne.
Ten brak wiarygodności niepokoi socjologów już od dawna. W Stanach Zjednoczonych jeszcze w pierwszej dekadzie XXI w. opublikowano wiele analiz wykazujących coraz niższą jakość danych zbieranych przez instytuty badawcze, tłumacząc to zazwyczaj zmęczeniem materiału.
Prywatne i publiczne sondaże rozpowszechniły się tak bardzo w drugiej połowie XX w., że ostatecznie padły ofiarą własnego sukcesu – nękanym przez kolejnych ankieterów ludziom ani nie chce się w tych przedsięwzięciach uczestniczyć, ani dzielić się wiarygodną wiedzą na temat ich życia. Lepiej więc stawiać na dane zebrane przez instytucje publiczne „big data”, w miejsce „danych wywołanych”, a więc wytworzonych przez samego ankietera. Choć i te pierwsze są zanieczyszczone bardziej, niż mogłoby się wydawać.
Nawet dane podatkowe nie ujawnią wszystkiego o naszych dochodach – dla biedniejszych zawsze metodą ucieczki przed fiskusem jest szara strefa, a dla bogatszych rozmaite, często bardzo wyrafinowane formy tzw. optymalizacji podatkowej. Poza tym nie każdy dochód trzeba w deklaracji wykazać – np. w Polsce takiemu obowiązkowi nie podlegają nagrody. A przecież jeśli zostały przyznane panu prezesowi przez radę nadzorczą w imię zasług za świetne wyniki przedsiębiorstwa, to czy nie są formą premii, dodatkowej pensji? Pełna prawda nigdy nie wyjdzie na jaw, możliwe są tylko lepsze lub gorsze przybliżenia.
Dyskusja o metodologii nie wyjaśnia jednak źródeł głębokich, polskich dysproporcji dochodowych – jednych z największych w Europie. A chodzi o podatki. Jak wynika z analizy przygotowanej przez Instytut Badań Strukturalnych w 2019 r. – wypłaszczyliśmy sobie skalę podatkową tak dalece, że zamiast rosnąć dla coraz zamożniejszych, maleje. Bo chociaż nominalnie 96 proc. płatników PIT wpada w pierwszy próg podatkowy, to
i tak efektywne opodatkowanie (czyli mierzone stosunkiem wartości odprowadzonego podatku do podstawy opodatkowania) w przypadku umowy o pracę jest liniowe i dla wszystkich – bez względu na to, czy zarabiają 20 czy 200 tys. rocznie wynosi 37 proc. By mówić o sprawiedliwości, najubożsi winni płacić mniej – co najmniej o 8 proc., tyle przynajmniej wynosi średnia dla krajów Unii Europejskiej. W przypadku samozatrudnionych jest jeszcze gorzej – efektywne opodatkowanie „przedsiębiorcy” o najniższych dochodach przekracza 50 proc., podczas gdy w przypadku najwyższych spada poniżej 30 proc. By mówić o sprawiedliwości społecznej, powinno być odwrotnie.
Skala podatkowa to jednak tylko narzędzie, pochodna mentalności, która na takie rozwiązania pozwala. Ta zaś – jak wynika z badań prof. Wojciecha Wilczyka z Uniwersytetu Łódzkiego, jednego z nielicznych polskich socjologów zainteresowanych fenomenem nierówności – wynika z głębokiej kompromitacji lewicowych idei w okresie PRL.
Biedni, ale równi – a takimi faktycznie byliśmy w okresie komunizmu – to obraz, który za sprawą procesów transformacji nabrał cech jednoznacznie pejoratywnych. Bogacenie się i odnoszenie osobistego sukcesu stało się naturalne i pożądane. A już na pewno – neutralne społecznie, nieszkodliwe. Sukces finansowy jednostek nie musiał oznaczać krzywdy gorzej sytuowanych grup. Tak przynajmniej chcieliśmy myśleć.
Badacze nierówności twierdzą jednak, że jest inaczej. „Jeśli demokracja staje się plutokracją, to ci, którzy nie są bogaci, faktycznie tracą możliwość wpływania na rzeczywistość” – napisał kiedyś Angus Deaton, laureat ekonomicznego Nobla za badania nad nierównościami. Zbyt głębokie rozwarstwienie sprawia, że państwa – wskutek rozmaitych form lobbingu – przestają się reformować w imię społecznego dobrobytu, tworząc zamiast tego coraz lepsze warunki do pomnażania prywatnego bogactwa. „Tymczasem dobrobyt to zawsze coś więcej niż pieniądze” – pisze Deaton. To możliwość uczestnictwa w demokracji, zdobycia wykształcenia oraz zdrowie. Efektywne systemy edukacyjne, zdrowia publicznego i awansu społecznego rzadko stają się znakiem rozpoznawczym krajów o wysokich dysproporcjach majątkowych.
Ale czy to przypadek Polski? Czy już jesteśmy plutokracją? Nierówności dochodowe nie wystarczą, by to jednoznacznie stwierdzić, musielibyśmy też poznać nasz stan posiadania, to co nasze rodziny zgromadziły przez dziesięciolecia. Tymczasem takich danych nie mamy. Poza dwiema falami badań ankietowych wykonanych przez NBP – w 2017 i 2014 r.– niczego nie wiemy o polskich nierównościach majątkowych.
Indeks Giniego wyliczony na ich podstawie pokazał, że pod względem zgromadzonego majątku jesteśmy bardziej rozwarstwieni niż pod względem dochodów – osiągnął wartość 56 proc. Tyle że znowu nie wiadomo, jak tę wartość rozumieć. Bo po pierwsze – dla nierówności majątkowych jest zawsze wyższy niż dla dochodowych, po drugie – nie odbiega od europejskiej średniej, a po trzecie – to znowu metodologia ankietowa, a więc obarczona nieusuwalnym błędem.
Metodologia jest tu wszystkim. I to właściwie za jej sprawą tak trudno o proste przełożenie wniosków płynących z badań na społeczne realia. Najlepiej dowodzą tego niedawne rewizje rewolucyjnych publikacji Thomasa Piketty’ego, tych samych, które w 2003 r. wyznaczały nowy trend w myśleniu o nierównościach. Podbite publikacją monumentalnego Kapitału w XXI wieku pomaga rozmaitym lewicowym ruchom rozwijać narrację o nowej klasie próżniaczej, która żyje ze zgromadzonego kapitału, ma za to coraz większe przełożenie na polityczne wpływy. Stany Zjednoczone, według tego obrazka, przeżyły od lat 60. prawdziwą eksplozję nierówności, a udział 1 proc. najlepiej sytuowanych w całkowitym dochodzie wzrósł z 10 proc. do ponad 20 proc.
Tymczasem opublikowany w grudniu 2019 r. artykuł Geralda Autena z amerykańskiego Departamentu Skarbu i Davida Splintera, eksperta Kongresu, przeczy tej tezie. Zdaniem badaczy Piketty, bazując głównie na danych podatkowych, zawęził i uprościł obraz, pomijając zmiany demograficzne i lekceważąc wiele polityk społecznych, wpływających mocno na nierówności dochodowe (a konkretnie: ograniczających je). W efekcie, według ich obliczeń, udział 1 proc. najlepiej zarabiających Amerykanów w dochodzie względem lat 60. wzrósł o zaledwie 4 punkty procentowe, a być może (po uwzględnieniu wszystkich podatków i transferów socjalnych) w ogóle się nie zmienił.
Nie jest to zresztą pierwsza korekta badań Piketty’ego – wcześniej inne zespoły dokonywały kolejnych oszacowań i ograniczały skalę „ucieczki” 1 proc. najlepiej zarabiających. Po raz pierwszy jednak ktoś zasugerował, że tu nie chodzi o skalę, lecz o coś więcej – o słuszność samej tezy lansowanej przez francuskiego naukowca. Ta bowiem, w świetle analizy Autena i Splintera okazuje się, łagodnie rzecz biorąc, dęta.
Co więcej, także drugi ważny punkt książki Piketty’ego został wzięty pod lupę – ten mówiący o malejących dochodach z pracy. Otóż wcale nie musi tak być, że faktycznie zmalały, a najlepiej zarabiający ciągną kokosy z inwestycji w papiery wartościowe. Wiele wskazuje na to, że Piketty zinterpretował błędnie dane – spory udział w 1 proc. mieli posiadacze tzw. firm niesamodzielnych podatkowo, a więc takich, które nie rozliczają się z fiskusem, bo robią to ich jedyni udziałowcy, właściciele. To mogą być słynni prawnicy albo dobrze sytuowani lekarze, dla których firmy są de facto formą samozatrudnienia. To, że na papierze wyglądali jak rentierzy, nie oznacza jeszcze, że naprawdę nimi byli – jak wykazała analiza kolejnego, międzynarodowego zespołu ekonomistów. Niejedyna zresztą. Kolejne publikacje podważyły tezę o globalnie malejących zyskach z pracy – nawet jeśli taki fenomen wystąpił w USA, to jeszcze nie znaczy, że gdziekolwiek indziej.
Czy to oznacza, że król jest nagi, a cała dyskusja o nierównościach to humbug? „The Economist”, który w listopadzie przytaczał na swoich łamach główne punkty tego sporu, stawia inne pytanie: czy nawet jeśli dynamika bogacenia się 1 proc. nie jest taka, jak opisywał Piketty, to co to właściwie zmienia? Czy dysproporcje między najbogatszymi a najbiedniejszymi mimo to jednak nie pozostają zbyt wielkie?
Podobne pytanie można postawić odnośnie do ostatnich polskich badań. Nawet gdyby jakimś cudem, uwzględniając dodatkowe niuanse demograficzne, udało się skorygować ustalenia Bukowskiego, Novokmeta albo Brzezińskiego, Mycka, Najsztuba i „pomniejszyć” skalę dysproporcji – co tak naprawdę miałoby to zmienić? Czy nie wystarczy sam fakt, że dopuściliśmy, by skala podatkowa faworyzowała najbogatszych?
Badania nad nierównościami to tak naprawdę nowa dziedzina, w XX w. badaczy niezbyt ten temat zajmował. Debata dopiero się zaczyna. Ale już teraz widać, że stawka jest większa niż to, czyje bazy danych są lepsze i kto radzi sobie lepiej z zaawansowaną ekonometrią. W gruncie rzeczy chodzi
o społeczną równowagę – coś, za czym wszyscy tęsknimy, choć nie umiemy tego nawet dobrze zdefiniować.