Humanizm
Klawo, w dechę, mega. Każde młode pokolenie ma swój język
25 grudnia 2024
Obecnie obywatele czują strach przed zakładaniem, a nawet przynależnością do tego typu organizacji
17 sierpnia 1980 r. Na budynku portierni bramy numer 2 Stoczni Gdańskiej strajkujący robotnicy wywieszają dwie wykonane ze sklejki płyty z odręcznie spisanymi żądaniami. Domagają się nie tylko poprawy warunków socjalnych, lecz także przestrzegania podstawowych praw człowieka – wolności słowa i wolności przekonań. To 21 postulatów Międzyzakładowego Komitetu Strajkowego, które na długo zagoszczą w życiu publicznym. O ich aktualności związkowi liderzy i politycy będą mówić jeszcze wiele lat później.
We wrześniu 1980 r. powstaje Niezależny Samorządny Związek Zawodowy „Solidarność”. Pod jego nazwą kryje się tak naprawdę największy w dziejach Polski antyrządowy ruch społeczny, do którego w szczytowym momencie będzie należeć około 10 mln osób. Dziewięć lat później za sprawą Solidarności zapada się autorytarny i zaprowadzony siłą reżim, który trwał w Polsce przez 45 lat.
Wybory parlamentarne w czerwcu 1989 r. są przypieczętowaniem końca Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej, która formalnie przestaje istnieć zaledwie pół roku później. Przychodzi wolność, a wraz z nią – triumf robotników ze Stoczni. Euforia trwa krótko. III Rzeczypospolita – państwo, które (w wielkim uproszczeniu) powstało za sprawą buntu szeregowych pracowników – nie stało się pracowniczym „rajem”.
Wielu zapewne powie, że stało się to dlatego, że takie były okoliczności. Że startowaliśmy z nierentowną gospodarką i długami, których nie byliśmy w stanie spłacić, bo po prostu nie było nas na to stać. Ale czy to satysfakcjonujące wytłumaczenie?
Według badań CBOS z 2017 r. członkostwo w związku zawodowym deklarowało 11 proc. pracowników (ok. 1,6 mln ludzi) – czyli co dwudziesty dorosły Polak. Od 1989 r. powoli, acz systematycznie liczba związkowców w naszym kraju maleje. Według danych Organizacji Współpracy Gospodarczej i Rozwoju (OECD) w latach 1991–2014 współczynnik uzwiązkowienia w Polsce spadł o ponad 20 punktów procentowych (z 33,6 proc. do 12,4 proc. pracowników), plasując nas poniżej średniej dla krajów OECD i daleko za europejskimi „państwami opiekuńczymi”, takimi jak Dania czy Szwecja.
Trzeba jednak zaznaczyć, że współczynnik uzwiązkowienia spada w skali globalnej. Z danych OECD można wywnioskować, że w początkach transformacji systemowej w Polsce członkami związków zawodowych było ponad 6 mln osób. Solidarność, jako związek ruch społeczny, w 1981 r. skupiała około 10 mln ludzi.
Obecnie związki zawodowe w naszym kraju skupione są głównie wokół trzech central: Ogólnopolskiego Porozumienia Związków Zawodowych, Niezależnego Samorządnego Związku Zawodowego „Solidarność” oraz Forum Związków Zawodowych. Istnieją też związki niedziałające w ramach żadnej z wcześniej wymienionych struktur. Nie mają one jednak swoich przedstawicieli w Radzie Dialogu Społecznego, powołanej do prowadzenia rozmów w ramach trójkąta pracownicy-pracodawcy-państwo.
Statystyczny związkowiec to człowiek (według badań CBOS – nieco częściej kobieta, według danych GUS – mężczyzna) po czterdziestce, pracujący w dużym państwowym przedsiębiorstwie lub instytucji publicznej. Najwięcej związkowców znajdziemy w branży edukacyjnej, jednak najwyższy stopień uzwiązkowienia występuje, co chyba nie jest zaskoczeniem, w branży górniczej i wydobywczej. Rzadziej niż w przedsiębiorstwach państwowych związki zawodowe znajdziemy w firmach prywatnych.
Choć liczebność związków nie musi się równać ich sile – czego przykładem może być model przyjęty we Francji, gdzie związki, choć mało liczne, mają ogromny wpływ na politykę – warto na chwilę przystanąć przy „suchych liczbach” i zastanowić się, dlaczego związkowcem w Polsce jest co dziesiąty pracownik, a nie większość, jak w Danii albo Szwecji. Powodów jest mnóstwo. Jednak należałoby zacząć od wymienienia tych, które nie wiążą się z suwerennymi decyzjami ludzi. Jedną z barier jest prawo.
Po pierwsze, w mikroprzedsiębiorstwach (firmach, które zatrudniają do dziewięciu pracowników) pracuje około 4 mln osób – czyli co czwarty pracujący Polak. Ustawa o związkach zawodowych stanowi zaś, że związek zawodowy tworzy się uchwałą podjętą przez co najmniej 10 uprawnionych do tego osób. To skutecznie blokuje powstawanie niewielkich komórek związkowych.
Po drugie, liczba osób pracujących wyłącznie na umowach cywilnoprawnych (umowa o dzieło lub umowa zlecenie) to co najmniej 1,25 mln osób – czyli co trzynasty pracujący Polak. Zarówno w przypadku tych pracowników, jak i ponad miliona samozatrudnionych (ujęci wyżej w ramach mikroprzedsiębiorstw) do końca 2018 r. prawo wykluczało możliwość zrzeszania się w związkach zawodowych. Sytuacja zmieniła się za sprawą wyroku Trybunału Konstytucyjnego. Dopiero od początku 2019 r. prawo tworzenia i wstępowania do związków zawodowych przysługuje wszystkim osobom wykonującym pracę zarobkową bez względu na rodzaj umowy.
Wniosek z tego jest taki, że do końca 2018 r. nawet jedna trzecia wszystkich osób pracujących w Polsce mogła być wykluczona z działalności związkowej z przyczyn od siebie niezależnych. Skoro obecnie 11 proc. pracowników należy przynajmniej do jednego związku zawodowego, zostaje nam ponad połowa pracującego społeczeństwa, która jest nieuzwiązkowiona z innych powodów.
Cytowane wcześniej badania CBOS wskazują nie tylko szacunkową liczbę związkowców w Polsce, lecz także odsetek pracowników, którzy mają w swoim zakładzie pracy dostęp do jakiegokolwiek związku zawodowego. Z ich deklaracji wynika, że tylko w co trzecim przypadku w danej firmie istnieje chociaż jeden związek zawodowy. Innymi słowy, jedynie ok. 5 mln polskich pracowników ma możliwość zapisania się do związku zawodowego w swojej firmie.
Pozostali mogliby zostać związkowcami tylko wtedy, gdy sami zdecydowaliby się założyć komórkę związkową i znaleźliby wystarczającą liczbę chętnych. Malejąca popularność związków zawodowych wskazuje na to, że nie chcą tego robić bądź – poddani różnym formom nacisku ze strony pracodawców – boją się tego podjąć.
Tym, którzy się boją, nie dziwi się Krzysztof Wójcik, prezes dużej komórki związkowej OPZZ w sprywatyzowanej przed laty hucie. W jego firmie stopień uzwiązkowienia jest wysoki, ponieważ sięga ok. 60 proc. pracowników. Nie ma więc obawy o to, że zostając związkowcem, podpadnie się szefostwu. Jak tłumaczy Wójcik, w firmie, gdzie miałby podjąć się budowy podobnej organizacji od zera, narażałby się na ryzyko zwolnienia. Zapytany, czy mimo tego (hipotetycznie) podjąłby się takiego zadania, odpowiada, że byłoby to uzależnione od ludzi, na jakich by trafił.
„Jeśli ma się tzw. »zacięcie związkowe«, to żadna groźba nie jest straszna. Nawet próba zwolnienia z pracy. Ważna jest rola współpracowników, którzy mogą znacznie pomóc w zbudowaniu organizacji od zera” – tłumaczy Wójcik. „Z obserwacji wiem, że słabe organizacje podporządkowują się pracodawcom. Często też »eliminuje się« lub neutralizuje liderów związkowych. Ale warto mimo wszystko organizować się, ponieważ tylko liczna reprezentacja pozwoli przeciwstawić się złym praktykom w firmie” – dodaje. Zaznacza jednocześnie, że zdarzają się i takie przypadki, kiedy to właściciel firmy dąży do powstania związków zawodowych w swoim przedsiębiorstwie.
„Czasem wychodzi on (właściciel firmy – przyp. red.) z założenia, że w dużym zakładzie łatwiej i szybciej rozwiązuje się problemy w mniejszym gronie – zwłaszcza gdy organizacja związkowa ma poparcie dużej liczby pracowników. To łatwiejsze niż dyskusja z każdym pracownikiem z osobna” – podkreśla Wójcik.
Jednak rzeczywistość najczęściej wygląda inaczej. Pracodawcy nie widzą korzyści z obecności związków w swojej firmie. Pokutuje myślenie, że działalność związkowa może się rozwinąć jak „nowotwór na zdrowym ciele przedsiębiorstwa”. Na trudne relacje pracodawcy – związkowcy zwraca uwagę dr hab. Iga Magda (SGH), wiceprezeska zarządu Instytutu Badań Strukturalnych. Zaznacza jednocześnie, że pracownik związkowiec paradoksalnie może przynieść firmie większe korzyści.
„Przecież działalność związkowa może się przekładać na większe bezpieczeństwo, większe zadowolenie z pracy, co ma wpływ na produktywność pracowników” – wymienia profity ekspertka. Za przykład tego, że związkowcy potrafią kierować się troską o dobro zakładu, który współtworzą, może posłużyć historia Małgorzaty Calińskiej-Mayer, która przez ponad 30 lat przewodniczyła Solidarności w dawnych zakładach Polar.
Jak opowiada, przy pomocy załogi udało się uchronić fabrykę przed bankructwem w trudnych czasach transformacji ustrojowej. Calińska-Mayer twierdzi, że pracownicy potrafili zrozumieć, że ich zakład jest w trudnej sytuacji. Że najważniejsze jest, by nie stanęła produkcja. Potrafili dać więc zielone światło dla czasowej obniżki wynagrodzeń. „Kalkulacja była prosta – albo mniejsza płaca, albo brak pracy, bo fabryka by upadła” – wyjaśnia.
Zdaniem działaczki związek w jej zakładzie od lat działa efektywnie, ponieważ udało się zdobyć zaufanie załogi i otworzyć się na współpracę z zarządem firmy. „Szacunek był i jest do tej pory. Solidarność zawsze miała pozycję. Zarząd wiedział, że musi się z nami liczyć. Więc się siadało i dyskutowało. Wiedzieli, że jesteśmy w stanie nawet odwołać dyrektora” – opowiada.
„Mieliśmy za sobą większość załogi. Były konsultacje, długie negocjacje. Szliśmy razem. Nie było rozgrywek. Czuliśmy się partnerami. Nie wytaczaliśmy walki o byle co. Każdy miał swoje zdanie, ale firma – i dla związkowców, i dla zarządu – była najważniejsza” – podsumowuje ostatnie lata była już szefowa zakładowej Solidarności.
Małgorzaty Calińskiej-Mayer nie sposób nie zapytać o polityczny wymiar działalności związków zawodowych. Zwłaszcza że w ostatnich latach Solidarność bardzo mocno utożsamiana jest z obozem rządzącym. Zresztą sama Calińska-Mayer została w ostatnich wyborach samorządowych wybrana na stanowisko radnej sejmiku dolnośląskiego z listy Prawa i Sprawiedliwości.
„Sama przed laty wypowiadałam się o tym krytycznie. Uważałam, że związek nie powinien pchać się w politykę. I wielu innych też miało taki pogląd. Na bazie wielu doświadczeń zaczęłam dojrzewać. Bo to, że nie masz za co kupić chleba, to też polityka, ponieważ jest to powiązane z decyzjami dotyczącymi gospodarki” – tłumaczy, odnosząc się do zarzutów o mariaż związków zawodowych z polityką.
Jak przekonuje Calińska-Mayer, to, że Solidarność w wielu sprawach idzie dziś ramię w ramię z Prawem i Sprawiedliwością, nie ogranicza związku na przyszłość. „Z PiS-em nie mamy podpisanej umowy. Jeśli coś będzie nie tak, to będziemy w stanie zrobić swoje. I nawet zastrajkować” – twierdzi.
Prof. Ryszard Bugaj, w czasach PRL opozycjonista działający w pierwszej Solidarności, przestrzega przed zbyt daleko idącą zażyłością polityków i liderów związkowych. Uważa on, że kosztem wielkiej polityki interesy szeregowych związkowców spychane są na margines. Dało się to zauważyć choćby w czasie strajku nauczycieli.
Bugaj podkreśla, że jego obawy nie dotyczą jedynie Solidarności. Także OPZZ przed 1990 r. podporządkowane Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej angażowało się w politykę, współpracując choćby z Sojuszem Lewicy Demokratycznej. „Można było próbować ocalić związki zawodowe – jako aktywnego i niezależnego aktora w życiu publicznym. To się nie powiodło” – mówi prof. Bugaj.
Upolitycznienie to niejedyny problem związków zawodowych w Polsce. Kolejnym, zwłaszcza w największych zakładach pracy, jest rozdrobnienie. W 2011 r. w spółce PKP Cargo naliczono rekordową liczbę aż 283 związków zawodowych! A istnieją jeszcze dziesiątki innych firm – zwłaszcza spółek Skarbu Państwa – w których znajdziemy po kilkanaście lub nawet kilkadziesiąt organizacji związkowych.
O tym, jaki może mieć to wpływ na sytuację związkowców, pokazał nie tak dawny strajk w spółce LOT. Jak poinformowała jedna z organizatorek strajku, Agnieszka Szelągowska, w firmie działa sześć aktywnych organizacji związkowych. Zastrajkowały dwie – czyli ok. 200 osób z prawie 1,7 tys. etatowych pracowników firmy. Abstrahując od przyczyn strajku i sporów o legalność, jego dramatyczny przebieg w dużej mierze wynikał właśnie ze związkowego rozdrobnienia. Bo choć ostatecznie udało się zawrzeć porozumienie między strajkującymi a zarządem, pat trwał dwa tygodnie. Agnieszka Szelągowska zarzucała związkom, które nie przyłączyły się do pracowniczego protestu, że są tak zwanymi „żółtymi związkami” – czyli chodzą na pasku szefa.
Pozytywnego wizerunku związków zawodowych nie utrwalają też mniej lub bardziej podkręcane historie o etatowych działaczach (a więc takich, których źródłem dochodu jest sama działalność związkowa). Kontekst, w którym temat związków zawodowych pojawia się w przestrzeni medialnej, często bywa negatywny.
Za świetny przykład mogą posłużyć medialne zarzuty o luksusowe wakacje przewodniczącego Solidarności, Piotra Dudy, który miał wypoczywać na koszt związku zawodowego. Choć Sąd Najwyższy nakazał opublikować sprostowanie tygodnikowi, który nagłośnił sprawę, w oczach wielu odbiorców utrwalił się obraz „rozpasanego związkowca”, który czerpie nadmierne korzyści ze swojej pozycji.
Efektem piętrzących się problemów i – mniej lub bardziej słusznych – zarzutów wobec związków zawodowych jest ich nie najlepsza reputacja. Nawet wśród samych związkowców. Z badania CBOS przeprowadzonego w 2017 r. wśród pracowników, którzy deklarują, że w ich zakładach pracy są związki zawodowe, większość ocenia ich działalność negatywnie. 43 proc. ankietowanych stwierdziło, że mimo starań związkom niewiele udaje się osiągnąć na korzyść pracowników. 34 proc. uważa zaś, że w ogóle nie widać efektów obecności związków. Tylko 14 proc. uznało związki zawodowe działające w ich firmie za efektywne.
Jak zgodnie twierdzą działacze OPZZ i Solidarności, niechęć wyrażają przede wszystkim młodzi pracownicy. „Ich postawa jest bardziej konformistyczna, patrzą na teraźniejszość. Chcieliby mieć pewne rzeczy zagwarantowane »tu i teraz«. Mają problemy z dbaniem w tej wspólnocie o innych. Chcą więcej otrzymać niż dać. Choć trzeba przyznać, że zdarzają się wyjątki” – dzieli się obserwacjami Krzysztof Wójcik z OPZZ.
Doktor Robert Szewczyk, ekspert Solidarności oraz pełnomocnik Komisji Krajowej ds. Ekologii, uważa, że teraz piłka jest po stronie związków. Te bowiem muszą nauczyć się „sprzedawać swoje sukcesy, swoją ofertę i te historie, w których potrafią udowodnić ludziom swoją przydatność – na przykład co potrafią wynegocjować”. Choć tylko to nie wystarczy. Bo, jak tłumaczy dr Szewczyk, samo pozyskanie pracownika nie jest sukcesem. Sukcesem jest utrzymanie go w związku zawodowym przez lata.
Tu pojawia się też problem natury prawnej. Teoretyczna wolność do przystępowania do związku zawodowego jest też wolnością do nieprzystępowania. A z tego, co wypracują w danym zakładzie związki zawodowe, korzystają przecież wszyscy pracownicy. Zatem także ci, którzy nie są związkowcami, a więc nie płacą składek. Doktor Robert Szewczyk nazywa ich „gapowiczami”, którzy dojeżdżają do celu z pozostałymi, choć nie kupili biletu.
„Są różne propozycje rozwiązania tego problemu. Na przykład taka, aby układy zbiorowe obejmowały tylko związkowców. Albo, jeśli nadal miałyby obejmować wszystkich, to ci, którzy nie są związkowcami, musieliby udowodnić, że wspierają wskazane organizacje społeczne czy charytatywne. Metody są różne. Chodzi o to, aby było sprawiedliwie” – wyjaśnia ekspert Solidarności.
Skoro wielu młodych pracowników nie widzi potrzeby przynależenia do związku zawodowego, to może rynek pracy zmienił się na tyle, że związki w ogóle nie są dziś potrzebne? Albo ich formuła tak bardzo odstaje od wolnorynkowej rzeczywistości, że stają się mało efektywne? O wizji rynku pracy bez związkowców z pewnością marzą pracodawcy.
Wojciech Warski, wiceprezes Business Centre Club, zapewnia, że w miejsce silnie scentralizowanych związków wystarczą rady pracowników. Rada pracowników to jednak nie to samo co związek zawodowy. Główną rolą rad pracowników jest reprezentowanie ich w rozmowach z pracodawcą. Co do zasady chodzi więc o konsultacje. Odpada wiele przywilejów związanych z działalnością związkową – jak możliwość tworzenia układów zbiorowych pracy czy ostateczne prawo do strajku.
Ale, jak tłumaczy Warski, współcześnie ostateczną bronią pracowników nie jest strajk, ale zmiana pracy. „Na tzw. rynku pracownika, który cierpi na niedobór siły roboczej, to właśnie w ten sposób podwładni mogą wywierać skuteczny wpływ na swoich przełożonych” – wyjaśnia wiceprezes BCC.
Taka przyszłość – co zrozumiałe – nie podoba się samym związkowcom. Mimo światowych tendencji do stopniowego spadku liczby działaczy wierzą oni, że związki zawodowe mogą odnaleźć się w zglobalizowanej gospodarce XXI w. Istotę ich roli dostrzega dr Robert Szewczyk.
„Postulat pracodawców, aby nie było związków zawodowych, to jest ich »mokry sen«. Żeby mogli wprowadzać własne regulacje i dogadywać się z pracownikiem »jeden na jeden«. Proszę się zastanowić, jaką siłę przetargową ma taki pracownik? Wyobraźmy sobie sytuację sporu, np. bezprawnego zwolnienia. Pracownik musi walczyć w przeciągających się procesach. Często nawet nie wie, jak do tego podejść. Związek zawodowy, jeśli funkcjonuje dobrze, bierze to »na klatę«” – tłumaczy Szewczyk.
„Nie żyjemy w świecie perfekcyjnym. Rzeczy złe się zdarzają, krzywda się zdarza. Jest więc potrzebne jakieś rozwiązanie, które wyrówna szanse lub siłę. Tu związek zawodowy jest instytucją, która ma właśnie taką rolę. Rolę wsparcia tej słabszej strony” – wyjaśnia. Szybko dodaje też, że to nie znaczy, że będzie tak, jak było.
Jesteśmy na rozdrożu. I to trzeba jasno powiedzieć. Wszyscy, nie tylko związki zawodowe. Całe społeczeństwo, cała istniejąca do tej pory formuła jego funkcjonowania. Deptanie w miejscu jest prostą receptą na coraz większą marginalizację związków. Powodem jest nie tylko daleko posunięta globalizacja, ale też zmiany technologiczne, co przekłada się na zmiany społeczne. Żyjemy w czasach rewolucji przemysłowej 4.0, mamy samodzielnie działające systemy informatyczne. Często okazuje się, że tam, gdzie jeszcze kilka lat temu człowiek był niezastąpiony, dziś staje się zbędny.
Niknie więc zapotrzebowanie na klasycznie wykwalifikowaną siłę roboczą, która wydawała się naturalnym trzonem związków zawodowych. Bywa, że wystarczy garstka świetnie wykształconych specjalistów, którzy będą w stanie nadzorować wielkie, automatyczne procesy.
Dr Robert Szewczyk mówi o obawie środowiska, dotyczącej tego, że w niedługiej przyszłości może po prostu zabraknąć pracy. Do tego dochodzą piętrzące się problemy społeczne w krajach rozwiniętych. „Mamy społeczeństwo, które rozgląda się wokół siebie z coraz większym zaniepokojeniem. Nie ma możliwości, abyśmy w kontekście przyszłych pokoleń nie zadali pytania – kim oni będą, jak będą żyli?” – tłumaczy.
„Mamy bardzo wyraźny problem z tym, że popsuła nam się winda społeczna. Do tej pory było przecież tak, że następne pokolenie mogło mieć pewność, że poziom ich życia będzie trochę lepszy niż ich rodziców. Proszę zwrócić uwagę, że coraz częściej słyszymy, iż bezrobocie wśród ludzi młodych przekracza nawet 30–40 proc. To są ludzie, którzy są pozbawieni perspektyw, ale też złudzeń. A młody człowiek, który jest rozczarowany zastaną sytuacją… To nie rokuje dobrze na przyszłość” – wyjaśnia Robert Szewczyk.
Także zdaniem prof. Ryszarda Bugaja związki zawodowe skazane są dziś na poszukiwanie równowagi w zglobalizowanym świecie. Jak zauważa, choć z jednej strony globalizacja służy wzrostowi gospodarczemu i wzrostowi dobrobytu, to z drugiej stwarza ogromne problemy związane z faktem konkurencji grup pracowniczych o znacznie niższym standardzie socjalnym i ekonomicznym.
Jak jednak podkreśla jeden z członków pierwszej, liczącej 10 mln związkowców Solidarności, drugiej takiej w Polsce już nie będzie. Po pierwsze, dlatego że Solidarność przestała być ruchem społecznym. Po drugie, dlatego że taki był koszt transformacji ustrojowej, którą firmowała sama Solidarność.
Wiele wskazuje więc na to, że formuła związków zawodowych, jakie znaliśmy dotychczas, wyczerpuje się. Stwierdzenie to nie dotyczy tylko Polski. Wyczerpuje się też dotychczasowa formuła pracy, a nawet stosunków społecznych. Jeśli związki zawodowe chcą przetrwać, muszą znaleźć na siebie pomysł. Na ich niekorzyść działa z pewnością czas. Bo kto z nas, patrząc w przyszłość, może być pewny, że pracy nie zabraknie?
Zresztą, czemu miałoby stać się inaczej, skoro już dziś sztuczna inteligencja zastępuje nas nie tylko w podstawowych czynnościach? To m.in. dlatego niektóre bogate kraje poważnie mówią o wprowadzeniu dochodu podstawowego dla każdego obywatela. Jak w takim razie może wyglądać świat, w którym praca będzie już tylko zaszczytem dla garstki wybranych? Czy doprowadzi to do ogromnego rozwarstwienia społecznego, w wyniku którego ludzie podzielą się na wąską grupę wszechwładnych bogaczy i pariasów, którzy będą żyli z tego, co łaskawie im skapnie? Czy tracąc ośmiogodzinny dzień pracy, stracą sens życia?
To, co dziś wydaje się trudne do wyobrażenia, za kilkadziesiąt lat może stać się rzeczywistością. Próba odpowiedzi na pytanie, jak w takiej rzeczywistości mogą odnaleźć się związki zawodowe, może okazać się poważnym wyzwaniem – nawet dla twórców literatury fantastycznonaukowej.