Nauka
Roboty sprzątające AI i ChatGPT. Sztuczna inteligencja na co dzień
20 listopada 2024
Każde dziecko w Ameryce zna tekst deklaracji niepodległości Stanów Zjednoczonych. Pojawia się w nim niezwykłe sformułowanie, że każdy człowiek ma prawo do życia, do wolności i do poszukiwania szczęścia. Te słowa ukształtowały mentalność amerykańską – mówi dr hab. Zbigniew Lewicki, amerykanista i politolog.
Stany Zjednoczone Ameryki od upadku Związku Radzieckiego są jedynym światowym supermocarstwem, stałym punktem odniesienia w globalnej polityce, ekonomii i kulturze. Co Pana zdaniem jest istotą tego państwa i narodu w najbardziej podstawowym, cywilizacyjnym sensie?
W moim przekonaniu o Ameryce i Amerykanach świadczy kilka cech, których połączenie jest unikalne i charakterystyczne tylko dla tego państwa i narodu.
Po pierwsze – historia Stanów Zjednoczonych jest w pełni udokumentowana, co pozwala prześledzić ich powstanie i rozwój. Od 1620 roku, gdy pasażerowie statku „Mayflower” zbudowali w Nowej Anglii kolonię Plymouth, co jest powszechnie uważane za początek nie tylko brytyjskiej ekspansji w Nowym Świecie, ale i powstania Stanów Zjednoczonych, wszystko jest spisane czarno na białym. Kolejne akty prawne, wydarzenia, dyskusje, spory. Amerykanie wiedzą, kim są – skąd się wzięli na kontynencie, dlaczego i w jaki sposób powstało ich państwo, jak się rozwijało. To daje im poczucie pewności i solidności, stania na twardym gruncie faktów, a nie domysłów. W ich historii – w odróżnieniu od Europy – nie ma miejsca na „mrok dziejów”, domysły, hipotezy i legendy.
Po drugie – Ameryka to kraj, które począł się z wojny. Historia kolonii brytyjskich w Nowym Świecie obfitowała w konflikty militarne, a dzieje Stanów Zjednoczonych jako państwa rozpoczynają się od starcia zbrojnego z Wielką Brytanią. Powiedzenie, że Europa jest z Wenus, a Ameryka z Marsa jest w dużej mierze prawdziwe. Dla Amerykanów wojna, walka i śmierć w boju nie są niczym nadzwyczajnym. Oni bardzo szanują tych, którzy giną w boju, ale nie uważają tego za jakieś szczególne poświęcenie. Amerykanie i amerykańscy politycy uważają, że wojna czasem jest konieczna. To różni ich od Europejczyków.
Przeczytaj też: Zrozumieć Rosję
Zapewne dlatego, że historia Europy to w zasadzie pasmo wojen, z kataklizmami I i II wojny światowej na czele. Amerykanie są wolni od tego doświadczenia.
Od czasu wojny secesyjnej na terytorium Ameryki nie toczyły się żadne walki, to prawda. Jednak Stany Zjednoczone uczestniczyły w obu wojnach światowych, a w zmaganiach z Niemcami i Japonią poniosły duże straty. Amerykanie powszechnie wierzyli, że walczą w dobrej sprawie, a zwycięstwo dobra nad złem wymaga ofiar. Jest w nich gotowość do ich ponoszenia. Ten „wojenny” rys i akceptacja dla siłowej drogi rozwiązywania konfliktów nie odnosi się natomiast zupełnie do sfery wewnętrznej. W niej do niedawna standardem było dążenie do uzyskania wspólnoty poglądów i decyzji – to kolejna cecha charakterystyczna dla Ameryki i Amerykanów.
Dziś straciła raczej na aktualności.
Owszem. Obecnie sprawdza się coraz słabiej, ale nie ulega wątpliwości, że mieszkańcy Stanów Zjednoczonych od samego początku funkcjonowania tego państwa stosowali zasadę, że spór musi prowadzić do rozwiązania, które leży gdzieś pomiędzy przeciwnościami. A po rozwiązaniu konfliktu – nawet rewolucyjnego – adwersarze rozchodzą się, ściskając sobie dłonie. W Europie panuje przeświadczenie, że w sytuacji różnicy poglądów ktoś musi wygrać, a ktoś przegrać. Ktoś ma rację, ktoś nie ma. Amerykanie – przynajmniej do niedawna – doskonale wiedzieli, że kompromis to sytuacja, w której żadna ze stron nie jest w pełni zadowolona. Jednak skoro nikt w pełni nie przegrał sporu, istnieje płaszczyzna do dalszych wspólnych działań. Proszę zwrócić uwagę na specyficzny, amerykański zwyczaj, w myśl którego przegrany w wyborach oficjalnie ogłaszał, że przegrał. To zamykało procedurę liczenia głosów, a przegrany i wygrany podawali sobie ręce. W Europie taki obyczaj nie funkcjonował. Amerykańska polityka znała gorące spory i debaty, będące odbiciem sprzecznych interesów poszczególnych grup społecznych. Nie były to jednak nigdy starcia „na śmierć i życie”. Z reguły udawało się osiągnąć mniej lub bardziej satysfakcjonujący obie strony kompromis. Mówię o tym w czasie przeszłym, bo w ciągu kilku ostatnich lat widzimy w tym zakresie zdecydowane zmiany na gorsze. Czas pokaże, czy możliwy jest powrót do dobrej tradycji.
I skoro już mówimy o polityce – niezwykle charakterystyczną dla Amerykanów cechą jest także sposób, w jaki określają swoją pozycję jako obywateli wobec struktur państwowych. W języku amerykańskim słowo „goverment” oznacza właściwie „rządztwo”. Natomiast to, co my w Europie nazywamy rządem, czyli osoby pełniące funkcje kierownicze w państwie, to administration, czyli administracja. Amerykanie uważają, że sekretarze, czyli po naszemu ministrowie, w Waszyngtonie mają zarządzać instytucją, która nazywa się Stany Zjednoczone. Nie mają jednak żadnych uprawnień do rządzenia obywatelami. To są najemni pracownicy. Powołano ich nie po to, by mówili wolnym obywatelom, jak mają żyć. Amerykanie nie czują się przez nikogo rządzeni, nie mają przekonania, że są podporządkowani jakimś strukturom w stolicy. Wręcz przeciwnie – państwo i jego struktury działają między innymi po to, by zapewnić obywatelom możliwie pełne korzystanie z ich praw i wolności.
Jechałem kiedyś taksówką w jednym z amerykańskich miast. Kierowca przejechał przez skrzyżowanie na żółtym świetle, a tuż za skrzyżowaniem stał samochód policyjny. Zapytałem kierowcę, czy się nie boi się wjeżdżać na żółtym świetle, skoro mogą zobaczyć to policjanci. On na to: nie mam czego się bać, przecież oni nie widzą, jakiego koloru światło włączyło się na sygnalizacji, gdy wjeżdżałem na skrzyżowanie. Zacząłem mu tłumaczyć, że przecież to jest policja i może go zatrzymać i ukarać mandatem. Wtedy kierowca odwrócił się do mnie ze słowami: Ty jesteś z Europy, prawda? Na tym to polega. Amerykanie co do zasady nie czują się rządzeni. Nie mają europejskiego respektu przed państwem, jego biurokracją, instytucjami i przedstawicielami.
Dlaczego?
Bo każde dziecko w Ameryce zna tekst deklaracji niepodległości Stanów Zjednoczonych. Pojawia się w nim niezwykłe sformułowanie, że każdy człowiek ma prawo do życia, do wolności i do poszukiwania szczęścia. Te słowa ukształtowały mentalność amerykańską. Ani mnie, ani Panu nikt w szkole nie mówił: drogie dziecko, masz prawo do wolności i szczęścia. Nam mówiono w szkole i pewnie mówi się to także dziś, że każdy ma swoje obowiązki i zadania do wykonania. Uczy się nas, że powinniśmy robić sumiennie to, czego oczekują od nas rodzice, szkoła, społeczeństwo, ojczyzna, a wreszcie rząd. O prawie do osobistego szczęścia w europejskich szkołach nikt nie opowiada, a Amerykanie słyszą od samego początku edukacji: masz prawo do wolności i szczęścia. Ten tekst wisi w każdej szkole. To ustawia myślenie o swojej roli w świecie, państwie i zbiorowości.
Z tego wynika także „amerykański sen” i przekonanie, że każdy człowiek jest zdany na siebie, ale dzięki własnym zdolnościom i pracy, niezależnie od miejsca urodzenia i pochodzenia społecznego, może zdobyć bogactwo i pozycję?
Owszem, ale to nie jest jedyne źródło takiej postawy. To przekonanie wynika również z historycznej drogi, jaką przeszli Amerykanie. Gdy w XVII i XVIII wieku osadnicy pojawiali się w Ameryce, przez długi czas każdy z nich za darmo lub za niewielkie pieniądze otrzymywał prawo do kilkunastu lub kilkudziesięciu hektarów ziemi. Sam jednak musiał sobie tę ziemię znaleźć, zarejestrować w urzędzie u geodety, a przede wszystkim zagospodarować, czyli wykarczować kilkusetletnie drzewa. To nie była łatwa praca. Najbliższy sąsiad mieszkał kilka lub kilkanaście kilometrów dalej. Osadnik sam lub z najbliższą rodziną karczował las, budował dom z bali, tworzył gospodarstwo. Polegał tylko na sobie, nie mógł liczyć na wsparcie z zewnątrz. Gdy upadające drzewo przygniotło mu nogę, to miał do wyboru amputację kończyny na miejscu albo śmierć. To rodziło poczucie, że mój los zależy ode mnie w najbardziej dosłowny, egzystencjalny sposób. Albo dam sobie radę, albo zginę. Niektórzy przybysze z bardzo silnie uspołecznionej Europy, gdzie żyło się w wiejskiej gromadzie lub miejskim tłoku, nie mogli znieść poczucia osamotnienia. Rozglądasz się wokoło i wiesz, że w promieniu kilkunastu kilometrów nie spotkasz żadnego innego człowieka. Jesteś tylko ty i puszcza. To może być przerażające doznanie. Byli tacy, którzy nie byli w stanie go znieść i umierali ze stresu… Przetrwali najmocniejsi fizycznie i psychicznie. Ponieważ nikt nie pomagał osadnikom, w społeczeństwie wykształciło się poczucie, że najlepszy jest ten rząd, który ma jak najmniej do powiedzenia. Rząd ma nie przeszkadzać, nie stawiać ograniczeń i barier wolnym ludziom. Oni nie oczekują na pomoc rządu, ale nie chcą, by ten ingerował w ich życie. Płacą podatki – to wystarczy. I przez bardzo długi czas państwo w Stanach Zjednoczonych funkcjonowało w taki właśnie sposób, otwierając bardzo szerokie pole do rozwoju indywidualnej przedsiębiorczości. Rola państwa zwiększyła się w wyniku reform Franklina Delano Roosevelta w czasie Wielkiego Kryzysu, a następnie Lyndona Johnsona i Baracka Obamy, ale do dziś w Ameryce funkcjonują bardzo niewielkie ograniczenia administracyjne w zakresie prowadzenia działalności gospodarczej. Konkretne przepisy różnią się w zależności od stanu, ale generalnie można ją podjąć praktycznie bez zgód i pozwoleń. Jeżeli chce się otworzyć restaurację lub sklep spożywczy, to trzeba się tylko liczyć z kontrolą sanitarną.
Co istotne: w Ameryce można zaczynać od początku więcej niż jeden raz. W USA bankructwo nie dyskwalifikuje człowieka. Mówi się, że biznes udaje się zbudować za piątym lub szóstym razem. Zatem jeżeli ktoś zbankrutował uczciwie – nikogo nie oszukał, niczego nie ukradł – może zacząć od nowa, ma czystą kartę. Amerykanie wychodzą z założenia, że każdy ma prawo do pomyłki na drodze do poszukiwania szczęścia.
I jeszcze jeden czynnik, który mocno odróżnia Stany Zjednoczone od Europy – w Ameryce naprawdę można dojść do wielkich sukcesów bez względu na to, gdzie i w jakiej rodzinie ktoś się urodził. Nie decydują o tym koneksje, herby, dorobek rodziny. Jeżeli jestem zdolny, to dochodzę do wielkich pieniędzy i nikt się nie zastanawia, kim byli moi rodzice czy dziadkowie. Nie ma przesady w twierdzeniu, że nadal jest to kraj wielkich możliwości.
To nie jest mit? Dominacja białych ze wschodniego wybrzeża jest widoczna w wielu sferach.
Oczywiście, że dobre koneksje rodziców zawsze pomagają dzieciom. Ta reguła działa pod każdą szerokością geograficzną, Stany Zjednoczone nie są w tym zakresie żadnym wyjątkiem. Jednak w tym kraju brak koneksji nie utrudnia ani nie uniemożliwia kariery. Mobilność społeczna jest zdecydowanie wyższa niż w Europie. Na wschodnim wybrzeżu skupia się elita intelektualna Ameryki. Czytamy gazety i oglądamy telewizje ze wschodniego wybrzeża i kształtujemy opinie o Ameryce w myśl tego, co mówią tamtejsze elity, ale to nie oznacza, że kształtują one amerykański system, wartości. Co istotne: amerykańskie elity świadomie działają na rzecz awansu społecznego zdolnych jednostek. Powszechne jest przekonanie, że gdy zarabia się duże pieniądze, to ich część należy oddać na rzecz społeczności. Stąd tysiące fundacji, które fundują stypendia uniwersyteckie dla zdolnej młodzieży. W Ameryce zdobycie wykształcenia kosztuje, ale jeżeli ktoś jest zdolny i pracowity, może pokonać barierę braku pieniędzy dzięki całemu systemowi wspierania talentów. Klasycznym tego przykładem jest, chociażby droga życiowa Baracka Obamy.
Mówił Pan o specyficznych cechach Ameryki i Amerykanów. Ja dodałbym jeszcze przekonanie o własnej wyjątkowości i szczególnej roli, jaką Stany Zjednoczone mają do odegrania w świecie.
Zgoda, ale nie jest to cecha specyficzna dla Amerykanów. Wiele narodów uważa się za wyjątkowe i obdarzone szczególną misją. Jednak nie ma wątpliwości – Amerykanie uważają, że ich kraj jest wyjątkowy i świat powinien się na nim wzorować.
Skąd wzięło się to przekonanie?
Źródła były religijne. Siedemnastowieczni osadnicy, a szczególnie purytanie, byli przekonani, że zadaniem powierzonym im przez Boga jest zbudowanie nowego, szczęśliwego państwa i oczekiwanie na ponowne przyjście Chrystusa. Uważali, że są wybrani przez Boga, który wyznaczył im zadanie zbudowania nowej społeczności, która będzie przykładem dla całego świata. To przekonanie przybrało postać koncepcji Manifest Destiny, czyli „Objawionego Przeznaczenia”. Termin ten został po raz pierwszy użyty przez redaktora „Democratic Review”, Johna O’Sullivana w 1845 roku. Sama koncepcja nigdy nie została sformalizowana, ani ściśle skonkretyzowana. W przyszłości dokonywano różnych jej interpretacji. Generalnie wyrażała ona wiarę Amerykanów w przypisaną im przez Bożą Opatrzność misję, która ma polegać na szerzeniu form amerykańskiej demokracji i wolności – początkowo na kontynencie północno-amerykańskim, a następnie na całym świecie.
Wielu badaczy jest zdania, że zmodyfikowana koncepcja „Manifest Destiny”, a zwłaszcza najistotniejszy jej element, czyli przeświadczenie o „misji” Amerykanów, zwłaszcza „misji szerzenia demokracji”, nadal wywiera wpływ na uzasadnianie amerykańskiej polityki zagranicznej i na pojmowanie przez Amerykanów ich roli we współczesnym świecie.
Amerykanie są przekonani o własnej perfekcji. Uważają, że jako zbiorowość stanowią twór najdoskonalszy na świecie, a ich misją jest szerzenie na świecie wartości uznawanych przez nich za dobroczynne dla wszystkich ludzi i narodów. Według nich demokracja, wolny rynek i wolne media gwarantują wolność jednostki i zapewniają rozwój państw. Są przekonani, że jeżeli wszyscy będą podzielali ich wartości, to staną się szczęśliwi. Każdy naród, który uważa się za szczególny, wpada w pułapkę zarozumiałości i uważa, że wolno mu więcej. Dlatego Amerykanie nie są doskonali, to jasne. Mają na sumieniu interwencje zbrojne, nieobcy im jest ekspansjonizm polityczny i gospodarczy. Zdarzają im się błędy w postaci próby narzucania demokratycznych rozwiązań, choćby w Iraku. Sukces powojennej demokratyzacji Niemiec i Japonii spowodował, że duża część amerykańskich elit politycznych uwierzyła, że da się wprowadzić wolnościowy model w każdym zakątku globu. Amerykanie uważają swój model polityczno-gospodarczy za uniwersalny, ale on uniwersalny nie jest. Przykład Iraku pokazał to dobitnie. Jednak i tak uważam, że Ameryka, biorąc pod uwagę potęgę państwa, nie zachowuje się źle w stosunku do świata.
Co Pan ma na myśli?
Wielkie mocarstwa zawsze działają w swojej skali. Mają globalne interesy i ich pilnują, to zupełnie normalne. Relacje USA z innymi państwami są asymetryczne, ale trudno, żeby były inne, skoro dziś są one jedynym supermocarstwem. Zauważmy jednak, że status mocarstwa osiągnęły na początku XX wieku i nie korzystały z niego w celu ekspansji terytorialnej. Amerykanie nigdy – poza zajęciem Filipin – nie byli kolonizatorami. Nie zmuszali innych ludzi do mówienia po angielsku, gry w baseballa i picia Coca-Coli. Nie zachowywali się brutalnie, choć mieli poczcie swojej potęgi.
Gdybym był Latynosem, miałbym duże wątpliwości.
Owszem, w stosunku do Ameryki Łacińskiej można mówić o pogardzie, którą żywili Amerykanie z północy wobec tych z południa. To poczucie wyższości ma dwa źródła. Kolonie angielskie na północy wyzwalały się spod władzy metropolii mniej więcej w tym samym czasie co hiszpańskie na południu – pół wieku różnicy to niewiele. Kolonie na północy potrafiły się porozumieć. Utworzyły silną federację, która potrafiła określić swoje cele i później rozrosła się niemal na cały kontynent. Co wcale nie było oczywiste, bo różnice religijne, gospodarcze i polityczne między koloniami angielskimi w Ameryce były bardzo duże. Natomiast kolonie w Ameryce Południowej absolutnie nie były w stanie kooperować ze sobą. Podzieliły się na kilkanaście państw, często skłóconych i prowadzących zaciekłe wojny. Amerykanie z północy wzgardzili tymi z południa, którzy nie byli w stanie stworzyć sprawnej organizacji państwowej. Uznali ich za ludzi mniej cywilizowanych, nieposiadających umiejętności osiągania kompromisu dla wspólnego dobra. W XIX wieku doszedł jeszcze element lekceważenia wynikający z nieudolności działań Meksyku. W trakcie wojny z lat 1846–1848 Amerykanie stosunkowo niewielkimi siłami rozbili dużo większą i wydawałoby się, że dużo lepiej przygotowaną do walki, armię meksykańską. Meksyk stracił wtedy na rzecz USA połowę swojego terytorium. Amerykanie uznali, że Latynosi nie zasługują na ich uznanie i szacunek. To przekonanie okazało się trwałe. Stany Zjednoczone najczęściej interweniowały właśnie w państwach Ameryki Południowej, brutalnie strzegły swoich interesów politycznych i gospodarczych. Inna sprawa, że interwencje podejmowane tam w czasach „zimnej wojny” były motywowane rywalizacją z ZSRR.
W XIX wieku Ameryka izolowała się od świata. Dlaczego zdecydowała się wejść na arenę międzynarodową, a z czasem zaczęła grać na niej pierwsze skrzypce?
Nie używam terminu izolacjonizm w odniesieniu do Stanów Zjednoczonych. Uważam go za niepoprawny. Ameryka nie miała żadnego istotnego przekonania do izolacjonizmu. Jeżeli już to do unilateralizmu, czyli jednostronności w stosunkach międzynarodowych. Nawet doktryna prezydenta Jamesa Monroego, przedstawiona w 1823 roku w dorocznym przemówieniu do Kongresu, którą przytacza się jako dowód izolacjonizmu, wcale o nim nie mówiła. Głosiła bowiem, że Europa nie powinna się wtrącać w sprawy kontynentu amerykańskiego, a Stany Zjednoczone nie będą ingerowały w sprawy państw europejskich i ich kolonii. Tylko tyle. W XIX wieku nikt nie uważał Ameryki za państwo potężne, zdolne wpływać na losy świata. Jednak już w 1894 r. Stany Zjednoczone stały się pierwszą potęgą przemysłową świata. Były krajem dynamicznie rozwijającym się, o ogromnym potencjale demograficznym i sile przyciągania. Stały się państwem zdolnym do działania w skali świata. Pierwszym prezydentem, który uznał, że Ameryka powinna zaangażować się w jego ulepszanie, był Woodrow Wilson, który urzędował w Białym Domu w latach 1913–1921. Według niego USA miały być siłą, która dba o moralność, ład i sprawiedliwość w stosunkach międzynarodowych.
Jego przekonania wynikały przede wszystkim ze względów religijnych. Moralność rozumiał z naszego punktu widzenia w sposób niedoskonały. Z jednej strony wierzył w potrzebę dobra, a z drugiej strony był rasistą. Nie widział w tym żadnej sprzeczności. Był przekonany, że jego wizja pochodzi od samego Boga i wszyscy powinni się z nią zgodzić. Gdy Stany Zjednoczone w czasie I wojny światowej wsparły zwycięzców i znalazły się w obozie państw układających na nowo mapę świata, podstawą wielu rozstrzygnięć był program pokojowy, nazywany czternastoma punktami Wilsona. To wtedy USA po raz pierwszy donośnie wypowiedziały się o sprawach, które do tej pory były zupełnie poza ich kręgiem zainteresowań. Kto do tej pory w Ameryce myślał o Serbii, Rumunii, Czarnogórze czy Polsce? To Wilson forsował powstanie Ligi Narodów, czyli organizacji mającej dbać o pokój na świecie. Ten pomysł został jednak odrzucony przez samych Amerykanów. Stany Zjednoczone wróciły do polityki unilateralizmu, nie chciały być podporządkowane żadnym decyzjom kolektywnym. Jednak ich siła była oczywista. Europa była wyniszczona wojną, a Ameryka pozostała nietknięta. Gdy zachodziła potrzeba, Amerykanie byli aktywni na arenie międzynarodowej – organizowali konferencję waszyngtońską ograniczającą liczebność floty na świecie, byli inicjatorami antywojennego paktu Kellogga-Brianda, próbowali powstrzymać ekspansję japońską w Mandżurii. Nie uważali jednak, że ich misją jest naprawianie świata. W czasie II wojny światowej to świat zapukał do nich w postaci japońskiego ataku na Pearl Harbour i wypowiedzenia wojny przez Adolfa Hitlera cztery dni później. Wiemy, jak potoczyła się historia: z II wojny zwycięsko wyszły dwa supermocarstwa, które w zasadzie podzieliły świat na dwa antagonistyczne bloki. Rywalizację wygrał obóz demokracji i kapitalizmu, Stany Zjednoczone stały się jedyną światową potęgą i ogłoszono „koniec historii”.
A Stany Zjednoczone stały się „żandarmem świata” i zaczęły „eksportować demokrację” z opłakanym często skutkiem. Czy Amerykanie mają trudność ze zrozumieniem lub zaakceptowaniem faktu, że nie wszystkie państwa i narody uważają ich model społeczno-polityczny za optymalny?
Amerykanie mają jeszcze jedną specyficzną cechę – kompletnie nie przejmują się krytyką. Akceptują ją, bo uznają ją za nieistotną dla siebie. Gdy dawno temu młodzi ludzie rzucali słoikami z czerwoną farbą w ambasadę sowiecką, to Moskwa zawsze słała wyrazy oburzenia i noty rządowe. Swego czasu sam uczestniczyłem w protestach pod ambasadą amerykańską w związku z wojną w Wietnamie. Zwykle wychodził z niej ambasador i mówił: doskonale, że protestujecie, to właśnie jest wolność, tak trzeba robić. Amerykanie zupełnie nie mają problemu z tym, że ktoś nie akceptuje ich poczynań. Po prostu robią dalej swoje. Są przekonani, że czynią słusznie, a jeżeli ktoś uznaje inaczej, to błądzi. Taka postawa mogłaby być niebezpieczna, gdyby nie okoliczność, na którą już wskazałem – Ameryka korzysta ze swojego statusu światowego lidera wstrzemięźliwie. A w naszym kręgu kulturowym raczej powszechnie uważa się, że na razie nie wymyślono nic lepszego od demokracji i wolnego rynku. Fakt, że najsilniejsze państwo świata strzeże akurat tych wartości, z pewnością nie jest złą okolicznością.
Dr hab. Zbigniew Lewicki
Profesor nadzwyczajny Uniwersytetu Warszawskiego i Uniwersytetu Kardynała Stefana Wyszyńskiego, amerykanista i politolog. W latach 1990–1995 dyrektor Departamentu Ameryki w Ministerstwie Spraw Zagranicznych. Kierował Ośrodkiem Studiów Amerykańskich UW oraz pracował w Instytucie Ameryk i Europy UW. Jest przewodniczącym Rady Polskiego Instytutu Spraw Międzynarodowych.
Może cię również zainteresować: