Nauka
Technologia wodorowa na morzach. Yamaha tworzy silniki przyszłości
20 listopada 2024
Od roku to miejsce powinno tętnić życiem. Miało tu powstać nowoczesne centrum biznesowe. Tymczasem okolicę zamieszkali bezdomni oskarżani o kłusownictwo i zjadanie dzikich zwierząt
Wszystko dzieje się w Warszawie zaledwie trzy kilometry od siedziby rządu i niecałe pięć od budynku parlamentu. To Czerniaków – słynna część stolicy, która skrzętnie skrywa swoją tajemnicę.
Stoję w samym centrum całego zamieszania. Do najbliższych zabudowań mam kilkaset metrów. Wokół widzę kościół, dom handlowy, siedzibę ZUS i drogie osiedle mieszkaniowe. Tuż obok wiją się ogromne wjazdy i zjazdy Trasy Siekierkowskiej – głównej arterii komunikacyjnej łączącej południową część przedzielonego Wisłą miasta. Panoramę okolicy domyka widoczny w oddali kopiec Powstania Warszawskiego z charakterystyczną kotwicą na szczycie.
Od geograficznego centrum Warszawy dzielą mnie 4 tys. metrów. To tu, wśród okolicznych mieszkańców rozeszła się plotka o bezdomnych, którzy zastawiają pułapki na dziki, a później te zwierzęta zjadają, oprawiając i piekąc ich mięso na prymitywnych rusztach w nielegalnych koczowiskach.
Strach i wiarygodność tej wiadomości wzmocniło pojawienie się członków Warszawskiego Ruchu Antyłowieckiego, którzy pod koniec kwietnia dostali anonimowy sygnał, iż na nieużytkach rolnych u zbiegu ulic Czerniakowskiej i Józefa Becka jest dół służący do łapania dzikiej zwierzyny. Pułapka miała blisko półtora metra głębokości. Została przykryta gałązkami – by dzik znalazł się w potrzasku, wystarczy, że na nie wejdzie.
Zamaskowany dół wyglądał jak profesjonalna pułapka zastawiana przez kłusowników. Po wizycie obrońców zwierząt dół został zakopany. Na Siekierkach wszyscy wiedzą, że stada loch, odyńców i warchlaków chętnie na tym podmokłym terenie ryją i buchtują w poszukiwaniu pożywienia. Mają też swoje barłogi. Tak jest od lat.
Okolica, choć z daleka piękna, bo zielona, z bliska odstrasza. Obok drogi ułożonej z lichego polnego kamienia przybyszów wita wielki czerwony znak z napisem „Jeziorko Czerniakowskie. Rezerwat Przyrody”. Tymczasem już kilka metrów dalej widać, że teren rezerwatem nie jest. Bardziej przypomina wysypisko śmieci.
Mijam solidnie wbitą w ziemię tabliczkę z napisem „Przyroda Cię Potrzebuje”, a pod nią rzucają się w oczy starannie ułożone zwierzęce kości. Kocie łby prowadzą do ogródków działkowych. Od strony Jeziorka Czerniakowskiego robią przygnębiające wrażenie. Po próbach wypalania okolicznych traw, rośliny i drzewa na działkach są czarne i okopcone. Liczne wrony i szpaki na strawionym przez żywioł obszarze, wydłubują z ziemi zdechłe myszy i owady.
Po drugiej stronie działek, nad furtką jednej z nich, widać przerażające lateksowe maski rodem z horrorów – jasny sygnał – trzymaj się z daleka. W oddali słychać zajadłe szczekanie psów. Jest też specyficzne pianie bażantów i ćwierkanie kuropatw. W wysokiej trawie wyraźnie widać uciekające przed człowiekiem zajęcze uszy – czyli to prawda: zwierzyna łowna tu jest. Na chwilę odwracam głowę i patrzę na ostatnie piętra doskonale stąd widocznego Pałacu Kultury i Nauki.
Godzina 5:30 rano. Kilkanaście minut temu wstało słońce. Jest zimno. Nad pobliskim kanałkiem unosi się niewielka mgła. Wysiadam z autobusu linii 187. Po przejściu 350 m wchodzę na teren, gdzie powinni mieszkać bezdomni. Z niewielkiego lasku trafiam na odkrytą przestrzeń. Idę wąska ścieżką. Po drodze mijam zwierzęcą kość, tym razem już nie starą, uschniętą, a świeżą. Dopiero po czasie dowiaduję się, że to goleń krowy, jednak w chwili, gdy ją dostrzegam, serce i żołądek podchodzą mi do gardła. Przy okazji działa wyobraźnia. Wszędzie widzę teraz tylko martwe dziki i bezdomnych, którzy je jedzą.
Po kilku głębszych oddechach wracam do rzeczywistości i równowagi. Po lewej stronie widzę puste o tej porze ogródki działkowe. Po prawej oddzielone od siebie pasami nieużytków niewielkie, ale gęste, zagajniki. „Cholera, bezdomni wiedzą, gdzie zbudować swoje koczowiska, by nie rzucać się w oczy” – przechodzi mi przez myśl.
Przedzieram się przez coraz wyższe i gęstsze chaszcze, suche jak pieprz. Staram się szukać ubitych śladów choćby zajęczych, ale jest ich niewiele. Jeżeli trafiam na jakąkolwiek ścieżkę, ta kończy się już po kilku metrach. Brnę więc do przodu, nie widząc celu przez zarośnięte i zaniedbane pole, a w zasadzie stawiam ostrożnie każdy krok na zaoranej po raz ostatni kilka lat temu długiej przecince.
Co kilkadziesiąt metrów mijam malutkie słupki wbite w ziemię przez geodetów i namazane pomarańczową farbą znaki na drzewkach lub krzakach. Te znaki to sygnał, że cywilizacja tu na chwilę kiedyś wpadła, a teren został ujęty w planach zagospodarowania przestrzennego. Fajnie, tyle że po raz ostatni geodetów widziano tu 10 lat temu. Od tamtej pory zapadła cisza. Fachowców nikt tu nie widział, a wszystko, co zielone, wokół rośnie bez żadnego ładu i składu.
Koczowisk bezdomnych szukam bezskutecznie ponad trzy godziny. Przy okazji zwiedzam całą okolicę. Nie ma co. Miejsce do życia „poza systemem” jest idealne. Przystanek autobusowy za zakrętem, tuż obok, kanałkiem płynie w miarę czysta woda, niedaleko jest sklep spożywczo-monopolowy. Po drugiej stronie ogródków działkowych można się wykąpać w Jeziorku Czerniakowskim.
Polanki, po których łażę, oddzielają niewielkie, długie na kilkaset metrów, zielone i kwitnące młodniki. Te zarośnięte polanki przypominają jak żywo ulice, a zagajniki – posesje bezdomnych. Tylko gdzie one są? Zastanawiam się także, jak ci ludzie docierają tu po zmroku, skoro zdrowy chłop ma z tym problem w ciągu dnia. I w końcu, nie wierzę! Jest! Nagle – przedzierając się przez gęste krzaki – zwyczajnie wpadam na koczowisko.
Widok jest straszny. Kompletnie nie pasuje do wizerunku stolicy, rozwiniętego, europejskiego kraju w XXI w. Na mój widok uciekają bezpańskie psy. W powietrze wzbijają się wystraszone ptaki. Szczury uciekły już wcześniej. Wszędzie wokół niezliczona ilość śmieci, resztek jedzenia, butelek po alkoholu, pogiętych baniaków na wodę, opakowań po lekarstwach, starych szmat, zniszczonych ubrań i różnego rodzaju zdezelowanego sprzętu.
Pośrodku stoi – zbudowane z grubych gałęzi, folii, śmierdzących dywanów, drutów i płacht niewiadomego pochodzenia – coś w rodzaju zagrody. Wewnątrz dostrzegam zbite z desek i dykty „pokoje”, a w zasadzie nory. Przed koczowiskiem ustawione są składane krzesła i stoliki. Leży zepsute radio, na gałęzi wisi latarka, a na oparciu siedziska dynda czapka bejsbolówka.
Wokół kilka dogaszonych miejsc po paleniskach, a obok nich przycięte szczapy drewna i gałęzie gotowe do spalenia. Na sznurkach i kablach przemysłowych wiszą brudne spodnie, podarte koszule, jakieś stare buty. Bez wątpienia, mimo wszechogarniającego syfu i smrodu, ktoś tu mieszka. Powstrzymując obrzydzenie, obchodzę i sprawdzam teren dokładnie. Śladów po dzikach, ich mięsa, sierści czy skór nie widzę. Oddalając się od tego parszywego miejsca, wpadam na kolejne koczowisko.
Tym razem nie potrafię powstrzymać zachwytu. Zaledwie kilkadziesiąt metrów dalej jestem w zupełnie innym świecie ludzi bezdomnych. W tym koczowisku, a w zasadzie „prowizorycznym domu”, jest czysto, schludnie, wręcz modelowo. Jak na obozie harcerskim. Widzę dwa wysokie namioty do spania, obok solidną prostokątną pałatkę – coś w rodzaju otwartego salonu. Wewnątrz są poustawiane w równym rządku szafki. Jest szafka, stół, fotelik i walizka. Pod sufitem wiszą obrazki z Jezusem i Matką Boską.
Na blacie leży złożona z pietyzmem gazeta sprzed kilku dni. Wszystko ma tu swoje miejsce i jest czyściutkie: wielki nóż, szczotka, dziecięcy smoczek czy płyn do mycia naczyń. Ogromne patelnie i garnki wiszą umyte na gałęziach. Wszędzie porozwieszane są złożone parasole. Wielki czajnik stoi na ziemi obok niewielkiego paleniska. Widać gdzie są sypialnie, kuchnia, przedpokój, łazienka i szafy.
Śladów po zabijaniu dzików nie dostrzegam. Brakuje mi także najważniejszego – mieszkańców tego domu. Gdzie się podziali? Okazało się, że są. Przyglądali się temu, co robię, z oddali. Wycofali się, widząc, że się zbliżam. Najprawdopodobniej jedną z tych osób spotkałem kilka dni później.
Władze Warszawy doskonale zdają sobie sprawę, że na Siekierkach gromadzą się bezdomni, którzy są posądzani o zabijanie dzików. „Cały czas monitorujemy sytuację” – mówi Jerzy Janoszka ze Straży Miejskiej. „To niemożliwe, by to była prawda. Ci ludzie mają jedną, jakże istotną i wyuczoną przez sytuację, w której się znajdują, cechę: nigdy nie marnują jedzenia. Nie wierzę w to, że kilku bezdomnych jest w stanie zasadzić się na dzika, zabić go, kawałek zjeść, a resztę wyrzucić. To się nie mieści w ich filozofii życiowej. Ponadto oni nie mieszkają stadnie. Każdy dba o siebie i swój dobytek. Nagłaśniając tę sprawę, ktoś tym ludziom robi krzywdę albo wykorzystuje ich do własnych celów” – podkreśla Janoszka.
Tezę tę potwierdza dochodzenie przeprowadzone przez Warszawski Ruch Antyłowiecki, z którego wynika, że w całej „aferze z dzikami na Siekierkach” chodzi o zwrócenie uwagi warszawskiego ratusza na szybkie uchwalenie planu zagospodarowania przestrzennego tego terenu, a ludzie, którzy nagłośnili problem, mogą być powiązani z warszawską branżą deweloperską. Aktywista Ruchu, proszący o anonimowość, po części potwierdza słowa strażnika miejskiego.
„Nie jestem w stanie jednoznacznie określić, do czego ten dół miał służyć, niemniej został wykonany w sposób bardzo profesjonalny. Tylko po co ktoś go wykopał? Dziki na tym terenie są, a w zasadzie były jeszcze kilka tygodni temu. Na początku kwietnia w tym rejonie przeprowadzono wzmożoną akcję ich wybijania. Zabito wówczas kilkadziesiąt sztuk. Po tej akcji i po wykryciu dołu bezdomni stamtąd uciekli. Zostało kilka osób, a i tak wracają tylko na noc, żeby się przespać. Boją się” – relacjonuje.
O problemie na Siekierkach wiedzą także strażnicy ds. łowiectwa Lasów Miejskich. „O wykopanych dołach i dzikach wiemy, ale nie interweniujemy, bo to teren prywatny” – słyszę w słuchawce tuż przed nagłym przerwaniem połączenia. Pan Józef, właściciel działki, która znajduje się kilkadziesiąt metrów od koczowisk, warczy przez zęby: „Dzików tu nie ma już od kilku lat. Bezdomni pouciekali. Idź pan stąd, bo psami poszczuję. To, co tu się dzieje, to nasza sprawa”.
Szukając bezdomnych z Siekierek, trafiłem do Ośrodka Interwencji Kryzysowej, który znajduje się dosłownie 500 m od koczowisk. Gdy pytałem o dziki, podeszła do mnie kobieta – drobna, schludna, w średnim wieku. Powiedziała mi, że obserwowała mnie kilka dni wcześniej. Nie pytałem, dlaczego jest bezdomna. To zbyt intymna i osobista sprawa. Słuchałem.
Gdy stwierdziła, że widziała mnie w ich domu, zrobiło mi się głupio. Nie miałem jednak czasu przeprosić, bo kobieta mówiła dalej bardzo szybko, jakby się czegoś bała. „My nie zabijamy i nie zjadamy dzików. To nie my wykopaliśmy ten dół. Znam bezdomnych z tej części miasta i wiem, że człowiek, który to zrobił, bezdomny nie był. Widziałam, jak kopał. Pocięte gałązki miał już przygotowane. Po wszystkim wsiadł do samochodu i odjechał. My naprawdę nie robimy nikomu nic złego. To wszystko co mam do powiedzenia” – zakończyła.
Już z oddali, w zasadzie biegnąc ulicą Polską, dodała na głos: „Niech pan o tym napisze, bo prędzej czy później dojdzie tu do tragedii. Wszyscy mamy tego dosyć. Jedni oskarżają drugich. Ktoś w końcu nie wytrzyma i kogoś…” – ostatnich słów kobiety nie dosłyszałem. Zagłuszył je sznur pędzących przez Trasę Siekierkowską samochodów. Dopiero w tym momencie uświadomiłem sobie, że kobieta przez cały czas przytulała do piersi malutkie dziecko. Po chwili oboje zniknęli gdzieś w zaroślach.