Humanizm
Psychiatra przestrzega: pigułkami nie naprawimy życia ani związku
22 listopada 2024
Sami już nie wiemy, kim jesteśmy. Ukraińcami? Czy separatystami? Teraz mamy tu ukraińskie wojsko, więc chyba Ukraińcami – zastanawiają się ludzie z wioski, przy której przebiega front w Donbasie TRAWNEWE, WSCHODNIA UKRAINA Żadnego sklepu tutaj nie ma, nawet takiego z najbardziej podstawowymi produktami. Drogi do wsi też praktycznie nie ma, prócz tej wyboistej, usypanej z kamieni na szerokość jednego samochodu i wiodącej przez las. Wzdłuż niej straszą tabliczki z napisem „Uwaga, miny!”. […]
TRAWNEWE, WSCHODNIA UKRAINA
Żadnego sklepu tutaj nie ma, nawet takiego z najbardziej podstawowymi produktami. Drogi do wsi też praktycznie nie ma, prócz tej wyboistej, usypanej z kamieni na szerokość jednego samochodu i wiodącej przez las. Wzdłuż niej straszą tabliczki z napisem „Uwaga, miny!”. Pierwsze 3 km jedzie się 20 minut. Kamienie uderzają w podwozie, dudniąc.
Później już tylko droga gruntowa przez pola. Tą jedzie się sprawniej, o ile nie padał deszcz. Bo inaczej przejazd w ogóle nie jest możliwy. Kiedyś do Trawnewe kursowały trzy marszrutki tygodniowo. Można było dojechać do okolicznych wiosek i miast. Dziś jeździ tylko jedna, niedawno ją ostrzelali.
Normalne drogi, którymi kiedyś docierało się do wioski, dziś wiodą przez Doniecką Republikę Ludową (DNR, od rosyjskiego Донецкая Народная Республика). Stoją tam wojskowe punkty kontrolne i de facto brakuje możliwości przejazdu.
„Tu jest jak kiedyś w Sarajewie” – mówi Ina, mieszkanka wsi. Jej sąsiad Sasza wspomina ostatnią próbę wyjazdu:
„I wot, umarła babuszka. Nie mogliśmy jej pogrzebać na naszym cmentarzu, trzeba było w DNR. A miny leżą, przejechać nie wolno. I co zrobić? Znaleźliśmy takie przejście bez min, poczekaliśmy, aż zrobiło się spokojnie, ostrzał ucichł i pojechaliśmy”.
Żywność dowożą organizacje humanitarne lub wojsko. Po zamieszaniu na ulicach można rozpoznać, kiedy nadjeżdża dostawa. Mieszkańcy wychodzą z domów i w grupkach czekają na swój przydział. Rano przywieźli chleb. Nadieżda i Valentina usiadły w cieniu pod drzewem z torbami pełnymi pieczywa na następne dni.
„Wcześniej byliśmy w szarej strefie, a teraz jesteśmy w czerwonej” – tłumaczy pierwsza.
„To co, zaczerwieniliśmy się?” – odpowiada żartobliwie druga, po chwili jednak dopytując:
„Ale co to właściwie oznacza?”
„Nie wiem. Idź do żołnierzy. Oni ci wytłumaczą!”
Wojsko ukraińskie zajęło Trawnewe w listopadzie ub.r. Wcześniej rozciągała się tutaj ziemia niczyja, a żołnierzy stacjonujących na stałe nie było wcale. Po zdobyciu wsi osiedlili się po prostu w opuszczonych domach. Tych nie brakowało. Mieszkańcy szacują, że wyjechało blisko 150 osób, a zostało ich, jak twierdzą, może ok. 40. Ci, którzy nie wyjechali, po prostu nie mieli gdzie się przenieść.
Wielu z nich wciąż nie rozumie podziałów i zmian, które nastąpiły, a tym samym i wojny, która toczy się na Ukrainie już piąty rok.
„Tu była szara strefa, to znaczy taka ziemia niczyja. Na początku nie wiedzieliśmy, kto przyszedł i po co, a potem pojawili się Ukraińcy, powiesili swoją flagę, a DNR został tam, dwa kilometry dalej” – mówi Aleksander Osajew, mieszkaniec Trawnewe. I nadal głośno się zastanawia:
„I sami już nie wiedzieliśmy, kim jesteśmy. Ukraińcami? Czy DNR-ami? Teraz mamy tu ukraińskie wojsko, więc chyba i my jesteśmy Ukraińcy”.
„A ja nie wiem, kim teraz jesteśmy” – przyznaje żona Aleksandra.
„No jak to kim?! To oczywiste! Przecież wisi ukraińska flaga! Czyli Ukraińcami!” – odpowiada zdecydowanie mąż.
Żołnierze i ludność cywilna żyją obok siebie. Z bliska wyróżniają ich ubrania, wojskowe uniformy i uposażenie. Kamizelki kuloodporne, hełmy i przewieszona przez ramię broń mieszają się z kwiecistymi chustami przewiązanymi na głowach starszych pań, powycieranymi od pracy w polu swetrami i dresami. Bo taki jest dziś krajobraz wschodnioukraińskiej wsi.
Z daleka rozeznać się nie jest już tak łatwo – nie da się poznać, który budynek zamieszkują wojskowi, a który cywile. Tym bardziej że na kilka miesięcy frontowej służby żołnierze urządzają tu sobie namiastkę domów, przygarniają psy, sadzą warzywa i owoce.
Znaczna część żołnierzy z Brygady 46 przyjechała do Trawnewe w styczniu. Na bramach namalowali kółka i krzyżyki, oznaczając w ten sposób domy zamieszkałe i puste. Do opuszczonych wnieśli swoje tobołki i sprzęt, rozdzielili łóżka, rozpalili w piecach i zaczęli żyć, zazwyczaj po kilka osób w jednym budynku.
Siergiej przygarniętemu psu uszył wojskowy kombinezon, jego kolega rozwiesił flagi i zdjęcia rodziny. Żołnierka Tatiana poustawiała na półce nad łóżkiem pudełka z farbami do włosów. Nad jej kosmetykami zawisł kałasznikow.
I teraz wszyscy – wojskowi i cywile – dzielą ten sam wojenny los. Gdy pies Siergieja chowa się w piwnicy, słysząc wybuchające pociski, pies miejscowych dostaje porcję masła i 50 gramów wódki na odwagę. Gdy traktor wyjeżdża po zimie orać pole i trafia na niewybuch, śmiertelnie raniąc rolnika, żołnierz układa się do snu na łóżku zmarłego kolegi z batalionu, który także zginął od odłamków minowych. Po każdym większym ostrzale wszyscy na nowo podłączają w domach prąd.
Wojna nie oszczędza nikogo. Strach i niepewność także.
„Przyjechaliśmy dać koncert!” – oświadczyła radośnie kobieta w wojskowym ubraniu, czule witając się z żołnierzami. „Rozstawiamy głośniki! Zaczynamy o godzinie 15. Zwołajcie resztę!”
W Trawnewe pada deszcz. Dopiero co ucichł ostrzał i wybuchy spadających niedaleko pocisków. Żołnierze proszą tylko o jedno – żeby tej muzyki nie puszczać zbyt głośno. Nie chcą dać sygnału wrogowi i ściągnąć na siebie kolejnego ataku. Poza tym sami chętnie pomagają ustawiać sprzęt – jeszcze nigdy nie było tu koncertu.
Do 15.00 zdołają ściągnąć kilkunastu wojskowych. Program rozrywkowy dla żołnierzy organizują wolontariusze i wojsko. Obejmuje spotkania z pisarzami, komikami czy muzykami, którzy odwiedzają kilka, a nawet kilkanaście miejsc wzdłuż linii frontu. W trasie są nawet i parę tygodni. Czasem śpią z wojskiem, czasem w hotelach. Zależy, gdzie dojadą i czy uda im się wyjechać. W ten sposób starają się umilać żołnierzom służbę, oderwać ich myśli od wojennej rzeczywistości.
„Dajemy koncerty w różnych miejscach na linii frontu. Chcemy wam powiedzieć »dziękuję«” – mówi Ljuba Czernecka, artystka, która szykuje się do występu.
Każdą piosenkę poprzedza pełnym patosu wstępem:
Droga rodzino, dzień dobry, drodzy nasi, nasi żołnierze, nasza cześć i prawda!
Na czas koncertu muzycy zamienili mundury na tradycyjne stroje ukraińskie z wyszywanymi kwiatami i przepaskami na biodra. Głośniki rozstawiono na ganku domu, w którym mieszkają wojskowi. Jedynie niewielki daszek chroni sprzęt przed deszczem.
Żołnierze zebrali się na podwórku, ustawili się wkoło wejścia i trzech schodków, których artyści używają jako sceny.
Pośrodku zrobili trochę miejsca na tańce, do których kolejno zaprasza ich Ljuba. Wszyscy klaszczą, podrygują w takt muzyki, robią pamiątkowe zdjęcia i filmy, ale nie dają się ponieść zabawie. Czuć, że wielu myślami jest gdzie indziej. W takich miejscach, jak tu ciężko o beztroskę i zapomnienie.
A na Ukrainie, szczęście moje,
tam żyje dziewczyna, ona na mnie czeka…
Tak śpiewa Aleksandr, żołnierz koncertujący dziś z Ljubą. A ona – prócz muzyki i wielu komplementów– ma dla żołnierzy jeszcze prezenty. To ręcznie robione przez dzieci w szkołach laurki dla walczących na froncie oraz dwa medale, które wręczy zasłużonym. Oba odbierze Iwan – dla siebie i kolegi, którego akurat nie ma we wsi.
„Wierzę w naszą wielką Ukrainę!” – kończy godzinny koncert piosenkarka. Nie wie jeszcze, że będzie musiała zostać w Trawnewe kilka godzin dłużej, niż planowała. Gdy muzyka ustała, ostrzał znów się nasilił, więc wyjazd stąd długo nie był możliwy. Artyści opuścili wieś dopiero o zmroku.
Iwan Szaja ma 33 lata. Wcześniej pracował jako organizator imprez i miejski aktywista. W 2016 r. zaciągnął się do wojska, w Trawnewe jest od stycznia 2018 r., jak inni żołnierze. To właśnie jemu wolontariusze przyznali medal – za udaną akcję zwiadowczą, w której pojmano trzech żołnierzy walczących po stronie Donieckiej Republiki Ludowej.
Na pozycję wroga wyruszyli wieczorem, przed godziną 21. Było już ciemno. Do przejścia mieli około kilometra – czterech szturmowców i dwóch żołnierzy zabezpieczających operację. Po cichu, niezauważalnie.
„Potrzebowaliśmy zobaczyć ich pozycję i uzbrojenie” – wspomina Iwan.
Takie akcje przeprowadza się właśnie według potrzeb, gdy niezbędne są informacje o sytuacji po stronie wroga. Podgląda się wraże okopy, sprawdza broń, przechwytuje dokumenty. Tamtej nocy nikt jednak nie przewidział takiego zakończenia.
„Byliśmy siedem metrów od nich (żołnierzy Donieckiej Republiki Ludowej – red.), gdy zrozumieliśmy, że są pijani! Więc wstaliśmy i po prostu podeszliśmy na ich pozycję. Kiedy wreszcie nas zobaczyli, nasz dowódca zaczął udawać ich dowódcę, strofował ich: «A co tu się dzieje?! Dlaczego nie wychodzicie?! A, pijani jesteście!»” – mówił. Z początku naprawdę myśleli, że to swoi. Było ich czterech. Wszyscy wyszli!”
Iwan nie przypuszczał, że żołnierze DNR tak łatwo dadzą się nabrać. Gdy w końcu zorientowali się, że to nie jest ich dowódca, tylko Ukrainiec, zaczęli sięgać po broń (dwóch z nich wyszło uzbrojonych). Padły pojedyncze strzały. W krótkiej konfrontacji jeden żołnierz DNR został śmiertelnie ranny. Ukraińscy wojskowi związali trzech pozostałych i ruszyli z nimi w stronę Trawnewe, puszczając zakładników przodem na wypadek min.
Pojmani żołnierze DNR zostali przekazani Służbom Bezpieczeństwa Ukrainy. „Nie wiem, co się z nimi stało. Może wymienimy ich na naszych?” – zastanawia się Iwan. „Ważne, że nasza grupa jak wyszła, tak wróciła” – w pełnym składzie.
Między ziemnymi ścianami okopów stoją żołnierskie łóżka, są karabiny maszynowe, skrzynie z granatami i lornetkami. Umocnienia zbudowano tak, by można było stamtąd obserwować linię graniczną i monitorować ruchy nieprzyjaciela. Znalazło się też miejsce na małą kuchnię, a w niej palniki i prowiant.
Na najdalej wysunięte pozycje trzeba dobiec. Susami po kilkanaście, kilkadziesiąt metrów, korzystając z osłony krzaków i drzew, żeby nie stać się łatwym celem czyhających po drugiej stronie snajperów. Wszystko to w sielskiej scenerii wsi, pośród cywilów wciąż uprawiających swoje pola.
Trawnewe to miejsce, gdzie konflikt dosłownie wchodzi na podwórka domów i gdzie okopy wydrążone są w opuszczonych ogrodach. Maskują je kolorowe kwiaty, które jeszcze przed wojną posadzili właściciele posesji. A obok tych ogrodów, płot w płot, wciąż żyje ludność cywilna. W ziemnych korytarzach żołnierze najczęściej rozmawiają o wojnie, wspominają ostrzały, poległych kolegów i zastanawiają się nad dalszym przebiegiem konfliktu.
Wielu młodych chłopaków, którzy zaciągnęli się do wojska po Majdanie, nie zna już innej rzeczywistości. Całe ich dorosłe życie to okopy, wybuchające pociski i wojskowe buty. Adrenalina i emocje, z którymi ciężko się rozstać, silnie wpływają na ich psychikę. Rotacja powinna się odbywać co pół roku, ale niektórzy mają już za sobą nawet 14-miesięczną służbę. Inni wojują praktycznie cały czas od początku konfliktu. U nich permanentny stres i strach zdążyły zrobić swoje.
„Ja bym już wrócił do domu, nie widzę sensu tej wojny” – przyznaje jeden z nich. Drugi, chłopak po dwudziestce, wręcz przeciwnie: „Chciałbym, żeby przenieśli mnie do Awdijiwki. Tam to się dopiero strzelają!”.
Rzeczywiście, Awdijiwka jest miejscem, gdzie ostrzał praktycznie nie ustaje. Ale i tu, w Trawnewe, na polu dzielącym front, widać liczne leje po wybuchach granatów, pocisków moździerzowych i rakiet. „Jeszcze w nas nie trafili” – kwitują żołnierze.
Ale gdy miesiąc temu schodzili ze służby, zostali zauważeni. Udało im się uciec spod ostrzału ciężkiego karabinu maszynowego. 14,5-milimetrowe pociski trafiły w stojący przy drodze dom cywilów. Jeden z nich przebił kolejno trzy ściany i komin.
Był wieczór, zbliżała się 19. Gdy kula przechodziła przez mury, domownicy przygotowywali kolację – kuzynka Wadima akurat rozlewała do talerzy barszcz. Siedzący w pokoju mężczyźni usłyszeli świst. Jeden, drugi. Potem cały dom wypełnił się dymem. Przeszło nad głowami.
Dopiero po tym zdarzeniu zdecydowali się położyć w oknach worki z piaskiem.
„Ułożyliśmy je, bo przychodzą do nas też młodzi” – mówi Wadim. „Po cichu tu wytrzymamy”.
Wojna na wschodzie Ukrainy ma charakter pozycyjny. Miejsca okopów i granice od dwóch lat praktycznie się nie zmieniają. Sami żołnierze przyznają, że bardziej przypomina to I wojnę światową niż konflikt XXI w.
I tak już piąty rok. A warunki życia i pracy wojskowych wciąż pozostawiają wiele do życzenia. Armia ukraińska nie ma wystarczających środków, by utrzymywać swoich żołnierzy na terenach frontowych i przyfrontowych. Prowiant oraz ekwipunek – od produktów spożywczych przez sprzęt elektroniczny po samochody – są organizowane przez wolontariuszy. Oni zbierają pieniądze, by wspomagać walczących chłopaków.
„Jeśli zepsuje się nam samochód podczas akcji, o pieniądze na jego naprawę możemy się starać od armii. Ale jeśli popsuje się, gdy nie ma sytuacji wyjątkowej, wtedy musimy płacić z własnej kieszeni” – tłumaczy jeden z żołnierzy. A pensje potrafią przyjść z opóźnieniem.
Żołnierze po drugiej stronie frontu wcale nie mają lepiej.
„Oni tam dostają malutkie pensje, ok. 200 dolarów” – mówi jeden z ukraińskich żołnierzy. „U nas też nie są wysokie, ale może to się zmieni, gdy przyjmiemy standardy NATO”.
Nad główną ulicą w Trawnewe przeleciał pocisk. Słysząc jego przenikający świst, żołnierze schowali się pod drzewa. To nie pierwszy dziś – na drodze leżą świeżo połamane gałęzie, a odgłosy wystrzałów nie ustają.
Na drodze widać niewzruszoną ostrzałem kobietę. Prowadzi rower.
„Dokąd pani idzie?”
„Po mleko!” – odpowiada bez wahania w głosie.
Na imię jej Nina. Przystaje na chwilę, by porozmawiać. Ma 67 lat, w Trawnewe mieszka od 1961 r. Opowiada o ojcu, który był snajperem w Leningradzie, kuzynie, który walczył w Afganistanie, i o tej obecnej wojnie, która rozdzieliła ją z siostrą mieszkającą niecałe 20 km stąd, ale już po stronie DNR.
„Ci nam niepotrzebni i tamci nam niepotrzebni. Chcemy tylko pokoju, ale pokój nam się tylko śni” – rzuca na pożegnanie.