Humanizm
Klawo, w dechę, mega. Każde młode pokolenie ma swój język
25 grudnia 2024
Boris od dziecka mozolnie wspinał się na szczyt. Czasem dokonywał strategicznego odwrotu i wykazywał się cierpliwością, ale cel zawsze miał jasny. Właśnie go osiągnął i odkrył, że zwycięstwo smakuje gorzko
„Ooorder!” – głos spikera Johna Bercowa przebija się przez zgiełk Izby Gmin. Dotychczas Boris Johnson słuchał go jako poseł lub minister. Teraz wstaje z miejsca, gdy Bercow wykrzykuje: „Prime Minister!”. Pierwszy dzień nowego życia. Boris jest na szczycie, ale tam zaczynają się problemy. Premier odziedziczył głęboko podzielony parlament. Zaraz przekona się, że można zostać premierem i być bezsilnym.
Pierwszy test nadchodzi błyskawicznie. Opozycja buduje sojusz przeciwko twardemu brexitowi – wyjściu bez umowy, którego nowy premier nie wyklucza. Przeciwnicy premiera potrzebują pomocy ze strony części konserwatystów i dlatego Boris ostrzega, że przyłączenie się do buntu będzie skutkowało wyrzuceniem z klubu parlamentarnego.
Groźba nie pomaga. Dwudziestu jeden konserwatywnych rebeliantów wspiera opozycję. Na liście jest dwóch byłych ministrów finansów i wnuk Churchilla. Z dnia na dzień stają się posłami niezależnymi. Chwilę wcześniej teatralny gest innego torysa, Phillipa Lee, który wchodzi do sali Izby Gmin i jak zawsze kłania się spikerowi, ale tym razem kieruje się ku ławom opozycji. Od teraz będzie liberalnym demokratą. Od lojalności partyjnej są rzeczy ważniejsze. Tego wieczora Boris Johnson przegra po raz pierwszy. I nie ostatni.
To sojusz bez precedensu – szkoccy separatyści i zwolennicy jedności Królestwa z Partii Pracy. Marksizujące skrzydło Labour Party i arcykonserwatyści z brytyjskiej prawicy. Walijska centrolewica i była minister ds. biznesu w wolnorynkowej administracji Davida Camerona. Wszyscy mówią nagle tym samym językiem. Wszyscy też głosują tak samo.
Efekt? Boris przygląda się, jak posłowie przejmują kontrolę nad porządkiem obrad. Potem uchwalą zakaz twardego brexitu i ultimatum – do 19 października musimy zobaczyć umowę z Unią Europejską, inaczej premier zobowiązany będzie prosić Brukselę o odłożenie wyjścia do końca stycznia przyszłego roku.
„Ta ustawa wkłada w ręce premiera gotowy list ogłaszający kapitulację w negocjacjach” – złości się Johnson i mówi, że chce przedterminowych wyborów. Gdyby zdobył w nich stabilną większość, rzutem na taśmę miałby jeszcze szansę odwołać zakaz twardego brexitu, ale do tego potrzebuje poparcia dwóch trzecich posłów. Liczy, że lewica powie „tak”, bo opozycji musi zależeć na wyborach i nie może pokazać, że boi się przejęcia władzy.
Pierwsze sygnały wskazują, że lider Partii Pracy rzeczywiście szykuje się do kampanii. „To pułapka!” – orientuje się jednak Jeremy Corbyn. Dlaczego opozycja ma dawać Johnsonowi wybory na jego warunkach i możliwość wyprowadzenia kraju z UE bez umowy? Wybory to i tak kwestia czasu (listopad? grudzień?), po co sojusz opozycji miałby dobrowolnie rezygnować ze swej niespodziewanej, bezprecedensowej potęgi? Lewica głosuje przeciw.
Izba Gmin AD 2019 – rządzi opozycja, rząd jest bezsilny. Suwerenny parlament pokazuje pazur. W tylnych ławach była premier Theresa May nie stara się nawet ukryć uśmiechu.
Alexander
Wiele postaci, którymi Johnson wydawał się być na rożnych etapach jego kariery, to staranne kreacje. Nawet imię, bo przecież Boris to tak naprawdę Al, a dokładnie Alexander Boris de Pfeffel Johnson. Korzenie? Prawdziwa mieszanka – angielscy chrześcijanie, tureccy muzułmanie i żydzi ze wschodniej Europy. Pradziadek ze strony dziadka był rabinem na Litwie, a ze strony ojca – liberalnym dziennikarzem i politykiem w Turcji. W dzieciństwie Al zmieniał dom 32 razy. Mieszkał w USA, Wielkiej Brytanii, Belgii…
Borisem staje się w elitarnej szkole Eton. Tu tworzy swą personę chaotycznego, ekscentrycznego Anglika – potok słów, niedokończone myśli, nieuczesane włosy. Takim Borisem pozostanie w gruncie rzeczy do dziś. Wizerunek doszlifuje, jeszcze wypoleruje na uniwersytecie w Oksfordzie.
Tup, tup, tup… Boris robi kolejne kroki ku wymarzonemu szczytowi. Eton, Oksford – kuźnie brytyjskich kadr, ucieleśnienie klasowości brytyjskiego społeczeństwa… Wszystko mu sprzyja. Piorunującej inteligencji i urokowi osobistemu pomagają rodzinne koneksje i Boris zostaje stażystą w „Timesie”. Wkrótce wyleci, bo, poszukując sławy na skróty, zmyśli cytat. Ale jego czar ciągle działa. Boris trafia do „Daily Telegraph”, gdzie błyskawicznie zostaje korespondentem w Brukseli.
Tup, tup, tup… Kolejne kroki to powrót na Wyspy i początek kariery telewizyjnej. Erudycja i iskrzące się poczucie humoru sprawiają, że staje się gościem talk-show i popularnych programów satyrycznych. Przy okazji balansuje na granicy politycznej poprawności, ale w owym czasie, podobnie jak zresztą dziś, dla wielu to atut i oddech świeżego powietrza.
Takim oddechem wydaje się też, gdy ubiega się o fotel burmistrza Londynu. Dokonuje niemal niemożliwego, gdy liberalne, lewicowe miasto wybiera na swego szefa torysa. Wszystko dlatego, że to torys niestereotypowy: jest zielony, wspiera mniejszości, „nawraca” stolicę na jeżdżenie na rowerze, a pod koniec urzędowania zbiera nawet aplauz liberalnych londyńczyków za wbijanie szpil Donaldowi Trumpowi. Czerwony Boris skutecznie rzuca czar. W fotelu burmistrza pozostaje przez dwie kadencje.
Boris chce wyjść
Tup, tup, tup… To kolejny etap i marsz Borisa trwa. Musi tylko znaleźć odpowiednią ścieżkę. I znajduje. Kraj czeka właśnie historyczne referendum brexitowe. David Cameron mówi: „Zostańmy!”. A Boris? Długo się waha. Pisze nawet dwa warianty artykułu o brexicie: w jednym jest za, w drugim przeciw.
Wreszcie decyzja – „Popieram wyjście”. Decyzja ryzykowna, bo większość analityków spodziewała się lekkiego zwycięstwa przeciwników brexitu, ale Boris wie, że im większe ryzyko, tym większa nagroda. Rzuca się w wir kampanii i staje jednym z autorów niespodziewanego zwycięstwa brexitowców i wielkiego klapsa wymierzonego brytyjskiemu establishmentowi. Jego dar autokreacji sprawia, że absolwent Eton, Oksfordu i publicysta „Telegraph” nie jest postrzegany jako część tego establishmentu. W dużej mierze to czar Borisa sprawia, że nieskorzy do rewolucji Brytyjczycy mówią Unii – „NO!”.
Premierem chce być już w 2016 r., gdy odchodzi Cameron. Wtedy ubiega go Theresa May i żeby mieć go pod kontrolą, oferuje mu stanowisko szefa MSZ. Recenzje zbiera raczej słabe. Swej szefowej wbija nóż w plecy, gdy – jego zdaniem – opowiada się za imitacją brexitu, czyli wyjściem na miękko.
Przez moment wydaje się, że przelicytował i traci na znaczeniu. Brexit, który miał być dla niego trampoliną do premierostwa, jest za pasem, a twarz daje mu Theresa May. Jednak Boris czeka cierpliwie i jest gotowy do działania, gdy Theresa May rezygnuje po niezliczonych próbach, drewnianych przemówieniach i nocnych podróżach do Brukseli. Członkowie Partii Konserwatywnej nie potrafią tym razem oprzeć się jego czarowi. Nasz bohater zdobywa dwie trzecie głosów i jest na ostatniej prostej w drodze na szczyt. Jeszcze tylko wizyta u królowej i Alexander Boris de Pfeffel Johnson spełnia marzenie, tyle że w dniu, gdy Izba Gmin odbiera mu kontrolę nad wydarzeniami, marzenie smakuje gorzko.
Boris jest w pułapce. Wyborów na jego warunkach nie będzie, a zakazu twardego brexitu nie wymaże. Przed nim rysują się cztery ścieżki, z czego jedna jest niemal nierealna, drugą wyklucza on sam, trzecia jest niewyobrażalna, a czwarta bolesna.
Przede wszystkim, do 19 października może uzyskać umowę oraz, co kluczowe, jej akceptację ze strony Izby Gmin. Szanse na powodzenie rokowań? „Jakich rokowań?” – pyta większość obserwatorów.
„Zespół negocjacyjny za Borisa się skurczył, dyplomaci mówią, że nie usłyszeli od premiera ani jednego nowego pomysłu, a jednak on wciąż mówi, że przywiezie porozumienie” – tłumaczy mi Anand Menon, szef think tanku UK in a Changing Europe.
Warto jednak podkreślić, że na ostatniej prostej Johnson mógłby zrobić krok w tył i pójść na ustępstwo, prawdopodobnie ws. statusu Irlandii Północnej. Krok ten zapewne zbliżyłby jego brexitowy układ do tak krytykowanej przez niego umowy wynegocjowanej przez Theresę May.
Opozycja marzy, żeby premier poszedł ścieżką numer dwa, która zaprowadzi go do Brukseli.
„Po moim trupie” – odpowiadał na pytanie, czy poprosi Unię o przełożenie brexitu. Ale zgodnie z ustawą musi to zrobić, jeśli nie dogada się z Brukselą. Albo więc złamie prawo, albo uroczyście dane słowo honoru. „Boris błaga Unię o więcej czasu” – to wymarzone przez opozycję pierwsze strony gazet. Poranną kawę zastąpiłby wtedy szampan. Po upokorzeniu premiera opozycja chętnie pójdzie na wybory.
Trzecia możliwość przypomina „Rok za rokiem”, dystopijny serial political fiction wyprodukowany przez BBC.
„Niesamowite, że konserwatywnemu premierowi trzeba przypominać, iż należy przestrzegać rządów prawa” – powiedział niedzielnemu wydaniu „Independent” lord Michael Heseltine, ikona konserwatystów, minister rządu Margaret Thatcher.
Trzeci scenariusz zakłada bowiem, że premier Zjednoczonego Królestwa nie przestrzega prawa Zjednoczonego Królestwa uchwalonego przez posłów i lordów oraz podpisanego przez królową.
„Boris zignoruje ustawę” – półgębkiem o takim pomyśle mówiło ostatnio kilku polityków z otoczenia premiera.
Blef? Zapewne. Ale samo to, że Brytyjczycy rozmawiają o tym w pubach, a „arystokracja” Partii Konserwatywnej czuje się w obowiązku przypominać, jak od wieków działa państwo, pokazuje, w jakim potrzasku znalazł się premier.
Jest wreszcie opcja czwarta, czyli rezygnacja, która spowodowałaby, że byłby najkrócej urzędującym premierem Królestwa, ale przynajmniej zachowałby twarz. Stałby się niezłomnym brexitowcem, który zrobił, co mógł, ale prounijny establishment nie dał się złamać.
To jednak przecież nie koniec! Następny krok Borisa to pójście do wyborów pod hasłem: „Parlament przeciwstawił się woli narodu”, bo przecież w referendum za wyjściem zagłosowało ponad 17 mln ludzi. Gdzie tu więc demokracja? Wszystko to prawdopodobnie oznaczałoby licytację na retorykę z Brexit Party Nigela Farage’a, a Czerwony Boris musiałby usunąć się w cień.
Jedno ryzyko za dużo?
Cztery drogi, a wszystkie cierniste.
„To człowiek, który od naprawdę bardzo dawna chciał być premierem, ale nigdy chyba nie spodziewał się, że gdy w końcu mu się uda, to po paru tygodniach będzie tak desperacko próbował wymusić wybory” – mówi mi profesor John Curtice z Strathclyde University. „Jednego Borisowi nie można odmówić: nie boi się ryzykować. Ale niewykluczone, że właśnie zaryzykował o ten jeden raz za dużo” – dodaje.
Czar przestaje działać. Na szczycie jest samotnie.