Prawda i Dobro
Powrót z emigracji. Zazdrość, niechęć i trudne początki
20 listopada 2024
Kiedy zachodni ekolodzy wytykają Indie palcami, hinduscy politycy przypominają, jak Zachód truł i niszczył przyrodę podczas rewolucji przemysłowej. „Nadchodzi nasz czas. Teraz my się rozwijamy” – mówią
Wielkie betonowe słupy linii średnicowej wyglądają jak wymarzona scenografia dla hinduskiego cyberpunka. Na poboczu wychudzona krowa wpatruje się w witrynę Starbucksa. Pada rzęsisty tropikalny deszcz. Grube krople uderzają o prowizorycznie rozwieszoną plandekę, którą bezdomni zasłonili rozpalone przez nich ognisko. Skuleni wpatrują się w gasnący ogień, paląc bidi – tanie indyjskie papierosy. Mija ich rozpędzony, dobrze ubrany, różnokolorowy tłum. Po ulicy płynie rzeka samochodów. Rozpoczął się wieczorny szczyt. Mokre powietrze przylepia się do skóry i utrudnia oddychanie. Ryk klaksonów ogłusza i otępia. Uliczne staccato – melodia megapolis i rodzącego się imperium.
Bengaluru to indyjska Dolina Krzemowa i ziemia obiecana dla młodych Hindusów. Najbardziej dynamicznie rozwijające się miasto świata w rankingu JLL, amerykańskiego potentata na rynku nieruchomości, w 2000 r. liczyło 5 mln mieszkańców; dziś jest ich dwa razy więcej; za 10 lat ma ich być 15 mln.
Szybkiemu przyrostowi populacji towarzyszy dzika urbanizacja, z jaką Europa nie mierzyła się od czasów rewolucji przemysłowej. Place budowy są wszędzie. Gdzieś przecież musi znaleźć się miejsce dla kolejnych setek tysięcy inżynierów, informatyków, doktorów i innych, którzy co roku przybywają tu w poszukiwaniu sukcesu i lepszego życia.
Zawieszone pomiędzy pierwszym a Trzecim Światem miasto zapatrzone jest na Zachód. Lub mówiąc ściślej – na wyobrażenie Zachodu zaczerpnięte z seriali i hollywoodzkich filmów. Dziewczyny zrzucają tradycyjne sari i zakładają modne dżinsy. W rękach trzymają najnowsze, drogie smartfony lub ich tanie indyjskie podróbki. Marzą o posadzie w Electronic City – technologicznym miasteczku przyszłości na obrzeżach metropolii, z własnym systemem transportowym, siecią szkół i szpitali. Tam mają swoje siedziby miejscowe i międzynarodowe koncerny takie jak HP, Intel czy Siemens.
Jednak dla wielu Electronic City to dopiero plany na dalszą przyszłość. Póki co pracują w call center. W wielkiej hali, wśród setek ludzi upchanych w małych boksach, ze słuchawkami na uszach godzinami cierpliwie odbierają telefony poirytowanych klientów z Ameryki, Australii, Wielkiej Brytanii – z całego anglojęzycznego świata.
Cały ten frenetyczny pęd ku przyszłości ma jednak swoją cenę. Równie zwariowaną jak całe Bengaluru. Najlepiej ze wszystkich wiedzą o tym mieszkańcy osiedla Orchid Lake View.
„Spójrzcie, woda znowu się pali!” – krzyczeli do siebie 19 stycznia 2018 r., gdy widoczne z ich okien jezioro Bellandur po raz kolejny stanęło w ogniu. Tak, to nie żadne przywidzenie. Z tafli wody buchały płomienie i unosił się gęsty, gryzący dym.
Jezioro Bellandur, rozlane na obszarze około 300 ha, to największy i zarazem najbardziej zanieczyszczony akwen w całym mieście. Jeśli akurat nie płonie, to zwykle pokryte jest białą toksyczną pianą – śmierdzącą mieszanką moczu, detergentów, ścieków, benzyny, smarów i oleju napędowego – wstydliwymi odchodami wielkiej metropolii.
„Dlaczego, do cholery, jezioro płonie? Woda powinna gasić, a nie podsycać ogień” – pyta jakaś poirytowana kobieta.
Po powierzchni wody leniwie toczą się kule toksycznej piany. Powietrze szczypie w oczy, dusi i dławi. Im bliżej, tym gorzej. Co ciekawe, zupełnie nie przeszkadza to deweloperom. Na brzegu toksycznego jeziora powstają nowe mieszkania dla inżynierów, informatyków i programistów – wykształconej i mobilnej armii nowych Indii.
W pobliskim meczecie kończą się właśnie piątkowe modły, a na ulicę wylewa się tłum odświętnie ubranych ludzi. Zaczepiam niektórych, pytam o jezioro. Większość mnie ignoruje.
„Po co tu tak naprawdę przyjechałeś?” – mówi w końcu jeden z nich wyraźnie zniecierpliwiony. „Indie mają turystom o wiele więcej do zaproponowania…” – dodaje. Mężczyzna jest wzburzony. Od piany na jeziorze bardziej chyba nie lubi wścibskich dziennikarzy.
W tym samym czasie w szwajcarskim Davos trwa coroczny zlot możnych tego świata: bankierów, polityków, szefów i menedżerów korporacji. Miejscowość na kilka dni zamienia się w twierdzę. Delegacji z Indii przewodzi premier Narendra Modi. Ma się czym pochwalić. W ostatnich latach Indie przeskoczyły niemal z neolitu do epoki cyfrowej; z petenta stały się pożądanym gościem, przed którym otwarte są wszystkie drzwi.
A przecież jeszcze tak niedawno, na początku lat 90. ubiegłego wieku, kraj tonął w straszliwych długach. Uginał się pod ciężarem skostniałej biurokracji; dławił się systemem nakazów, regulacji oraz koncesji. Wprowadzono liberalne reformy: deregulację, decentralizację, prywatyzację. Kraj zaczął się rozwijać, ale i społecznie rozwarstwiać. Za rządów Modiego (od 2014 r.) Indie wrzuciły piąty bieg. Według prognoz MFW w tym roku dochód narodowy wzrośnie tam o ponad 7 proc.
Ale kontrasty są porażające. Również w Bengaluru, które stanowi koło napędowe i symbol nowych Indii. Piękne i sterylne Electronic City znajduje się zaledwie kilka mil od jeziora Bellandur, które od 2015 r. stawało w ogniu już kilka razy. Płomienie przyciągają żądne sensacji media, a Hindusi zasypują internet mrożącymi krew w żyłach filmikami. Toksyny z jeziora przenikają do powietrza, a do lekarzy (także onkologów) ustawiają się coraz dłuższe kolejki.
„Mam dwoje dzieci, które mają problemy z oddychaniem” – żali się jedna z mieszkanek osiedla Orchid Lake View.
Okolice bazaru w Bengaluru to plątanina przesmyków, przejść i uliczek. Niekiedy tak wąskich, że dwie osoby mają problem, by się spokojnie minąć. Nad głowami zwisa niewyobrażalna plątanina kabli. Tragarze uginają się pod ogromnymi pakunkami. Unosi się smród taniego ulicznego żarcia, który miesza się z zapachem potu i śmieci. Trzeba patrzeć pod nogi. Na ulicy ktoś leży przykryty gazetą. Nie żyje, udar, drzemka? Nie wiadomo i nikogo to nie obchodzi.
Ekologia z tej perspektywy wydaje się dziwną, odległą abstrakcją i europejską fanaberią. Pęd do bogactwa zostawił w tyle miliony Hindusów. W Indiach nadal mieszka 300 mln ludzi bez dostępu do prądu. Są bombą z opóźnionym zapłonem, która może wybuchnąć z wielkim hukiem, np. przy najbliższych wyborach. Premier Modi zdaje sobie z tego sprawę, dlatego chce tę społeczną bombę rozbrajać jak najszybciej i nie przejmować się radami zachodnich ekologów. Obiecał, że „każda wioska w Indiach będzie mieć dostęp do elektryczności”.
Ma to zapewnić węgiel – źródło energii, od którego reszta świata odchodzi. Przed szczytem klimatycznym w Paryżu w 2015 r. Indie zadeklarowały, że będą wydobywać aż 1,5 mld ton węgla rocznie, czyli jedną piątą światowej produkcji i na razie trzymają się tego planu. Zachodni ekolodzy protestują, ostrzegają, publikują alarmistyczne raporty. Indie odpowiadają na to obojętnym wzruszeniem ramion.
Doktor Ajay Mathur, hinduski negocjator w Paryżu, zwrócił uwagę, że bogata Północ rozwinęła się dzięki brudnym źródłom energii. Prakash Javadekar, były indyjski minister środowiska, przypomina, jak bogate dziś kraje europejskie i Ameryka truły środowisko podczas rewolucji przemysłowej.
„Nadchodzi nasz czas. Teraz my się rozwijamy” – podkreślił.
Jak na razie nic nie zapowiada zmiany kursu. Taki model rozwoju gospodarczego dał Indiom status regionalnej potęgi. Teraz rządzący w Delhi coraz śmielej i bez kompleksów spoglądają na świat. Już niedługo rzucą wyzwanie Chinom i Stanom Zjednoczonym. A gdy wejdą do klubu bogaczy, będą mogli pozwolić sobie na luksus, jakim jest ekologia.
„W tym jeziorze nie żyją już żadne zwierzęta. Są tylko bakterie i trzy nieznane wcześniej nauce rodzaje mikrobów, które zmutowały i dostosowały się do toksycznej wody” – mówi prof. Ramachandra zajmujący się fenomenem toksycznego jeziora.
Piana pojawiła się na jeziorze już w połowie lat 90. Od tamtego czasu akwen powoli zamieniał się w breję. Odleciały ptaki, padły ryby, uschły drzewa. Okoliczne mokradła, naturalnie filtrujące miejskie nieczystości, zastawiono domami i fabrykami. I w ten sposób jezioro umarło. Ucierpiało nie tylko najbliższe otoczenie; cała 10-milionowa metropolia nie ma skąd czerpać czystej wody.
Najgorzej jest, gdy przychodzi letni monsun. Breja pieni się, jakby ktoś przesadził z płynem do kąpieli. Bałwany toksycznej piany występują z brzegów i zalewają most. Wtedy staje się on praktycznie nieprzejezdny, bo nieczystości szkodzą karoseriom samochodów i ludzkiej skórze.
Miejscowe władze rozkładają ręce i tłumaczą się brakiem pieniędzy. Tuż przed mostem mała armatka wodna leniwie rozbija pianę, pod którą gromadzi się łatwopalny metan.
Piana i pożary wody to nie wszystko, są jeszcze śmieci. „Firmy nieustannie opracowują nowe gadżety i zasypują nimi konsumentów. Tegoroczne smartfony, laptopy i tablety wypierają ubiegłoroczne. Co dzieje się z tymi wszystkimi gadżetami, gdy już przestajemy ich używać?” – pyta Akshat Ghiya, ekspert ds. ochrony środowiska z Karma Recycling.
Jedna z możliwych odpowiedzi brzmi: pływają w jeziorze Bellandur.
Mieszkańcy okolicznych osiedli opowiadają o ciężarówkach, które wieczorami wyrzucają do wody potężne ładunki.
Bengaluru, jak przystało na najbardziej dynamiczne miasto świata, również śmieci produkuje z niespotykaną gdzie indziej dynamiką i intensywnością.
Tekst został opublikowany w pierwszym numerze magazynu „Holistic”