Nauka
Pierwszy satelita z drewna na orbicie. Japonia testuje nowy koncept
15 listopada 2024
Partia Sinn Fein wygrała wybory parlamentarne w Irlandii. Jej udział w przyszłym rządzie z jej ramienia będzie negocjować Gerry Adams, postać niezwykle kontrowersyjna z uwagi na konflikt z udziałem Irlandzkiej Armii Republikańskiej
W całej historii Irlandii nie ma sprawy bardziej drażliwej, rodzącej podziały, a równocześnie kluczowej dla zrozumienia współczesnych postaw jej mieszkańców, niż stosunek do Irlandzkiej Armii Republikańskiej, skutków jej działalności i wpływu na obie części wyspy.
W Polsce rozpowszechniony jest mit o IRA jako organizacji katolików patriotów walczących mężnie z brytyjskim okupantem, co jest prawdą, jeśli mówimy o okresie poprzedzającym wojnę o niepodległość w latach 1919–1921. Potem sprawy się skomplikowały. Od końca lat 60. aż do roku 1998 IRA była w istocie marksistowską organizacją terrorystyczną podkładającą bomby, mordującą listonoszy (jako urzędników państwa okupacyjnego), brytyjskich żołnierzy i wszystkich, których uznała za „zdrajców narodu”.
Ten sam mit głosi, że IRA broniła dyskryminowanych katolików przed protestancką większością. Katolicy rzeczywiście byli dyskryminowani, ale IRA i jej polityczna przybudówka, partia Sinn Féin, cieszyły się ograniczonym poparciem, głównie dlatego, że w czasie trzech dekad północnoirlandzkiego konfliktu zwanego eufemistycznie Troubles (ang. Kłopoty) IRA zabiła więcej katolików niż brytyjska armia.
W latach 1983–2018 liderem Sinn Féin był Gerry Adams. Według brytyjskich i irlandzkich służb bezpieczeństwa wchodził również w skład Rady Armii, najwyższego dowództwa IRA w Belfaście, choć nigdy się do tego nie przyznał. Gdyby to zrobił, groziłoby mu więzienie. Najprawdopodobniej ponosi odpowiedzialność – i to nie tylko polityczną – za wiele zbrodni, a jego postać do dziś budzi ostre kontrowersje.
Do połowy lat 80. IRA wierzyła, że Irlandię da się zjednoczyć poprzez odwołanie się do metod zbrojnych. W rezultacie zdecydowana większość nie tylko Brytyjczyków, lecz także Irlandczyków z obu części wyspy zaczęła traktować republikanów jak zwykłych bandytów. Większość katolików ulokowała swoje sympatie polityczne w partiach dążących do zjednoczenia wyspy metodami pokojowymi.
Od lat 70. władze brytyjskie i irlandzkie prowadziły najpierw tajne, a następnie publiczne negocjacje z liderami IRA i Sinn Féin. Ich celem było przerwanie spirali przemocy i zbrodni dokonywanych przez IRA, bojówki protestanckie i – co równie ważne – brytyjską armię. Rokowania przyniosły skutek. Pojawiło się nowe pokolenie republikańskich przywódców, którego najsłynniejszymi przedstawicielami byli Gerry Adams i jego wieloletni szef sztabu Martin McGuinness.
Przyjęli oni do wiadomości dwie rzeczy: Brytyjczyków nie da się wyrzucić z Irlandii Północnej siłą, a każde skuteczne porozumienie musi brać pod uwagę wrażliwość i potrzeby protestanckiej większości prowincji Ulster. Przełożenie tych okoliczności na język polityki było dla ruchu republikańskiego poważnym wyzwaniem, podobnie jak dla zwolenników pozostania prowincji w Zjednoczonym Królestwie miała się nim okazać zgoda na zasiadanie w lokalnych władzach Ulsteru razem z republikanami.
Na początku lat 90. Londyn uznał, że nie ma „strategicznych ani gospodarczych interesów w Irlandii Północnej” (zajmującej większą część Ulsteru), a podstawę statusu konstytucyjnego prowincji może stanowić wyłącznie demokratycznie wyrażona wola jej mieszkańców. Deklaracja ta oznaczała w praktyce, że Londyn chce występować w roli neutralnego sędziego między obiema wspólnotami Ulsteru, a Irlandia Północna może zgodnie z prawem odłączyć się od Zjednoczonego Królestwa, jeśli tylko większość mieszkańców wyrazi taką wolę.
Efektem zmian poglądów liderów IRA i Sinn Féin oraz brytyjskiego rządu było porozumienie zawarte w Wielki Piątek 1998 r. Oznaczało ono przyjęcie przez republikanów zasady, że o statusie konstytucyjnym prowincji decyduje większość jej mieszkańców. Pod koniec XX w. wydawało się to równoznaczne z akceptacją faktu, że Ulster nie będzie częścią Republiki Irlandii w dającej się przewidzieć przyszłości.
Dzisiaj jest inaczej. Po brexicie i wyborczym zwycięstwie Sinn Féin zjednoczenie Zielonej Wyspy wydaje się realne, a postacie takie jak Gerry Adams czy zmarły w 2017 r. Martin McGuinness urastają do rangi wielkich strategów politycznych i irlandzkich bohaterów narodowych. Dlaczego jednak Sinn Féin nie chwali się obecnością Adamsa w zespole negocjującym skład przyszłego rządu, a wiadomość ta, gdy wyciekła do prasy, zelektryzowała Irlandię?
Aby odpowiedzieć na to pytanie, trzeba się cofnąć do 1972 r. Bojówka IRA zamordowała wówczas Jean McConville, wdowę, matkę dziesięciorga dzieci, niesłusznie oskarżaną o bycie informatorką służb brytyjskich. Została porwana z domu, zastrzelona i zakopana na plaży w hrabstwie Louth. Następnie IRA rozpuściła pogłoski, że McConville porzuciła swoje dzieci i uciekła do Anglii z brytyjskim żołnierzem. Ciało zostało znalezione 31 lat później, a przez cały ten czas IRA nie chciała ujawnić, gdzie je ukryła (organizacja z reguły odmawiała podania szczegółów pochówku swoich ofiar).
W 2013 r. w Wielkiej Brytanii ujawniono jednak wypowiedź Brendana Hughesa, legendarnego dowódcy IRA z Belfastu. Z nagrania wynika, że to właśnie Adams miał wydać rozkaz zabicia McConville. W obliczu tych rewelacji lider Sinn Féin trafił do aresztu. Na krótko. Władze Irlandii i Wielkiej Brytanii prawdopodobnie uznały, że skutki przytrzymywania go w zamknięciu mogą doprowadzić do zaostrzenia sytuacji.
Nie jest to jedyne oskarżenie kierowane pod adresem Adamsa. Irlandczyków mierzi fakt, że nigdy nie potępił IRA za mordowanie ludzi, podobnie jak nie dokonała tego Sinn Féin, nawet po objęciu przywództwa partii przez Mary Lou McDonald.
Dzisiejsza Sinn Féin chciałaby uchodzić za irlandzką wersję hiszpańskiej partii Podemos albo Sandersowskiego skrzydła Partii Demokratycznej. I ma na to papiery: źródłem jej sukcesu wyborczego nie było odwoływanie się do historii, tylko – wręcz przeciwnie – kreowanie się na partię przyszłości, zainteresowaną problematyką bezrobocia, dramatycznie wysokich cen wynajmu mieszkań czy kolejek w szpitalach.
Kilka dni temu szef irlandzkiej policji potwierdził jednak, że Rada Armii IRA w dalszym ciągu istnieje i kontroluje Sinn Féin. Wydaje się, że Irlandczykom to nie przeszkadza. Najwyraźniej sprawdza się strategia partii polegająca na tym, by mówiąc o spuściźnie IRA, ignorować jej zbrodnie, a przypominać te brytyjskie, takie jak „krwawa niedziela” w Londonderry w 1972 r., albo gloryfikować momenty symbolicznego triumfu, jak strajk głodowy republikanów w więzieniu Maze w 1980 r. I podkreślać, jak robi to McDonald, że „wojna się skończyła”.
Faktem jest, że wojna w dużej mierze skończyła się dzięki Gerry’emu Adamsowi. Zmiana strategii nie odbyła się w sposób pokojowy – od lat 80. w IRA trwał wewnętrzny konflikt, a Adams ryzykował życie, by skłonić organizację do rezygnacji z terrorystycznych metod. Był jednym z tych republikanów, którzy zrozumieli, że nie usuną Brytyjczyków z Ulsteru
za pomocą bomb, lecz polityki. Adams bez wątpienia przyczynił się
do pokoju i pojednania w Ulsterze. Można więc zadać pytanie, w jakim celu podnosić sprawę domniemanego udziału w zbrodni z 1972 r.?
Znalazłbym kilka powodów. Pierwszy i najważniejszy podał przed kilku laty syn Jean McConville, Michael, który w chwili jej morderstwa miał 11 lat: „Chcemy sprawiedliwości. Nie było nam dane spędzić wiele czasu z naszą mamą, a tak bardzo byśmy chcieli więcej z nią pobyć. Gdyby IRA jej nie zabiła, być może dzisiaj ciągle byłaby z nami”.
Zadośćuczynienie dla rodziny McConville i jej samej, nazwanie zbrodni po imieniu, dotarcie do winnych jest ważne, ale jest jeszcze coś. Odsyłanie historii w niebyt nie sprawdza się na dłuższą metę. Hiszpanie próbowali „wybrać przyszłość” zapominając o ofiarach wojny domowej, a Argentyńczycy i Chilijczycy – o ofiarach brutalnych reżimów rządzących ich krajami. Takich przykładów jest więcej.
Ale tak się nie da. Wcześniej czy później historia dopada tych, którzy chcą o niej zapomnieć, wywołuje kłótnie i prowadzi do społecznych podziałów. Uczciwe zmierzenie się z własną przeszłością jest jedną z podstawowych cech wolnych społeczeństw. Przed historią nie da się uciec, można co najwyżej próbować przemilczeć niewygodne jej rozdziały, ale to zwykle źle się kończy. Dla nas, nie dla historii.