Nauka
Kto jest szczęśliwszy w związku? Badania wskazują na mężczyzn
01 listopada 2025

W naszej cywilizacji zapisany jest szacunek do historii, rozumianej nie tylko jako historia państwa, narodu czy plemienia, ale również rozumianej jako historia rodu lub rodziny. Już plemiona kultury łowiecko-zbierackiej nie porzucały ciał swoich przodków, czy zmarłych towarzyszy, ale pieczołowicie je grzebały. Przecież to właśnie cmentarzyska, grobowce, kurhany czy piramidy są nie tylko świadectwem szacunku dla przodków, oddaniem im hołdu i zapewnieniem pamięci, ale stanowią dla nas – współczesnych ludzi – niedającą się niczym zastąpić kopalnię wiedzy o dawnych kulturach.
W czasach antyku chętnie wywodzono pochodzenie faraonów, królów i cesarzy od samych bogów albo przynajmniej od wielkich herosów, mających często półboskie pochodzenie. Ta opowieść o godnych szacunku przodkach miała budować w oczach społeczeństwa również szacunek dla ich spadkobierców. Ale pamięć o rodzinnych korzeniach (rzeczywistych czy też wymyślonych) dotyczyła nie tylko władców.
W Polsce szlacheckiej istniało ogromne zainteresowanie braci szlacheckiej nie tylko własnym pochodzeniem, ale również pochodzeniem innych członków tego stanu. To zainteresowanie wynikało nie tylko z poszukiwania krewniaków i powinowatych, ale miało również na celu legitymizowanie danego szlachcica jako prawdziwego, a nie impostora.
Bo jeśli potrafił bez trudu opowiedzieć o rodzicach, dziadach i dalszych krewnych, o ich koligacjach i majętnościach, to oznaczało, że nie podszywa się pod nobila (a owo podszywanie się było realnym problemem, z którego zdawano sobie w I Rzeczpospolitej sprawę i przed którym starano się różnymi metodami bronić), ale naprawdę nim jest.
Inna sprawa, że już dawni kronikarze naśmiewali się ze szlachciców, którzy swoje pochodzenie starali się wywodzić nie tylko od antycznych rzymskich senatorów, ale nawet (UWAGA!) od rodziny Jezusa Chrystusa.

W teoretycznie egalitarnym i plebejskim PRL również w pewnym momencie rozpoczęła się moda na odnajdowanie arystokratycznych albo przynajmniej szlacheckich korzeni, popularne stały się drzewa genealogiczne, a nawet wynajmowano osoby, które fachowo takie drzewa sporządzały, ponieważ umiały korzystać z archiwów oraz dokumentów (albo z własnej fantazji).
Prześmiewczo opowiada o tym jeden z odcinków serialu Czterdziestolatek, kiedy główny bohater kupuje w galerii „portret przodka”, gdyż jako aspirujący przedstawiciel nowej elity pragnie szukać swoich korzeni wśród starych elit.
Modne stały się również seanse hipnotyczne, które miały cofać nas pamięcią do poprzednich wcieleń. Zawsze bawiło mnie, że mistrzowie owych seansów odnajdowali u swoich klientów zazwyczaj korzenie królewskie, książęce, a przynajmniej rycerskie lub artystyczne.
Oczywiście, że każdy z nas wolałby być potomkiem Aleksandra Macedońskiego niż potomkiem głodującego egipskiego fellaha, którego w wieku piętnastu lat pożarł krokodyl. Ale gdyby owe seanse mówiły prawdę, to oznaczałoby, że dawny świat składał się głównie z patrycjuszy, a nie plebejuszy.
A teraz o mojej rodzinnej pamięci. Od strony Mamy wywodzę się z rodziny Zarembów, znanej na kartach historii od średniowiecza, a moimi przodkami byli senatorowie, biskupi, wojewodowie czy generałowie. Mój prapradziadek, Józef Zaremba był wpływowym arystokratą, marszałkiem Konfederacji Barskiej i generałem wojsk królewskich.
I teraz, aby była jasność: ani mnie, ani żadnej osobie pieczętującej się podobnymi czy lepszymi koligacjami, podobne pochodzenie nie dodaje splendoru. My sami własnymi uczynkami i dokonaniami musimy wypracować sobie miejsce na świecie i zasłużyć na szacunek. Przodkowie – magnaci, wielcy politycy czy dowódcy wojenni – mogą być miłym tematem wspominków, ale nie zbudują nam za nas samych naszej życiowej drogi.
Jednak trzeba też zauważyć, że pamięć o wielkich przodkach i szacunek dla ich dokonań mogą w pewien sposób kształtować naszą rzeczywistość i naszą przyszłość. Ludzie znający od pokoleń swoje korzenie i pochodzenie mogą silniej utożsamiać się z państwem i narodem, którego są członkami. Czują, że ciąży na nich moralne zobowiązanie zaciągnięte wobec przodków, którzy za to państwo i za ten naród przelewali krew.

Nawiasem mówiąc, o prapradziadku Józefie opowiadano mi od dziecka, ale nie tyle przez pryzmat jego patriotycznych działań czy wojennych zwycięstw, lecz z powodu strasznej śmierci, jaka go spotkała. Józef Zaremba był prawdziwym człowiekiem Oświecenia – ciekawym świata i spragnionym nowinek technicznych. Sprowadził więc z Wiednia specjalną wannę parową i z powodu jej defektu, w tej właśnie wannie zginął na skutek śmiertelnych poparzeń.
Więc wyobraźcie sobie – zawodowy oficer, generał, uczestnik i dowódca wielu bitew (zarówno zwycięskich jak i przegranych) – ginie nie na polu walki, lecz we własnej posiadłości, wypróbowując nowinkę techniczną.
Zawsze ogromnie mu tej śmierci współczułem i zawsze pobudzała mnie do przyznania racji twierdzeniu, że „nie znasz dnia ni godziny”. Że ocalejesz spod gradu kul czy armatniego ognia, a zginiesz, bo w hermetycznej wannie-saunie zacięła się klapa.
Z kolei mój dziadek (już bez pra-pra…) Arkadiusz Piekara (to rodzina od strony Ojca), był nie tylko wybitnym naukowcem, autorem podręczników akademickich, ale w latach II Wojny Światowej pracował dla wywiadu Armii Krajowej i rozpracowywał dane dotyczące rakiet V2.
Co ciekawe służbą dla Polski Podziemnej zajął się zaraz, jak tylko został zwolniony z obozu koncentracyjnego w Dachau. Wyobraźcie więc sobie: oto trzydziestoparoletni naukowiec (nie żołnierz!) zostaje zwolniony z obozu koncentracyjnego i zaraz potem zajmuje się działalnością konspiracyjną, za którą grozi mu, w najlepszym wypadku, powrót do podobnego obozu.
A dalej, jeśli mowa o strasznych czasach okupacyjnych, to: kuzynka mojej Mamy została aresztowana i skazana przez komunistów za udział w NSZ, kuzyn Ojca – skazany przez komunistów na karę śmierci zamienioną na dożywocie.
Mój cioteczny dziadek, funkcjonariusz kontrwywiadu AK – zamordowany przez bandytów z komunistycznej Gwardii Ludowej. Inny cioteczny dziadek – rozstrzelany w Katyniu. Wreszcie moja rodzona babcia była nauczycielką na tajnych kompletach w Generalnej Guberni.
Tak jak już pisałem, zasługi naszych przodków nie są w żadnym razie naszymi zasługami i chociaż możemy być z nich dumni i o nich opowiadać, to nie możemy grzać się w ich blasku. Zawsze uważałem, że nie ma nikogo bardziej bezwartościowego niż nadęty arystokrata-pasożyt, czerpiący z nazwiska, majątku i dorobku przodków, którzy naprawdę byli wybitnymi postaciami, a sam niestanowiący żadnej istotnej wartości. A takie właśnie postacie można spotkać aż za często wśród potomków arystokratycznych rodów.
Ale przechowujmy rodzinne wspomnienia w pamięci, przekazujmy je naszym dzieciom, twórzmy pokoleniową sztafetę, tak by kolejne pokolenia wiedziały kim są i skąd pochodzą, jakie są ich rodzinne korzenie.
Bo jeżeli odbierzemy dzieciom pamięć o przodkach, pamięć o ziemi, na której się ci przodkowie wychowali, pamięć o ideach, które im przyświecały, to tym łatwiej będzie im zostać „internacjonalistami”, „kosmopolitami” czy „unijczykami”. Ludźmi bez korzeni i bez właściwości. A przez ten brak korzeni narażonymi na to, że porwie je każdy niebezpieczny czy brudny wiatr.
Przeczytajcie również: Jacek Piekara: Byliśmy pokoleniem wilków. Co zmieniło nasze dzieci?
Black Friday przez cały listopad! -20% na cały koszyk z kodem: BLACK20
Do zobaczenia!
Księgarnia Holistic News