Nauka
Bezpieczna stymulacja mózgu. Rewolucja w neurologii
04 grudnia 2024
Czasy niepodzielnego panowania dwóch kółek w Chinach powracają – na dobre i na złe. Ludzie, zachęcani przez tanie wypożyczalnie, masowo przesiadają się na rowery SZANGHAJ, CHINY Znajomi mówią, że jestem szalony. Po całym Szanghaju, najludniejszym mieście w Chinach, a może i na świecie, jeżdżę na rowerze. Doprawdy niezwykła i pełna przygód to jazda: w ponad 40-stopniowym upale latem; w trzaskającym mrozie –6 w zimie; przez zaskakująco rozległe połacie zieleni; w chaotycznym, nieokiełznanym przez żadne przepisy ruchu […]
SZANGHAJ, CHINY
Znajomi mówią, że jestem szalony. Po całym Szanghaju, najludniejszym mieście w Chinach, a może i na świecie, jeżdżę na rowerze.
Doprawdy niezwykła i pełna przygód to jazda: w ponad 40-stopniowym upale latem; w trzaskającym mrozie –6 w zimie; przez zaskakująco rozległe połacie zieleni; w chaotycznym, nieokiełznanym przez żadne przepisy ruchu ulicznym; ale miejscami przez oazy spokoju i ciszy tak błogiej, że można – pedałując – oddawać się medytacji.
Rowery królowały w Szanghaju, podobnie jak zresztą w całych Chinach, jedno pokolenie wstecz. Teraz ich królestwo powraca; tabuny cyklistów wylegają na zatłoczone ulice, bo ludzie entuzjastycznie podchwycili pomysł dzielenia się publicznym rowerem, tzn. codziennym wypożyczaniem go za przysłowiowe grosze.
Szanghaj – handlowa stolica i najbardziej kosmopolityczne miasto Chin – ma niemal 25 mln mieszkańców, mniej więcej tyle samo, co cała Australia. Na coraz bardziej zakorkowane ulice tej gigantycznej metropolii wyjeżdża codziennie 0,5 mln wypożyczonych rowerów.
Te rowery do wynajęcia – wygodne w użyciu i niedrogie – zmieniają chińskie miasta. Pomalowane na jaskrawe kolory podbiły już chodniki, a teraz stopniowo, ale metodycznie wypierają z wąskich uliczek samochody.
Zwykle wygląda to tak, że auta cierpliwie stoją w kolejce za tabunem chwiejnych i niefrasobliwych cyklistów, którzy jedną ręką trzymają rower, a w drugiej dzierżą telefon
– rozmawiają, śledzą mapę czy próbują zrozumieć instrukcje nawigacji GPS.
Rowery na wynajem, zwykle bez przerzutek, są niezgrabne i źle konserwowane. Ich skrzypienie i rzężenie słychać na długo przed ostrzegawczym dzwonkiem, który uruchamia się, jeśli przekręcić prawy uchwyt kierownicy – a wielu cyklistów uwielbia to robić, dlatego poruszają się z niemal nieprzerwanym, irytującym brzęczeniem i dzwonieniem.
Przy wypożyczeniu takiego klekota trzeba zwykle wpłacić depozyt w wysokości od 200 do 300 juanów (30–40 dol.), czyli mniej więcej tyle samo, ile kosztowałby nowy własny rower. Ale większość ludzi woli wypożyczać.
– Uwielbiam to – mówi 28-letnia Wu Jing, księgowa, która przeprowadziła się do Szanghaju z prowincji Syczuan w środkowych Chinach. – Rower na wynajem jest tańszy i łatwiejszy w użyciu niż transport publiczny. No i mogę go zostawić tuż przed wejściem do biura.
Księgowa narzeka jednak, że często trudno znaleźć rower w dobrym stanie technicznym.
Podobnie jak większość szanghajskich cyklistów pani Wu, aby mieć większy wybór, korzysta z usług dwóch wypożyczalni. Wynajem roweru kosztuje zwykle jednego juana (16 centów), podczas gdy najtańszy bilet metra trzy razy tyle.
Firma będąca właścicielem roweru wie, jak go namierzyć
– klienci też zresztą mogą go znaleźć, korzystając z systemu GPS i mobilnej aplikacji na smartfony. Wynajem polega zwykle na zeskanowaniu telefonem umieszczonego na ramie kodu QR, czyli kolażu czarnych i białych kwadracików rozmaitej wielkości, w których szyfrowane są w dzisiejszych czasach najróżniejsze rzeczy: opisy w muzeach, lotnicze bilety czy ceny produktów w sklepach spożywczych.
– No i rower jest bardziej przyjazny dla środowiska – dodaje pani Wu, dosiadając jaskrawożółtego roweru należącego do wypożyczalni Ofo. Właśnie ta kompania, wraz z Mobike (która przyjęła pomarańczowo-srebrne barwy), dominuje na rynku. Razem obie firmy zainwestowały w biznes rowerowy ponad 2 mld dol.
Renesansu rowerów nie da się ocenić jednoznacznie. Z poziomu ulicy łatwo dostrzec jego różne, skrajne oblicza: te dobre, ale także te złe i szpetne.
Korzyści ekologiczne i zdrowotne są bezdyskusyjne – chociaż wielu rowerzystów, ale i pieszych, nosi na twarzach maseczki chroniące ich przed miejskim smogiem. Ale inwazja rowerów to również urbanistyczny koszmar, którego konsekwencje wreszcie docierają do lokalnych władz.
Wiele ulic jest po prostu zbyt wąskich, żeby mogły je dzielić auta, rowery i piesi. Ścieżki rowerowe albo są źle oznaczone, albo w ogóle nie istnieją.
Niektóre przypominają wąskie ogrodzone przejścia do przepędzania bydła – zbyt wielu rowerzystów musi się kłębić na zbyt małej przestrzeni. Policja często przegania ich z jezdni na chodniki, gdzie lawirują w tłumie pieszych. A poza tym brakuje parkingów.
Pokonanie 3 km, które dzielą moje mieszkanie od biura, jest praktycznie niemożliwe bez złamania przepisów.
Ale to są Chiny – tutaj naruszanie zasad ruchu drogowego jest sportem narodowym. Mandat wynosi zaledwie 20 juanów (3,12 dol.) i rzadko kiedy jest egzekwowany.
Dodatkowe zagrożenie stanowią elektryczne skutery, tak lubiane przez dostawców jedzenia.
Również niektóre rowery na wynajem wyposażone są w napęd elektryczny. Używający ich wiecznie spieszący się gdzieś kurierzy chaotycznie włączają się do ruchu, wyprzedzają z obu stron, przecinają drogę na ukos. Są tym bardziej niebezpieczni, że pojazdy elektryczne są niemal bezgłośne, a nocą także niewidoczne, ponieważ zelektryfikowani cykliści, oszczędzając baterie, często gaszą światła.
Na szczęście tam, gdzie zawodzą przepisy, zawsze można liczyć na życzliwość tubylców. Dochodzi do zadziwiająco niewielu kolizji – osobiście tylko raz trafiłem do szpitala!
– a zderzenia i stłuczki zwykle kwitowane są śmiechem i puszczane w niepamięć. Poturbowani, ale nietracący pogody ducha rowerzyści po prostu rozjeżdżają się każdy w swoją stronę.
Jedna z moich chińskich znajomych właśnie w wyniku takiej stłuczki poznała swojego chłopaka – stała na przejściu dla pieszych i podobnie jak wielu młodych mieszkańców Szanghaju wpatrywała się w ekran smartfona. Jej przyszły ukochany wyprysnął zza zakrętu i wjechał prosto na nią.
– Oboje upadliśmy na ziemię – opowiada ze śmiechem. – Pomogliśmy sobie wstać, chichocząc z zażenowania. I tak to się zaczęło. Jak będziemy mieć dzieci, to na pewno nauczymy je ostrożnej jazdy!
Rynek wypożyczalni rowerów, tak jak wszystkie sektory gospodarki, ma wzloty i upadki. Wiele firm zbankrutowało.
Co noc straż miejska pracowicie zbiera rowery na wynajem
– nielegalnie zaparkowane i porzucone w bardzo niebezpiecznych miejscach. Kiedyś, wracając z nocnej zmiany, cudem wyminąłem jeden pozostawiony na samym środku jezdni.
Te same rowery, które za młodu dodają kolorytu miejskim ulicom, na starość piętrzą się jako pagórki metalowego spaghetti na komunalnych wysypiskach śmieci lub złomowiskach.
Są tam zresztą nie tylko egzemplarze stare i zdezelowane, ale również takie, które zakończyły żywot przedwcześnie, w wyniku niefortunnego zbiegu okoliczności, bo ktoś porzucił je w niedozwolonym miejscu.
Dla mnie, podobnie jak dla wielu mieszkańców Szanghaju, rower to dużo więcej niż dwa koła i rama.
To sposób na poznawanie i doświadczanie miasta w niepowtarzalny sposób; to widoki, zapachy i okruchy życia, które trudno zauważyć, jadąc samochodem lub autobusem.
Na trasie do biura, którą pokonuję codziennie, za drugimi światłami jest warzywniak. Kiedy zatrzymuję się na czerwonym świetle, przez minutę lub dwie mogę cieszyć się upojnym zapachem egzotycznych owoców unoszącym się znad koszów na resztki i obierki.
Dalej trasa prowadzi obok szpitala rejonowego Jing’an, którego pensjonariusze, odziani w pasiaste piżamy, spacerują po chodniku lub przechodzą na drugą stronę ulicy, żeby w całodobowym sklepie Family Mart kupić jakieś niezbędne drobiazgi.
To niezwykłe zbiorowisko jednostek, które jako żywo przypominają bohaterów „Lotu nad kukułczym gniazdem“: głowy obwiązane bandażami, wózki inwalidzkie, temblaki i kule, a czasem lekko oszołomione spojrzenie.
Podobnie jak moi sąsiedzi do swojego czerwono-czarnego roweru battle model 27 mogę przytroczyć lub przypiąć najróżniejsze rzeczy: składane fotele ogrodowe, piekarnik, regał na książki czy tygodniowe zapasy spożywcze.
Nawet rudy adoptowany przeze mnie kot Hobbes regularnie jeździ rowerem do weterynarza. A czasami po prostu wybieramy się razem na przejażdżkę. Zapakowany w transporter nieodmiennie wywołuje uśmiechy i zaciekawione spojrzenia.
W takich chwilach Hobbes patrzy mi prosto w oczy przez drucianą siatkę, jakby chciał powiedzieć: „Oj, ludzie, ludzie, wy naprawdę jesteście szaleni!”.