Nauka
Ziemia straciła siostrę. Badanie Wenus dowodzi, że nie jest podobna
17 grudnia 2024
Polski system oświaty jest oparty na niskim poziomie zaufania. Wszyscy zabezpieczają się, tworząc wielką pajęczynę przepisów. Sprawia to, że należy wprowadzić inny model edukacji
MICHAŁ NIEPYTALSKI: Z moich rozmów z innymi ekspertami wynika, że wszyscy widzą, że z edukacją jest źle. Dlaczego w takim razie nic się nie dzieje?
PROF. JAN FAZLAGIĆ*: Problemem jest to, że wszyscy chcą zmieniać bardzo dużo. Mój pomysł na zmianę w edukacji jest taki, że lepiej zmienić we wszystkim po jednym procencie, niż mieć ambicje zmiany dwudziestoprocentowej w jakimś jednym obszarze. Oświata jest systemem naczyń połączonych i wprowadzenie jednej zmiany zawsze generuje 50 tys. innych. I nikt nie bierze pod uwagę tych iteracji, które generuje jakaś zmiana. W związku z tym postawmy na drobne zmiany, które później w interakcjach między ludźmi będą generowały większe. Ale nikt tak na to nie patrzy.
Jedną z takich zmian, którą pan postuluje, jest drastyczne podniesienie pensji nauczycieli. To chyba nie jest taka mała zmiana?
Tak, ale to jest dla mnie przykład zmiany, która musi pociągnąć za sobą wiele innych. I nie należy tego traktować jako celu samego w sobie, tylko jak coś w rodzaju pakietu, swego rodzaju kontrakt społeczny między środowiskiem nauczycieli – obecnych i przyszłych – a społeczeństwem. Polegać on powinien w skrócie na tym, że my – społeczeństwo – oferujemy wam 10 tys., ale wy – jako środowisko – też musicie coś od siebie dać. Te 10 tys. stało się popularnym memem, szczególnie w środowisku nauczycieli, bo to oczywiście łechce – i bardzo dobrze – ich niezaspokojone ambicje i poczucie godności, które często jest naruszane.
Zgadzam się z nimi – jest to jednym z celów. Natomiast głównym celem jest pokazanie tego, że 10 tys. to mniej więcej pensja, jaką na rynku pracy w Polsce dostaje przeciętny menedżer projektów, czyli osoba, która musi być erudytą, znać się na wielu rzeczach, a jednocześnie często być ekspertem w jakiejś jednej, np. matematyce czy informatyce. De facto jest to podniesienie albo wyrównanie do poziomu płac ludzi o pewnych kompetencjach, którzy są już na rynku. Kwestia tylko tego, jak sprawić, by ci ludzie, posiadający takie kompetencje, znaleźli się w oświacie. I to jest właśnie wyzwanie dla nas. Co zrobić, by tacy ludzie w polskiej oświacie pracowali.
Jedna kwestia to ci, którzy dzięki takiej zachęcie trafią do systemu oświaty, a druga to nauczyciele, którzy już w nim są. I jestem przekonany, że od razu podniosłyby się głosy, że przecież ci nie zasługują na to, żeby tyle zarabiać.
Mówienie o słabych nauczycielach w polskim systemie oświaty to chyba najbardziej politycznie kontrowersyjny temat. Bardzo często mówi się o nich en bloc, jako o monolitycznej strukturze społecznej. Od prawie 20 lat prowadzę szkolenia dla środowisk nauczycieli, dyrektorów szkół i wiem, że to nie jest tak, że nauczyciele są monolitem. Oni sami widzą w swoim środowisku czarne owce – to są osoby, które nie chodzą na szkolenia, które nie chcą się rozwijać, które nie mają pomysłu na życie, które traktują pracę jako źródło taniego ZUS-u. Bycie nauczycielem jest dla nich jedynie swego rodzaju sposobem na załatanie czasu.
Mógłbym w tym momencie powiedzieć o pewnych negatywnych personach, ale nie chcę tego robić; chcę tylko wskazać na problem, który jak na razie w Polsce nie został rozwiązany. W niektórych krajach np. w Korei Południowej to zjawisko zostało skanalizowane w ten sposób, że są dwa równoległe systemy oświaty. Jakiś czas temu wprowadzono tam reformę, podnosząc pensje nauczycieli, ale zostały one zaoferowane tylko nowo wchodzącym do systemu.
Można więc znaleźć w tym pewne analogie z systemem emerytalnym. Jeżeli teraz mówimy o pomyśle na wdrożenie tych – nazwijmy to – „mitycznych” 10 tys., to być może jednym z rozwiązań byłoby stworzenie nowego, równoległego systemu, białej karty dla nauczycieli o najwyższych kompetencjach, do którego mogliby wejść również nauczyciele już zatrudnieni w systemie oświaty. Żeby nie był to system ekskluzywny, dostępny tylko dla niektórych.
Wspomniał pan o erudycji. Erudycja powinna również być cechą uczniów wychodzących ze szkoły. Zresztą pisał pan, że uczniowie powinni być erudytami, ale co to w praktyce oznacza?
Wczoraj miałem zajęcia ze studentami z Erasmusa z Francji, którzy przyjechali na zajęcia do Polski. Mówiłem o zarządzaniu strategicznym w firmie i chciałem skoncentrować ich uwagę na temacie przyszłości – czyli na wizji, strategii, podstawach zarządzania strategicznego. I stwierdziłem, że dla wielu byłych uczniów, a dzisiaj 21-, 22-letnich studentów problemem jest zrozumienie, czym jest czas gramatyczny. Okazało się że trzy czwarte obecnej młodzieży europejskiej – i zaznaczam, że nie są to lingwiści – nie wie, co to jest czas.
Ja, gdy uczyłem się w latach 80. w dobrym socjalistycznym liceum, to każdy, nawet najsłabszy uczeń, wiedział, co to jest czas przyszły. To jest doskonały przykład na to, czym jest erudycja, ale nie ta na poziomie Einsteina – choć Einstein chyba wcale nie był wielkim erudytą, był po prostu wielkim fizykiem – tylko taka w skali codziennego życia, której brak utrudnia później rozwijanie bardziej zaawansowanych sposobów myślenia o świecie. Jeżeli nie wiem, czym jest czas przyszły, to nie mogę wiedzieć, czym jest strategia firmy, jak się rozwijać itd.
Czyli nauczanie ogólnokształcące ma jakieś plusy?
Nauczanie ogólnokształcące to jest taki wytrych pojęciowy. My potrzebujemy erudytów nauczycieli, a nie przedmiotów pod nazwą „erudycja”. My potrzebujemy matematyka, fizyka czy wuefisty, który kiedyś wspomni temu uczniowi, co to jest czas przyszły, ale nie potrzebujemy nowego przedmiotu pod nazwą „podstawy gramatyki”.
Czy może w takim razie warto pomyśleć o zmianie przedmiotów?
Według mnie wszystkie te dylematy załatwi zatrudnianie w oświacie bardzo dobrze wykształconych ludzi. Osoba dobrze wykształcona to również ta, która ma wewnętrzną chęć dzielenia się szeroko rozumianą wiedzą. Jeżeli jestem matematykiem, to nie będę mówił tylko o matematyce, tylko będę budował holistyczny obraz świata przy pomocy matematyki. I w tym momencie wszystkie obawy i zastrzeżenia znikają. Jeżeli mamy takich nauczycieli, te wszystkie rzeczy zaczynają się dziać.
Mówił pan o szkole sprzed kilkudziesięciu lat. Co właściwie zmieniło się od czasów PRL, że teraz nauczyciele nie są erudytami?
Zmieniło się kilka rzeczy. Przede wszystkim w czasach PRL mieliśmy wyż demograficzny. Po drugie, była niewielka liczba miejsc w szkołach wyższych, a po trzecie, mieliśmy pewne, wynikające z przynależności do szykującego się na wojnę z Zachodem bloku socjalistycznego uwarunkowania. Na przykład – Polska Rzeczpospolita Ludowa, tak jak każdy kraj bloku wschodniego, przygotowywała się do wojny. W związku z tym musieliśmy mieć społeczeństwo sprawne fizycznie, bo to byli także potencjalni przyszli żołnierze. Musieliśmy mieć dobrych fizyków, bo to oni mieli projektować polską bombę atomową. Takie były wytyczne. O tym się zapomina. Wtedy właśnie traktowano edukację strategicznie, jako inwestycję w przyszłość tego – PRL-owskiego, ale jednak – kraju.
A teraz jak się ją traktuje?
Teraz edukacja została sprowadzona do indywidualnej odpowiedzialności pojedynczego człowieka. Czyli jeżeli jesteś bogaty albo pochodzisz z dużego miasta, to rodzice wyślą cię do dobrej, niepublicznej bądź prywatnej szkoły. Jeżeli jesteś jeszcze bogatszy to pojedziesz do liceum z internatem w Szwajcarii, a potem na studia na zagraniczną uczelnię i problem twojego wykształcenia zostanie rozwiązany „prywatnie”, czyli nie przez państwo. Będziesz też czerpał z tego prywatne benefity, natomiast społeczeństwo już z tego nie skorzysta.
Szkoły są publiczne, ale edukacja stała się sprawą prywatną?
Tak, i skutkuje to tym, że skala funkcjonowania dobrej edukacji jest mocno ograniczona. Są wyspy dobrej edukacji. One występują również w szkołach publicznych – ta linia podziału między dobra a złą oświata nie pokrywa się z linia podziału między oświatą publiczną a niepubliczną. Ale na pewno jest to edukacja „wyspowa”. W Korei Południowej najlepsi nauczyciele – i to nie wynika z jakichś etycznych czy ideowych przekonań, ale z przykazania ministerstwa – wysyłani są do najgorszych szkół. Czyli identyfikuje się najlepszych nauczycieli i najsłabsze szkoły, zapewniając w ten sposób egalitaryzm w systemie edukacji.
Gdyby przy obecnym systemie nauczyciele dobrze zarabiali, to czy z automatu poziom nauczania byłby wyższy?
Nie stanie się to bez drastycznych zmian kadrowych w oświacie. W ramach takiego rozumowania niektórzy nauczyciele – ci najsłabsi – powinni zostać wypchnięci z tego systemu, a najlepsi nienauczyciele powinni rezygnować z pracy w korporacjach i zająć się nauczaniem.
Ale na uczelniach pedagogicznych nadal uczyliby się tego samego. Zatem czy bez zmiany profilu nauczania dla nauczycieli możemy cokolwiek zmienić?
Tak. Ministerstwo Nauki i Szkolnictwa Wyższego planuje radykalne zmiany w systemie kształcenia nauczycieli. Sam jestem autorem ekspertyzy sprzed dwóch lat dla ministerstwa, która pokazywała, jakie są cechy najlepszych systemów kształcenia dla nauczycieli na całym świecie. System ich nauczania jest ważnym elementem, aczkolwiek nie przeceniałbym wpływu tych kilkuset godzin, które przyszły nauczyciel spędza na uczelni. To nie jest tak, że ze słabych studentów pierwszego roku pedagogiki dobra uczelnia na piątym roku zrobi wspaniałych nauczycieli.
A może edukacja na poziomie maturalnym i ponadmaturalnym powinna być bardziej elitarna?
Ona już jest, tylko to jest w Polsce ukryte. Elitarność występuje pod postacią tego, że dzieci najbardziej zamożnych i utalentowanych rodziców studiują za granicą. Mało kto się z tym afiszuje, szczególnie jeżeli jest to polityk z pierwszych stron gazet.
Więc jaki jest sens utrzymywać stan, w którym niemal każdy zdaje maturę? Teraz zdać ją jest bardzo łatwo. Czy nie powinno być tak, że ten „kult matury” powinien zostać jakoś ograniczony?
Tu łatwo można sobie wyobrazić podniesienie poprzeczki maturalnej i założenie, że nic złego się nie stanie, gdy 30 proc. społeczeństwa nie zda matury. Jeżeli jest ona łatwo dostępna, to stwierdzenie „zdanie matury” przestaje mieć charakter nobilitujący – a tak było np. w czasach II RP – i bardziej zbliża się do „dawania matury”. To pociąga za sobą także olbrzymie koszty. Państwo „udaje” – w sensie, że poziom kompetencji pozwalający na zdanie matury jest zaniżony – lecz wydaje ogromne środki na kształcenie i przeprowadzanie tych egzaminów. Pytanie, czy ma ona jakikolwiek sens dla samego posiadacza.
Właśnie – ma sens?
Ma sens, ponieważ jej brak często stygmatyzuje człowieka. Natomiast gdyby matura była wyznacznikiem pewnych kompetencji, to ci, którzy by ją mieli, byliby bardziej doceniani, a ci, którzy by jej nie mieli, nie byliby stygmatyzowani, bo byłoby ich znacznie więcej. Brak matury nie oznaczałby jakieś specjalnej ułomności.
Czego szkoła nie uczy, choć powinna?
Nie uczy wyobraźni, która jest swego rodzaju kompetencją. Polscy uczniowie, gdy mają coś wymyślić od zera, bardzo często zamykają się w sobie, odcinają się. Często obserwuję, że poproszenie ucznia o zaprezentowanie własnego zdania jest odbierane jako pewna forma agresji ze strony nauczyciela. Bo taki uczeń nigdy nie był o coś takiego pytany. Zawsze miał gotowe cztery możliwe odpowiedzi, a tu ktoś sugeruje mu, że sam musi znaleźć odpowiedź w głębi swojego umysłu.
To od czego najlepiej zacząć zmiany?
W swojej ekspertyzie „Szkoła dla innowatora” wskazywałem na to, że jednym z dość łatwych sposobów na poprawę edukacji jest zmiana systemu egzaminów. Powinno się pojawić więcej zadań związanych z kreatywnością. Tak jak mamy ocenę z religii – która jest dla wielu kontrowersyjna – dlaczego byśmy nie mieli dodać oceny z kreatywności ucznia? Nie chodzi o stosowanie jakichś testów parametrycznych z psychologii, które mają mierzyć poziom kreatywności, tylko o to, by poszedł sygnał do systemu, że kreatywność też się liczy. Przecież mamy już ocenę z zachowania…
Czy w ramach scentralizowanego systemu zarządzania oświatą możliwe jest przeprowadzenie jakiejś reformy, która nie jest powierzchowna?
Na całym świecie trwają reformy oświaty, nie tylko w Polsce. I to jest taki permanentny proces. Nigdy nie słyszałem, by jakiś kraj stwierdził, że już ma zreformowaną oświatę i już nic nie trzeba robić. Reformy systemu oświaty mają cechę wahadła. Taki cykl trwa mniej więcej ok. 40 lat i polega na tym, że przez pewien okres systemy oświaty się decentralizują, daje się więcej władzy nauczycielom, po czym pojawiają się wyrwy, system zaczyna źle działać, wkracza państwo i zaczyna wszystko centralizować. I tak w kółko.
Dlatego trzeba na to wszystko patrzeć nie tylko z perspektywy bieżących zmian. Polski system oświaty jest oparty na niskim poziomie zaufania. Polacy mało sobie ufają. Gdy pojawia się jakieś negatywne zjawisko, to od razu wprowadza się jakiś przepis. I tak nauczyciele nie ufają uczniom, uczniowie nauczycielom itd. Wszyscy zabezpieczają się, tworząc wielką pajęczynę przepisów.
Z czego to wynika?
Z ogólnego niskiego stopnia zaufania obecnego w kraju. Polacy w ogóle mało sobie ufają.
Czyli zmiany w edukacji cały czas będą trudne do przeprowadzenia?
Tak. To pytanie w rodzaju: „Czy najpierw zbudować zaufanie w społeczeństwie i na tym zbudować lepszą edukację, czy może odwrotnie?”. Jakieś 10 lat temu dr Jan Szomburg, prezes Instytutu Badań nad Gospodarką Rynkową, zaczął tworzyć inicjatywę „Kongresy Obywatelskie”. Już w 2005 r. – o ile pamiętam – powstał pomysł, żeby polskie szkoły bardziej nauczały współpracy. Minęło 12 lat, a ja nie widzę tej umiejętności. Choć nie jest tak źle, gdy porównuję tę sytuację ze studentami z Ukrainy, z którymi też współpracuję. Tam pod tym względem jest jeszcze gorzej.
Mówił pan o wahadle centralizacji i decentralizacji. Czy da się je jakoś zniszczyć, by edukacja nie podlegała tym procesom?
Myślę, że jest to możliwe, gdy przyjmiemy jakiś konsensus, ale niemal na poziomie konstytucji – konstytucji jako tworu, który reguluje najwyższy poziom relacji w państwie. Być może warto zastanowić się, czy konstytucja lub inny akt trudnozmienialny nie powinien ustalić na dłuższy okres czasu, kto i w jakim zakresie jest odpowiedzialny za oświatę.
A kto powinien być?
Maksymalnie zdecentralizowana oświata jest najlepszym rozwiązaniem. Pod warunkiem, że nie pojawią się w tym systemie osoby, które będą naruszać zasady. Czyli mp. w jakimś miejscu pojawi się grupka słabych nauczycieli, która przez 10 lat zawładnie szkołą i będzie szkodziła setkom uczniów do niej uczęszczających.
Dlatego w takiej sytuacji wkracza państwo i uśrednia oświatę. Nie gwarantują nam przy tym najlepszego wykształcenia na świecie, ale przynajmniej zabezpieczają przed marnym. I właśnie na takich zasadach działa dzisiejszy system. W takich krajach jak Holandia – której szkolnictwo jest chyba najbardziej zdecentralizowane – założenie szkoły jest niewiele trudniejsze, niż założenie budki z kebabem. Tam każdy może założyć szkołę.
A czy ta holenderska edukacja daje dobre efekty?
Bardzo dobre. Holandia jest w pierwszej dziesiątce najlepszych systemów edukacji na świecie.
A model fiński jest scentralizowany czy zdecentralizowany?
Bardzo scentralizowany. Jest bardzo mała liczba elitarnych, państwowych uczelni, które kształcą nauczycieli. Edukacja jest całkowicie państwowa, więc nie ma barwnych odmian szkół, jak w przypadku Polski – mamy szkoły publiczne, które nie są tym samym, co prywatne. Centralizacja pozwala na zmniejszenie rozpiętości tego peletonu.
Przykład Finlandii i Holandii, które są jakby na przeciwnych biegunach, pokazuje więc, że nie chodzi tylko o kwestię centralizacji i decentralizacji. Ta recepta jest gdzieś indziej.
W każdym kraju jest gdzieś indziej, bowiem oświata musi być bardzo mocno powiązana z kulturą danego kraju. Dlatego reformy są tak trudne, bo reformując, decydenci szukają rozwiązań zagranicznych i w tym momencie tracą możliwość znalezienia rozwiązania dostosowanego do lokalnych uwarunkowań. Z kolei bazowanie wyłącznie na własnych rozwiązaniach budzi przeświadczenie, że nie stworzymy wartości dodanej.
A jak to wygląda u nas? Czy my wzorujemy się na kimś, czy mamy polski system?
Jesteśmy częścią zachodniej cywilizacji, więc nasze szkoły są dużo lepsze niż szkoły tureckie czy te w krajach basenu Morza Czarnego. Są one pewnego rodzaju echem pruskich i francuskich szkół z XIX w., ponieważ Prusy i Francja były wtedy liderami innowacji na świecie, i to właśnie na niej się wzorowano.
Ma pan jakiś pomysł, jak „spolonizować” polską edukację?
Trudne pytanie, bowiem wiele się mówi ostatnio o „Polsce dwóch plemion”. Czyli de facto – jeśli chodzi o podziały w społeczeństwie – mamy dwie Polski. Dzisiaj w oświacie mamy do czynienia z ukrytym napięciem, jeśli chodzi o dyskusję, czy chcemy iść na Zachód, co oznacza pozbycie się „starych, pogańskich bożków”, czy lepiej pozostać w „strefie komfortu”.
A pan jest po której stronie?
Dla Polski lepsza jest ta pierwsza opcja, bo za każdym razem, gdy Polska się modernizowała, dobrze na tym wychodziła. Dawniej przegrywaliśmy bitwy wtedy, kiedy byliśmy tradycjonalistami.
*Prof. Jan Fazlagić – wykładowca Uniwersytetu Ekonomicznego w Poznaniu oraz Akademii Finansów i Biznesu Vistula w Warszawie. Ekspert w dziedzinie zarządzania wiedzą, edukacji, innowacyjności i zarządzania kapitałem intelektualnym.