Jaka przyszłość czeka polską energetykę?

Zmiany klimatu to problem, który nie ominie Polski, dlatego energetyka powoli staje się przedmiotem publicznej dyskusji. „Polacy są zaskakująco entuzjastyczni wobec energetyki odnawialnej. Uważają, że OZE są najbardziej przyszłościowe i wydajne. Wbrew temu, co słyszą od polityków i sporego grona ekspertów”– mówi dr Agata Stasik JAKUB JANISZEWSKI: Od szczytu klimatycznego w Katowicach próbuję poskładać sobie w całość obraz polskiej energetyki, ale nijak mi to nie wychodzi. Z jednej strony słyszę, że przez przywiązanie do węgla dorabiamy się […]

Zmiany klimatu to problem, który nie ominie Polski, dlatego energetyka powoli staje się przedmiotem publicznej dyskusji. „Polacy są zaskakująco entuzjastyczni wobec energetyki odnawialnej. Uważają, że OZE są najbardziej przyszłościowe i wydajne. Wbrew temu, co słyszą od polityków i sporego grona ekspertów” mówi dr Agata Stasik

JAKUB JANISZEWSKI: Od szczytu klimatycznego w Katowicach próbuję poskładać sobie w całość obraz polskiej energetyki, ale nijak mi to nie wychodzi. Z jednej strony słyszę, że przez przywiązanie do węgla dorabiamy się opinii truciciela Europy, niszczymy zdrowie Polaków, dotujemy niewydolne kopalnie. Z drugiej, że inwestycje w odnawialne źródła energii (OZE) nie są dla nas, bo nie mamy gór, w których dawałoby się budować elektrownie wodne, słońce świeci za słabo, wiatr nie wieje. I że ten węgiel, choć śmierdzący, to jedyne, co nam pozostaje. To prawdziwy obraz?

DR AGATA STASIK*: Prawdziwy – według ekspertów polskiego sektora energetycznego, przedstawicieli partii rządzącej i części przychylnych mediów. Chociaż w ostatnich dniach widzimy, że nawet partie rządzące zmieniają melodię
– pojawia się zapowiedź programu „Energia Plus”, który miałby wspierać drobne inwestycje w OZE. To ważne, bo nie brakuje też ekspertów, którzy pokazują, że transformację energetyczną – przejście na niskoemisyjne źródła energii – jak najbardziej da się u nas przeprowadzić i przeszkadza nie geografia, tylko polityka.

Mnie jednak jako socjolożkę fascynuje coś innego. Otóż mimo że w mediach słyszymy dużo ostrzeżeń przed OZE, Polacy są zaskakująco entuzjastyczni wobec energetyki odnawialnej. CBOS od lat pyta o to w swoich badaniach i nieustannie wynika z nich, że gdyby ludzie mieli wybór, to inwestowaliby w OZE, uważają, że te źródła są najbardziej przyszłościowe, bezpieczne, wydajne i tanie. Wbrew temu, co słyszą od polityków i sporego grona ekspertów.

Może są tacy entuzjastyczni, bo właśnie nic nie rozumieją?

Badania sondażowe nie sprawdzają wiedzy eksperckiej, ale ujawniają pewien sentyment. Ten zaś wskazuje, że polskie społeczeństwo jest bardziej proekologiczne i otwarte na innowacje, niż to by wynikało z toczącej się w Polsce debaty. Bardziej niż nasi konserwatywni przedstawiciele w parlamencie.

Przecież mamy ustawę o odnawialnych źródłach energii?

Która w obecnej formie chroni przede wszystkim interes wielkich koncernów energetycznych. To widać choćby po tym, jak potraktowaliśmy w niej temat prosumentów.  Prosument to ktoś, kto jest jednocześnie konsumentem i producentem energii. Dzięki inwestycji, np. w panele słoneczne, produkuje energię na potrzeby własnego domu, a nadwyżkę sprzedaje do sieci. Nadwyżka pojawia się regularnie, bo bardzo trudno spożytkować całą wytwarzaną w ten sposób energię, więc finansowa zachęta ma znaczenie.

W polskiej ustawie też mowa o prosumentach, ale u nas, mimo wcześniejszych obietnic, oni niczego nie sprzedają, tylko kupują prąd po niższej cenie, w systemie tzw. opustów. To jednak nie to samo co zarobek, dlatego bycie prosumentem nie jest tak opłacalne.

Sprzedają prąd, bo sami produkują go w nadmiarze, ale dlaczego w takim razie muszą kupować?

Bo słońce nie świeci w nocy, prawda? Większość źródeł odnawialnych to źródła niestabilne. Prąd raz jest, raz go nie ma, a magazynowanie ma duże ograniczenia – z pewnością łatwiej magazynować węgiel niż energię elektryczną. I to jest realny kłopot, trudny do rozwiązania wszędzie na świecie. Ale historia regulacji OZE w Polsce pokazuje przede wszystkim, że sceptycyzm wobec transformacji energetycznej nie ma u nas barw partyjnych.

Kiedy w 2015 r. głosowano nad ustawą o OZE, zapis o korzystnych dla prosumentów taryfach gwarantowanych wprowadzała do niej słynna poprawka posła Artura Bramory z Polskiego Stronnictwa Ludowego, przegłosowana wbrew Platformie Obywatelskiej, dzięki wsparciu Prawa i Sprawiedliwości i Polskiego Stronnictwa Ludowego. Ale potem, tuż po wygranych wyborach, Prawo i Sprawiedliwość zniosło taryfy gwarantowane, które wcześniej wspierało.

Zmienili zdanie, bo chcieli zrobić dobrze biznesowi węglowemu?

Energetyka to zawsze ogromne pieniądze. Węgiel i kopalnie to tylko fragment układanki. Spółki skarbu państwa, konfitury z nimi związane – kolejny. Ale chodzi o coś więcej: przeprowadzenie transformacji energetycznej to wpuszczenie do systemu masy małych producentów, małych dostawców, także prosumentów. To gigantyczne wyzwanie technologiczne, polityczne, społeczne. Myślę, że kolejne ekipy mogą się go zwyczajnie bać. Zarządzanie dużymi, scentralizowanymi systemami jest prostsze technologicznie i biznesowo. Dominuje więc myślenie: póki działa, lepiej nie ruszać.

Chociaż energii elektrycznej brakuje i kupujemy ją od sąsiadów?

Kupujemy prąd, podobnie jak sam węgiel, bo nasze wydobycie nie zaspokaja już rosnących potrzeb. Poza tym ten nasz, z naszych kopalń, nie wytrzymuje konkurencji cenowej z węglem od sąsiadów, z kopalni odkrywkowych. I tak jesteśmy na prostej drodze, by ceny rosły, a dla obywateli nie było praktycznie żadnej alternatywy. Ale chciałabym być sprawiedliwa. Otóż sytuacja Polski, na tle wielu krajów Europy, jest rzeczywiście trudna.

Niektóre kraje czerpią odnawialną energię z dużych hydroelektrowni zbudowanych dekady temu – np. Norwegia, Austria czy Szwajcaria. My nie jesteśmy jednak górzystym krajem. Nie przestawiliśmy się też odpowiednio wcześnie na atom, tak jak Francuzi. Oni to zrobili w okresie, gdy opór wobec energetyki jądrowej był o wiele mniejszy niż dziś. Te rozwiązania też mają wady, ale pozwalają uniknąć zależności od węgla w stopniu tak znacznym jak Polska. Łatwiej jest im zatem zarządzać zmianą, jaką przynoszą odnawialne źródła energii, i wzywać do dekarbonizacji.

Przed nami – jako tym węglowym monolitem – stoją o wiele większe wyzwania. Do tej pory żaden z naszych rządów nie próbował stawić im czoła, ale wydaje się, że czas rozpoczęcia poważnej debaty o przyszłości energetycznej kraju nadchodzi.

Nie bardzo rozumiem, dlaczego to łączenie różnych źródeł miałoby być tak trudne. Elektrownie wiatrowe i ogniwa fotowoltaiczne wytwarzają jakiś inny prąd niż Kozienice?

Prąd jest taki sam, kłopotem jest niestabilność źródeł odnawialnych. Raz elektrownie wiatrowe dostarczają energię, raz nie. Słońce świeci, ale potem zachodzi. Kiedy prąd jest, można go kupić bardzo tanio, ale cały kłopot w tym, że przemysł i odbiorcy indywidualni chcą przecież mieć energię cały czas. Trzeba więc te niestabilne źródła zasilania czymś kompensować – duże elektrownie węglowe średnio się do tego nadają, bo wyłączanie i włączanie kolejnych bloków to poważne i kosztowne przedsięwzięcia.

Lepiej z niestabilnymi źródłami współpracują elektrownie wodne albo gazowe, także zasilane biogazem – ale to też tylko częściowa odpowiedź. Na tym polega wyzwanie transformacji energetycznej: nie będzie jednego dobrego rozwiązania.  Chodzi raczej o całą masę różnych sposobów – i magazynowania energii, i jej wytwarzania. Chodzi też o zmianę wzorców konsumpcji energii elektrycznej. Musimy się nauczyć inaczej korzystać z prądu.

Wstawać o świcie i kłaść się spać z kurami?

To dość radykalna wizja. Opowiadaliby się za nią przede wszystkim zwolennicy postwzrostu, czyli idei, że dla rozwiązania kryzysu klimatycznego musimy radykalnie zmienić sposób działania gospodarki i nasz styl życia – przestawić się na niższe tempo. Częściej jednak mówi się o tym, że w zmianie nawyków mogą nas wspomóc nowe technologie – różne urządzenia typu smart połączone „inteligentną siecią”. Te rozwiązania zakładają dynamiczne ceny dla użytkowników końcowych: w chwili gdy energii jest najwięcej i jej produkcja kosztuje mało – bo świeci słońce albo wieje wiatr – sieć wysyła sygnał do urządzeń, by zaczynały pracować. A gdy obciążenie i ceny rosną – zaczyna je wyłączać. Ty musisz tylko przygotować zmywarkę do pracy, nastawić pranie. A to kiedy ona się uruchomi, właściwie cię nie interesuje.

Ale jeśli ta „inteligenta sieć” nagle wyłączy pralkę w połowie cyklu, to chyba jednak zacznie mnie interesować…

Pytanie, czy będzie musiała to zrobić. Praca „inteligentnej sieci” może oznaczać krótkie, chwilowe, nawet parosekundowe wyłączenie urządzenia służącego np. do ogrzewania lub klimatyzacji. Użytkownik może tego nawet nie zauważyć, to wcale nie musi prowadzić do dramatycznego obniżenia lub podniesienia temperatury w pomieszczeniu, za to na całą sieć w szczycie energetycznym może to mieć zbawienny wpływ. Do pełni szczęścia brakuje jeszcze dostępnych domowych akumulatorów prądu.

Skoro to się ma zdarzyć właściwie niedostrzegalnie, to gdzie tu zmiana wzorców konsumpcji? Technologia za nas wszystko rozwiąże.

To nie takie proste – zanim dojdziemy do etapu, w którym wszystko będzie zautomatyzowane i zacznie dziać się samo, czeka nas wiele faz przejściowych i one mogą być trudne. Chodzi też o uświadomienie sobie, że na paliwach kopalnych bez końca nie pojedziemy. W Danii wydarzyło się to na przykład już w latach 70., przy okazji pierwszego kryzysu naftowego. Oni się wtedy bardzo przestraszyli, przypomnieli sobie o wiatrakach.

W Holandii dopiero teraz opracowuje się plan odchodzenia od krajowego wydobycia gazu i zastępowania go geotermią na potrzeby ogrzewania – przede wszystkim dlatego, że krajowe złoża są na wyczerpaniu. I znowu, w Polsce to obywatele są przed politykami – badania pokazują, że oceniają węgiel jako najmniej perspektywiczne paliwo. Prędzej czy później ktoś będzie musiał powiedzieć to publicznie, a cała reszta rozstać się z przeświadczeniem, że prąd jest w gniazdku i po prostu zawsze tam będzie, bo gdzieś daleko spala się węgiel.

Energia staje się „widzialna”, staje się tematem politycznym i przedmiotem wyboru. Dlatego ważne jest, żeby jak w Niemczech czy Danii nie tylko wspierać inwestycje w OZE, ale i uspołecznić cały temat, także za sprawą koncepcji prosumenta.

A jak ta koncepcja działa w praktyce? Przeciętny Schmidt też może inwestować?

W Niemczech próg wejścia w zielone inwestycje jest bardzo niski – nie musisz rozumieć całego procesu od strony technologicznej. Popularne są spółdzielnie energetyczne. Innym rozwiązaniem jest inwestowanie w OZE za pośrednictwem internetowych platform crowdfundingowych – wystarczy kilkaset euro i wielu drobnych inwestorów, którzy składają się np. na projekt instalacji fotowoltaicznej w jakiejś szkole albo na osiedlu. Inwestowanie w OZE przez crowdfunding pozwala osiągnąć stopę zwrotu rzędu 5–7 proc.

Takie zbiórki to wiarygodne przedsięwzięcia?

Crowdfunding inwestycyjny musi być właściwie uregulowany, wtedy jest bezpieczny. Oczywiście każda inwestycja wiąże się z ryzykiem, ale ryzyko inwestycyjne to nie to samo co ryzyko, że padnie się ofiarą oszustwa. W Polsce inicjatywy crowdfundingowe częściej kojarzą się ze zbiórką na wydanie komiksu albo zbiórkami charytatywnymi, ale u nas też funkcjonują różne modele – crowdfunding inwestycyjny rozwija się np. w obszarze nieruchomości. Wspomniane niemieckie platformy od OZE bardzo często specjalizują się w zagadnieniu i same pilotują cały proces inwestycyjny, także od strony prawnej i technologicznej.

Z kolei holenderski model, rozwijany przez platformę Windcentrale, zakłada kupowanie „wiatrowych udziałów”
– prawa do korzystania z energii, którą wytworzyła turbina wiatrowa w części odpowiadającej naszemu wkładowi. Korzyścią dla uczestników ma być zarówno oszczędzanie na kosztach energii, jak i satysfakcja z ekologicznej inwestycji. W takiej rzeczywistości łatwiej wyobrazić sobie energetykę jako wspólne dobro, z którego mamy prawo korzystać, ale na rzecz którego możemy też współdziałać.

Umożliwienie lokalnej społeczności czerpania realnych korzyści z instalacji OZE postawionych na ich terenie to też najlepszy sposób na niedopuszczanie do konfliktów, unikanie sytuacji, w których instalacje stawia się w sąsiedztwie osiedli, ale wbrew woli samych mieszkańców. U nas energetyka to wciąż domena smutnych panów od węgla i wielkich przedsiębiorstw państwowych – obywatel ma się trzymać z daleka.

Bo zaszkodzi i zdestabilizuje sieć.

Niektóre kraje mają znacznie większy udział OZE w sieci i jakoś sobie z tą niestabilnością radzą, chociaż – jak mówiliśmy – wymaga to ciągłych eksperymentów i poszukiwania nowych rozwiązań. Ostatnio Polska stawia na OZE w formie tzw. klastrów energii. Ta forma wspierana przez rząd, zakłada współpracę pomiędzy firmami a samorządami, które mogą lokalnie wytwarzać i dystrybuować energię. Klastry działają na obszarze nie większym niż jeden powiat lub pięć gmin i mają, dzięki korzystaniu z różnych źródeł, rozwiązywać problem niestabilności OZE, o którym mówiliśmy.

W wielu krajach takie lokalne inicjatywy rozwijane są po prostu jako spółdzielnie, polska forma klastra jest bardziej niedookreślona. Ale największy kłopot polega na tym, że polityka inwestowania i wspierania OZE zmienia się w Polsce tak szybko, że już nikt za nią nie nadąża. W efekcie, zamiast łączyć cele społeczne z biznesowymi, wygrywa myślenie rynkowe. Na OZE stawiają głównie ci, którzy chcą zarobić na rosnących cenach energii z węgla i malejących kosztach instalacji do energetyki odnawialnej.

Ale jednak stawiają, czyli OZE i tak się w Polsce rozwija?

Owszem, jakoś się rozwija. Po pierwsze, w strukturze wydatków wielu polskich firm opłaty za prąd stanowią na tyle wysoką pozycję, że ci przedsiębiorcy próbują się jakoś ratować i – jeśli mogą – stawiają swoje własne instalacje energetyczne. Ale robią to nie dlatego, że państwo ich jakoś do takiej działalności zachęciło, tylko po to, by uciec z drożejącego rynku. Po drugie, przybywa mikroinstalacji fotowoltaicznych stawianych przez gospodarstwa domowe i takie instytucje jak szkoły czy urzędy.

Czyli jak zwykle, państwo sobie, ludzie sobie.

Tak, ale takimi sposobami nie przeprowadzimy dużej i trwałej zmiany. To wymaga innego modelu prowadzenia polityki, ze wspólną wizją wypracowaną w konsultacjach z prawdziwego zdarzenia i na dłużej niż jedną kadencję, z uczciwą próbą godzenia różnych interesów. Nie wciągając obywateli w dyskusję i działania na rzecz transformacji energetycznej, marnujemy społeczny entuzjazm wobec OZE. To część szerszego problemu – w Polsce większość zmian przeprowadzana jest bez prawdziwej debaty. Tak było nawet z reformą edukacji, chociaż ten temat jest o niebo prostszy i bliższy naszym doświadczeniom – w końcu każdy z nas chodził do jakiejś szkoły. Do tego, że energetyka może być przedmiotem publicznej dyskusji, dopiero musimy się przyzwyczaić,  przyzwyczaić się też muszą rządzący.

Myślę, że można mieć nadzieję na zmianę – przyczynia się do niej zauważanie problemu zanieczyszczenia powietrza, rosnąca świadomość tego, że zmiany klimatu to również problem Polski, ale też ostatnie zamieszanie wokół cen prądu. Nie będę zaskoczona, jeśli energetyka dla obywateli stanie się jednym z tematów nadchodzącej kampanii wyborczej.

*Dr Agata Stasik – socjolożka, adiunkt na Akademii Leona Koźmińskiego w Warszawie; zajmuje się społecznymi studiami nad nauką i technologią oraz społecznymi aspektami energetyki.

Opublikowano przez

Jakub Janiszewski


Chcesz być na bieżąco?

Zapisz się na naszą listę mailingową. Będziemy wysyłać Ci powiadomienia o nowych treściach w naszym serwisie i podcastach.
W każdej chwili możesz zrezygnować!

Nie udało się zapisać Twojej subskrypcji. Proszę spróbuj ponownie.
Twoja subskrypcja powiodła się.