Nauka
Serce ma swój „mózg”. Naukowcy badają jego rolę i funkcje
20 grudnia 2024
O nagrodzie dowiedział się na sali operacyjnej. Nobel, nie Nobel - miejsce lekarza jest w szpitalu. Denis Mukwege swój szpital zbudował sam, zaraz po wybuchu II wojny domowej w Kongu
Na początku szpital składał się z kilku namiotów. Pierwszą pacjentką była rozerwana od środka kobieta. Po tym jak została zgwałcona, oprawca strzelił jej z pistoletu prosto w genitalia. Potem przyszło kolejnych 45 kobiet. Ich zmasakrowane ciała były mapą ludzkiej nikczemności. Rozszarpane, pocięte albo poparzone, bo ich gwałciciele wlewali im do środka żrące substancje chemiczne. Przychodziły ich setki, a potem tysiące. Najmłodsza pacjentka miała kilka miesięcy. Tak wyglądało 30 lat praktyki kongijskiego ginekologa.
Dobrze pamiętam dzień, w którym Denis Mukwege dostał pokojowego Nobla. 5 października 2018 r. Wraz z nim wyróżniona została Nadia Murad, młoda Jazydka, która była więziona i gwałcona przez terrorystów z tzw. Państwa Islamskiego.
W oficjalnym uzasadnieniu napisano, że nagrodę przyznano im „za wysiłki mające na celu zaprzestanie używania przemocy seksualnej jako narzędzia wojny i konfliktów zbrojnych”. Długo rozmyślałam nad tymi słowami, ich pustym brzmieniem, chybionym sensem i nieadekwatnością. Wniosek uzasadniający przyznanie nagrody doktorowi Mukwege powinien składać się z imion wszystkich okaleczonych kobiet, które uratował.
Tej listy nie udałoby się zamknąć w jednej linijce. Ciągnęłaby się przez wiele stron i każdego dnia stawałaby się dłuższa. Ale tylko w takiej formie oddawałaby sens pracy Denisa Mukwege, bo on nie czyni wysiłków, tylko czyni cuda, naprawiając kobiece ciała i sklejając ich rozdarte dusze. Nie służy idei tylko człowiekowi.
Jeśli miarą jego sukcesu miało być wyeliminowanie gwałtu z wojennych strategii, poniósł porażkę. Mukwege odniósł jednak zwycięstwo, bo jedyną wartością, którą wyznaje, jest życie następnego pacjenta, który zapuka do drzwi jego szpitala.
Natarczywe brzęczenie dziesiątek much wypełniało długie momenty ciszy w domu Simona Gitonga Wangondu. Wnętrze zbudowanej z błota i drewna chatki od podłogi do sufitu zaklejone było gazetami. Ta nietypowa dekoracja miała walory praktyczne – zapobiegała kruszeniu się ścian.
W tamtym czasie kenijskie gazety pisały o nadchodzących wyborach. Był sierpień 2018 r. Twarze polityków wyglądały więc zza ramion Simona, gdy mężczyzna opowiadał, jak polityka zniszczyła jego życie. Mówił cichym i spokojnym głosem, robił długie pauzy, wtedy właśnie wydawało się, że brzęczenie przybiera na sile, rozbijając molekuły bolesnego milczenia.
Potem mówiła jego żona Esther. Ich 18-letnia córka nie wypowiedziała ani jednego słowa. Ani razu nie oderwała spojrzenia od podłogi. Jakby jej nieruchomy wzrok był niewidzialną kotwicą, która trzymała ją na bezpiecznych wodach teraźniejszości, nie pozwalając porwać się prądom strasznej przeszłości.
Tamtej nocy pojawiło się 10 mężczyzn. Wyważyli drzwi, kilku wtargnęło do sypialni rodziców. Otworzyli skrzynię z ubraniami. Wyrzucili wszystko na podłogę i zaczęli przymierzać. Jeden koszulę Simona, drugi falbaniastą sukienkę Esther. Reszta celowała do nich z kałasznikowów. Wygłupy trwały kilka godzin.
Simon i Esther nie wiedzieli, że przez cały ten czas w pokoju, gdzie spała ich córka i kilkuletni siostrzeniec, było jeszcze czterech napastników. Zorientowali się dopiero, gdy bandyci opuścili dom. Dziewczyna była nieprzytomna, krwawiła. Przerażony chłopiec siedział na łóżku.
Simon kończy opowieść. Pytam go, kogo wini za tę zbrodnię. A on odpowiada, że nie myśli o zemście. Sprawiedliwość zostawia Bogu.
Oprawcami byli pasterze Pokot. Na skutek suszy, która nawiedziła północ kraju, przybywali do urodzajnej Laikipii, zielonej krainy położonej w środkowej Kenii. Przychodzili uzbrojeni w kałasznikowy, ale ich głównym orężem było bydło. Tysiące krów dewastowały gospodarstwa, uprawy miejscowych rolników i porośnięte bujną trawą rancza.
Przemoc była podsycana przez cynicznych lokalnych polityków, którym zależało, by konflikt w Laikipi został przedstawiony jako rewolta biednych czarnych pasterzy przeciw białym właścicielom ziemskim. Brytyjskie media opisywały przypadki morderstw i podpaleń wielkich majątków. Głośnym echem odbiła się napaść na Kuki Gallmann, autorki światowego bestselleru „Marzyłam o Afryce”, która została postrzelona.
Nikt nie poświęcił miejsca sąsiadom Kuki, ubogim czarnym farmerom, którzy w wyniku inwazji musieli uciekać z domów, zostawiając za sobą zniszczone uprawy, cały skromny dorobek życia. Zamiast tego zastanawiano się, czy po ponad pięciu dekadach niepodległości przyszedł w Kenii czas na wyrównanie kolonialnych krzywd.
Biorąc pod uwagę skomplikowaną historię Kenii i niechlubną rolę białych osadników w rozkradaniu ziemi, to dobre pytanie. Szkoda tylko, że zabrakło w nim miejsca na los takich ludzi jak Simon. Krzywda, której doświadczył, nie pasowała do żadnej z wersji opowieści o konflikcie w Laikipi.
Po wizycie w jego domu dręczyło mnie pytanie – dlaczego zgodził się ze mną rozmawiać? Dlaczego gotowy był przywołać raz jeszcze bolesne wspomnienia? Dlaczego obecna była przy tym córka? Jak gdyby nie chodziło tylko o opowiedzenie, ale rekonstrukcję wydarzeń tamtej strasznej nocy. Odpowiedź, której udzielił mi mój znajomy dziennikarz z Nairobi, była prosta – Simonowi zależało, by ktoś go wysłuchał. Miałam stać się świadkiem ich krzywdy, by nie poszła w niepamięć.
Ale tamtego dnia byłam świadkiem czegoś więcej. Zrozumiałam, że choć los Simona nikogo nie interesuje, to ten jeden człowiek niesie w sobie więcej nadziei dla Kenii niż skupiający tłumy słuchaczy, nagradzani owacjami i głosami politycy, którzy obiecują kres politycznej przemocy. Przemoc żywi się biedą, o czym zbyt dobrze wiedzą populiści, podsycając nienawiść dla politycznego zysku.
Świadectwo jednego człowieka, który wyrzeka się odwetu i wybacza swoim oprawcom, wiedząc, że do zbrodni pchnęły ich podszepty cynicznych polityków, nie naprawi świata. Ale taka postawa daje nadzieję, że przemoc na tle plemiennym pozostanie konfliktem politycznym wybuchającym w okresie przedwyborczych targów i nie przerodzi się w walkę człowieka z człowiekiem.
W przeciwieństwie do większości laureatów Pokojowej Nagrody Nobla, ani za Denisem Mukwege, ani za Nadią Murad nie stoi żadna organizacja czy siła polityczna. Żadne z nich nie wznieciło rewolucji, nie porywało za sobą tłumów do obalenia tyrana, nie obiecywało lepszego świata. Bo świat nie będzie lepszy. A przynajmniej ja w to nie wierzę. Tłumy zawsze w końcu się rozchodzą, a w miejsce obalonego dyktatora często pojawia się następny. Maski opadają z twarzy idealistów, obnażając ich cyniczne oblicze.
Ale jest pewien rodzaj odwagi i czynienia dobra, który się nie przedawnia ani nie dewaluuje. Można go znaleźć w szpitalu kongijskiego ginekologa, który od 30 lat leczy kobiety. W sercu ojca zgwałconej nastolatki, w którym znalazło się miejsce na wybaczenie. A także życiu Jazydki, która swoją krzywdę i cierpienie przekuła w nadzieję dla innych. Żadna z tych historii nie wpłynie na losy świata, o wielu nigdy nie usłyszymy. Ale dzięki nim świat staje trochę lepszym miejscem do życia. Tylko tyle i aż tyle.