Nauka
Niemcy stawiają na wodór. Wytwórca części inwestuje w ogniwa paliwowe
04 listopada 2024
Czy wiodąca aktywistka młodego pokolenia i organizatorka największego marszu w Polsce zostanie drugim Jurkiem Owsiakiem? „Aktywizm to mój tlen” – deklaruje
Widzimy jej radość, słyszymy śmiech i podziwiamy charyzmę. Nie wiemy, że na krańcu tęczy wypłakuje hejt i odreagowuje groźby narodowców. Mówią o niej „matka Parady Równości” – potrafi obronić ten tytuł, od trzech lat organizując największy marsz w Polsce; w czerwcu było to około 65 tys. uczestników.
Julia Maciocha jest jak pryzmat – przyjmuje światło pochmurnej rzeczywistości i odbija kolory tęczy. Zazwyczaj widzimy ją wśród balonowych jednorożców, pluszowych alpak, masztów tęczowych flag i tłumu radosnych ludzi. Dla jednych grzesznica, godna potępienia, dla innych najmłodsza ikona równości w Polsce. Pierwsi widzą w niej pederastkę, której życiowym celem jest smarowanie tęczą Warszawy, drudzy jedną z najważniejszych aktywistek młodego pokolenia.
Gdy opada brokat, mydlane bańki parują, a wiatr zmiata z ulic Warszawy paradowe konfetti, prezeska Wolontariatu Równości zaczyna płakać. Święto wolności, dla wielu jeden z najpiękniejszych dni w roku, dla niej oznacza ciężkie starcie ze światem, który próbuje zmienić.
WIKTOR CYRNY: „Julia, Julia! Jesteś naszą matką!” – takie okrzyki słyszałem podczas tegorocznej Parady Równości. Podobne hasło widziałem na transparencie podczas Strajku Kobiet 8 marca – wtedy feministki kierowały je do Magdaleny Środy. Masz 25 lat, a już stałaś się swojego rodzaju ikoną dla ruchu LGBT w Polsce. Jakie to uczucie?
JULIA MACIOCHA*: Nie odbieram siebie jako „ikony”. Ja jestem zwykłą „typiarą”. Tak zwykłą, że nawet prawica nie ma się o co zaczepić, żeby mnie atakować. Gdy przyjmowałam funkcję prezeski zarządu Wolontariatu Równości miałam 21 lat i mało osób mnie kojarzyło. Niektórzy aktywiści LGBT mówili o mnie: „Ta młoda les-laska, co wygląda jak hetero” – co oczywiście miało mnie obrazić (śmiech). Jeśli jestem matką, to dla moich dzieciaków pracujących w Wolontariacie Równości, z którymi przez cały rok przygotowujemy paradę.
Widziałem, że wpatrują się w ciebie jak w obrazek.
Rzeczywiście mam takie poczucie, że dla wielu z nich jestem kimś ważnym, kogo mi zabrakło. Julka w ich wieku chciałaby, żeby ktoś powiedział: „Idziesz inną drogą niż wszyscy i to jest OK”. Praca w wolontariacie uczy samoakceptacji, pozwala im dojrzewać w bezpiecznym miejscu. Zdarza się, że po niej ludzie zdobywają się na coming-out przed rodzicami, pokonują lęki, depresję, myśli samobójcze, bo na co dzień żyją w strachu wywołanym homofobią.
Nie chciałabyś być kimś takim dla całej Polski?
Oczywiście, że bym chciała! Ale nie dla Julii Maciochy i jej próżności, tylko dla wszystkich dzieciaków LGBT, które zmagają się z tymi samymi problemami, co ja w przeszłości – więc jednak trochę dla siebie, ale tej 15-letniej. Może ktoś, kto pozna moją historię, zobaczy w niej swój konflikt i pomyśli, że skoro mnie udało się wyrwać z tego bagna, jemu też się uda.
I może nie popełni samobójstwa, nie straci okresu liceum na życie w opresji. W aktywizmie tak już jest, że ludzie lgną do wybranego człowieka, jak w przypadku Jurka Owsiaka. Nie chciałabym kreować postaci Julii Maciochy, a raczej, żeby była ona narzędziem do kreowania pozytywnych zmian w ludziach. Nie zależy mi na byciu ikoną, a raczej na zbudowaniu ruchu, promującego ważne dla nas wartości. Tylko czy to jest w ogóle możliwe?
Jest. Kiedy w trakcie parady wchodzisz na platformę i przejmujesz mikrofon od innego prowadzącego, tysiące ludzi wokół ciebie wariują z radości. Parada się zmienia, gdy to ty zagrzewasz ją do świętowania.
Nie zdawałam sobie z tego sprawy. Chociaż teraz jak o tym mówisz, to rzeczywiście jest coś takiego. Nazwałabym to pojęciem natural born leader (ang. urodzony lider). Do wielu grup dołączałam, obiecując sama przed sobą, że od teraz będę członkiem zespołu, a nie liderką. Nigdy mi się to nie udało. Tak było w gimnazjum, gdy w pierwszej klasie unikałam jak ognia funkcji gospodarza klasy. Rok później koledzy z ławki sami mnie naznaczyli. Podobnie było w przypadku Parady Równości i przejęcia funkcji prezeski. To jest trudne, bo wiąże się z olbrzymią odpowiedzialnością – społeczność pokłada w tobie nadzieje i ma oczekiwania. A ty musisz im sprostać.
Wspomniałaś o Jurku Owsiaku. Widzę dużo podobieństw w waszym aktywizmie. Czy możemy liczyć na to, że Julia Maciocha w przyszłości zostanie drugim Jurkiem Owsiakiem, i pociągnie Polaków w kierunku pozytywnych zmian?
Nie zostanie. Z prostego powodu. Mamy za silną mizoginię w Polsce, żeby jakaś kobieta mogła zyskać taką popularność. Niezależnie ile będzie miała charyzmy, wielu ludzi wystąpi przeciwko niej (bo nie zna swojego miejsca w kuchni). Mieliśmy taką rozmowę z Mariuszem Kurcem z „Repliki” pod hasłem: „Kiedy narodzi się polska Ellen?” (Ellen Degeneres – amerykańska prezenterka, lesbijka, prowadząca słynne talkshow – red.). W końcu na Zachodzie ikonami popkultury od lat są silne kobiety, choćby Ellen czy Oprah. U nas poza Maryją nikt nie może liczyć na taki posłuch. Jest przecież wiele aktywistek-kobiet. Mamy Janinę Ochojską i Annę Dymną, ale nie zyskują uznania porównywalnego do zachodnich wzorców.
Jednak Janina Ochojska i Anna Dymna mają inny, bardziej wyważony sposób aktywizmu. Ty i Jurek macie podobny temperament, bardziej wyluzowany styl, oboje staracie się używać „języka miłości”. Moim zdaniem, masz duże szanse na tytuł „polskiej Ellen”.
Konkluzją rozmowy dla „Repliki” było stwierdzenie, że zamiast polskiej Ellen potrzebujemy większej pracy u podstaw, silniejszych więzi w całej społeczności. Kiedy cztery lata temu przejmowałam Wolontariat Równości, nie spodziewałam się, że sprawy obiorą taki obrót, a na mojej historii „dziewczyny z prowincji, która wyszła z szafy, wyjechała do Warszawy i coś robi” oprze się cały PR parady.
Jurek Owsiak, jak wchodził do aktywizmu kilka dekad temu, też nie wiedział, że zostanie postacią kultową. Teraz nie mógłby tak po prostu tego zostawić. Zbyt wiele ludzi na nim polega, zbyt wiele od niego zależy. Nikt się go nie pyta czy ma siłę, czy daje radę, czy nie chciałby w trakcie finału WOŚP pojechać na wakacje i solidnie odpocząć. Robi to, bo jest odpowiedzialny.
Czy dostrzegasz kolejne podobieństwo między wami?
Ja też nie mogę jeszcze zostawić Wolontariatu i parady. Mimo że kosztuje mnie to masę wyrzeczeń, a przede wszystkim czasu, którego nie odrobię – prawie przestałam widywać rodzinę, nie mam kiedy przeczytać książki. Nie jestem w stanie policzyć, ile razy pytałam siebie „Julka, po co to?!”. Jak po nocach dłubię w komputerze, a znajomi wrzucają zdjęcia z wakacji, podróży czy wspólnych spotkań, to pojawia się żal i myśl „czy by tego nie rzucić”.
Główny problem polega na tym, że oprócz dwóch etatów, które ciągnę w paradzie (prezeski i koordynatorki ds. bezpieczeństwa) muszę jeszcze zarabiać. Pracuję na uczelni, bo za pracę w Wolontariacie Równości nie otrzymuję żadnych pieniędzy. To też ważna różnica między mną a Jurkiem Owsiakiem. Szef WOŚP otrzymuje wynagrodzenie, i bardzo dobrze, bo moim zdaniem wszyscy aktywiści powinni dostawać pensję za swoją działalność. Ja jednak takiej nie mam.
Do kwestii finansowania aktywizmu wrócimy, a teraz najwyższy czas na tę opowieść z Koszalina, którą potem cytują dziewczyny w trakcie randek.
To prawda (śmiech). Wiedziałam, że muszę powiedzieć o sobie dosłownie wszystko, bo prawica i tak rozgrzebie mój życiorys. Fragmenty wywiadów słyszałam potem z ust potencjalnych kandydatek na drugą połówkę.
Jesteś feministką, więc zacytuję guru feminizmu, artystkę Marinę Abramović, która powiedziała kiedyś, że „im trudniejsze dzieciństwo przeżyje człowiek, tym lepszym będzie artystą”. Czy podobnie jest z aktywistami?
Kontakt z cierpieniem uwrażliwia i uczy empatii. Choć nie zgodzę się, że aktywista musi cierpieć, żeby pociągnąć za sobą ludzi. Poza tym, czy ja się naprawdę tak w życiu nacierpiałam? Inni mają dużo gorzej.
Pozwól każdemu ocenić.
Ojciec zostawił nas, gdy miałam trzy lata. Pewnego dnia wyszedł na spacer z psem. Pies wrócił, ojciec nie. Mama harowała na trzech etatach, żeby wykształcić i wychować mnie i dwie starsze siostry. To w niej odnalazłam siłę, która ukształtowała mój feminizm i aktywizm. Tak, mamo, to wszystko przez ciebie! (Śmiech).
W domu może się nie przelewało, ale dostałam od niej tyle miłości, że mogę się nią dzielić z innymi do końca życia. A przecież nie mogła być przy mnie zbyt często, bo dużo pracowała. Jestem przekonana, że najprężniej działającymi aktywistami są ludzie, którzy mogą liczyć na takie bezkompromisowe wsparcie choćby jednej najważniejszej osoby. Mamo, to do ciebie mogę zadzwonić, żeby powiedzieć, że się boję, gdy wszyscy widzą mój uśmiech i opanowanie. Dziękuję.
Z wywiadów, które przeczytałem, wyłania się inny obraz twojej relacji z mamą. Czy to nie ty powiedziałaś, że „mogłaś trafić do domu dziecka”?
Łatwo oceniać z boku, ale nikt nie był w naszej sytuacji. Moja mama dostała szansę na szczęśliwe życie z innym mężczyzną, po tym wszystkim co przeszła. Długo zastanawiałyśmy się, co zrobić, bo partner mamy mieszkał w innym mieście. Byłam na tyle samodzielna, że poprosiłam, by do niego wyjechała, a sama zostałam w Koszalinie. Rozważałyśmy opcję internatu, ale już wtedy miałam tyle aktywności, że po treningach tańca było za późno, by wpuścili mnie do budynku. Mogłam jej powiedzieć: „Zostań”. Nie zrobiłam tego. I dobrą decyzję podjęłam. Oni do dziś są razem.
Z perspektywy czasu myślę, że wzięłam na siebie za dużo. Pranie, sprzątanie, gotowanie – za szybko jak na takiego dzieciaka, ale dzięki temu szybko wydoroślałam. Nauczyciele wiedzieli, że nie ma ze mną opiekuna. Gdyby to zgłosili, trafiłabym do domu dziecka. Ale byłam prymuską. Wszystkim starałam się udowodnić, że dam radę. I dałam. Kiedy na koniec gimnazjum odbierałam świadectwo z wyróżnieniem, nauczycielka powiedziała, że jak będzie potrzebowała sterowca, zadzwoni do mnie. Wtedy tak o tym nie myślałam, ale teraz mam świadomość, że nie można tyle wymagać od dziecka.
Czy to święte dziecko ma w ogóle jakieś grzechy? (Śmiech)
Myślę, że moi znajomi mają dla ciebie całą listę! Zresztą moja mama też się musiała przemęczyć, gdy wykryto u mnie nowotwór. Mocno odreagowałam na niej stres związany z chorobą.
Jak sobie z tym poradziłaś? Czy już wtedy byłaś siłaczką?
Okrutnie się bałam. Szczególnie kiedy leżałam na stole operacyjnym i nie wiedziałam, czy po przebudzeniu będę miała piersi. Dlatego dziś gdy słyszę, jak prawicowi chłopcy mówią o mnie „brzydka laska” to odpowiadam: „Serio? Haha, człowieku, miałam kilka nowotworów i w życiu liczy się dla mnie co innego, niż twoje oczekiwania wobec wyglądu kobiet”.
Miesiąc po tym, jak wycięli mi nowotwór piersi, pojechałam z gojącą się blizną na Woodstock. I znów mama nie powiedziała mi „nie”. Wyrażała troskę, ale wspierała mnie w moich decyzjach. Dlatego w wolontariacie uważnie słucham pomysłów młodych ludzi. Są najbardziej kreatywni i nie należy ignorować nawet najbardziej odjechanych propozycji. Bez wsparcia mamy nigdy nie poszłabym w paradzie. Staram się być taką „matką” dla moich wolontariuszy.
Bardzo otwarcie mówisz o intymnych szczegółach swojego życia. W jednym z wywiadów przyznałaś, że leczysz się farmakologicznie na depresję. Jakie znaczenie ma taka transparentność w aktywizmie?
Powiedziałam o depresji i lekach, bo wiele osób w wolontariacie i w społeczności LGBT ma z nią problemy. Poza tym nie chcę, żeby wszyscy myśleli, że jestem takim kwiatuszkiem, promyczkiem w tiulach, jaki znają z parady. Moje życie nie jest usłane różami. Tworzenie fejkowej legendy niczemu nie służy, poza tym że inni ludzie czują się gorzej. Transparentność jest niezwykle ważna dla aktywistów…
…co widzimy choćby w przypadku afer w organizacjach pozarządowych. KOD wystawił faktury na ponad 100 tys. zł dla firmy informatycznej jego szefa Mateusza Kijowskiego. Skandal wywołany ujawnieniem tych faktur doprowadził do upadku największego ruchu obywatelskiego po 1989 r.
Nie powiem, że się tego nie spodziewałam. To było jasne, że z tak wielkim ruchem pójdą wielkie pieniądze. I zawsze jest taka pokusa, kiedy ma się dostęp do środków, które łatwo można wyprowadzić, szczególnie w grupach nieformalnych. Dlatego najważniejsze jest ustalenie przejrzystych mechanizmów zabezpieczających organizację przed takimi sytuacjami. U nas różne osoby, które nie mają władzy w zarządzie, widzą te wydatki – one nie są tajemnicą. Publikujemy oficjalne sprawozdania, informujemy, na co przeznaczyliśmy środki.
A ty co byś zrobiła w obliczu takiej finansowej afery?
Takie rzeczy zdarzają się także w naszej społeczności. Gdy wykryłam nieprawidłowości w rozliczeniach Parady Równości (jeszcze przed tym, jak zaczęłam nią zarządzać) sprawę zgłosiłam na policję. Wielu starszych aktywistów namawiało mnie, żebym tę sprawę ukryła, zostawiła, bo postawi nasze środowisko przed rozłamem. Nie mogłam zacząć zarządzać organizacją od nieuczciwości, więc sprawę zgłosiłam. Osoba podejrzewana o wyprowadzenie pewnej kwoty pieniędzy próbowała mnie zastraszyć.
Pierwsze dziesięć miesięcy prezesowania spędziłam, zarywając noce nad papierami. Policja przesłuchiwała mnie łącznie kilkadziesiąt godzin. Nie żałuję swojej decyzji. Czekamy na wynik śledztwa prokuratury. Póki co, nie mogę udzielić więcej informacji.
Rozgrywki niczym z „Gry o tron”. Jak brzmiałaby zatem dewiza domu Maciocha?
„Truth above all else!” (ang. “Prawda ponad wszystkim”). Transparentność osobista to bardzo ważna sprawa. Jak wszystko o tobie wiedzą, to nikt nie może niczego przeciwko tobie wykorzystać. To jest potrzebne szczególnie w aktywizmie politycznym.
Nikt nie wyciągnie na mnie żadnego świstka, z którego można zrobić aferę. Bo ja już wszystkie papiery udostępniłam. A inwigilacja jest olbrzymia. Jestem w szoku, jakie rzeczy oni wyciągnęli na mój temat. Ale dzięki transparentności mogłam powiedzieć: „Dobrze, że znaleźliście mój dyplom z czwartej klasy! Chętnie go zobaczę, bo zgubiłam”.
Czy ci, którzy chcą zostać aktywistami, powinni się przygotować na takie odsłonięcie?
Myślę, że tak. Dzięki temu zaoszczędzą sobie stresu i lęków. Moja rada: zróbcie to i z głowy.
Czy to jest twoja rada także dla polityków?
Od polityki trzymam się z daleka, właśnie dlatego, że to nie jest świat transparentny. Kłamstwa polityków rodzą ich afery. Nie mam i nie miałam politycznych aspiracji. Nie będzie partii Julii Maciochy. Nigdy.
Jednak parada nie ucieka od polityki. Przecież w marszu biorą udział platformy poszczególnych partii.
Każda partia może włączyć się w finansowanie parady i wystąpić ze swoją platformą. Po to, żeby osoby uczestniczące w paradzie wiedzieli, na czyje wsparcie mogą liczyć w Sejmie. Nie jesteśmy w stanie osiągnąć zmiany politycznej bez polityków, ale nie popieramy żadnej partii.
Pozostając w temacie wypłat dla aktywistów – czy masz jakiś pomysł na pozyskanie takiego finansowania?
Jedyne rozsądne i realne wynagrodzenie przy tych mechanizmach, które są dla nas dostępne, byłoby rozliczanie wolontariuszy w ramach projektu, jakim się zajmują. W tej chwili budżet projektowego dofinansowania nie zakłada wypłat dla aktywistów. Gdybyśmy to zmienili, osoba realizująca założenia danego projektu (np. programu z urzędu miasta), otrzymałaby za swoją pracę pensję. Zresztą to nie jest nic nowego – w wielu organizacjach pozarządowych część pracowników za swoją pracę otrzymuje pieniądze np. Transfuzja, Lambda, Kampania Przeciw Homofobii, ale też bardziej znane: Szlachetna Paczka czy WOŚP.
A jak jest z przeciwnikami? Często doznajesz personalnych ataków ze strony prawicowych polityków lub dziennikarzy?
Politycy i publicyści prawicy nie powiedzieli chyba o mnie ani jednego złego słowa. Nikt wprost mnie nie zaatakował. Jest atakowana parada, fundacja, wolontariat, lesbijki, geje, ale nie Julia Maciocha. Ciężko jest zaatakować taką osobę jak ja. Nie da się chyba nikomu wmówić, że to ja jestem tym potworem LGBT, tym złym „gejem-pedofilem”, który biega nago po Warszawie, żeby gwałcić dzieci. Jestem zwykłą dziewczyną, która robi fajne rzeczy ze swoimi znajomymi. Trudno teraz powiedzieć: „Ta typiara niszczy ten kraj”. Heloł! Ja na ten kraj ciężko pracuję, odkąd skończyłam 13 lat i zaczęłam pomagać dzieciom z biednych rodzin w Koszalinie.
Wobec swoich wrogów używasz „języka miłości”. Na czym to polega?
W Polsce lubimy używać słów nacechowanych emocjonalnie: „zaorał”, „zniszczył”, „masakra”, „potwór”, „gwałcić”, „tragedia” – lubimy takie słowa. Czasami ciężko od nich uciec. Przykład z życia – dziennikarz mainstreamowych mediów zadaje mi pytanie: „Czy uważacie, że zaoraliście teraz prawicę?”. I ja muszę odpowiedzieć na nie w pozytywny sposób, stworzyć pozytywny przekaz. Co roku przy okazji parady Telewizja Polska przeprowadza ze mną wywiad, zadając pytania-pułapki. Jeszcze nigdy nie wyemitowano nawet kilku sekund mojej wypowiedzi. Nie daję się sprowokować. Nie dostają hejtu, którego szukają.
W zabawny sposób mówisz także do narodowców manifestujących swój sprzeciw wobec marszy. Jakbyś mówiła do zagubionych dzieci.
Owszem, ironizuję, traktuję z przymrużeniem oka. W języku miłości chodzi o to, żeby mówić ludziom o tym, co mogą zrobić, a nie czego nie mogą. Chodzi o to, żeby mówić do narodowców: „Chodźcie z nami, tu jest dla was miejsce”. To najlepsze, co możemy zrobić. Oni w nas uderzają oskarżeniami o pedofilię, krzyczą „je*** pedałów” – my odpowiadamy im tańcem i wysyłamy buziaczki.
Myślę, że tam są osoby, które zostały mocno pokaleczone przez życie. Mężczyźni, którzy znaleźli w tym ruchu bezpieczeństwo, kiedy nikt inny im go nie dał. Najlepiej rozwinięte organizacje to są prawicowe organizacje paramilitarne. Tak bardzo popularne w małych miejscowościach. To jest coś, czego my nie mamy. Bo „nasi” aktywiści uciekają do dużych miast. Ci, którzy zostają, mają do wyboru: schole, oazy i właśnie paramilitarne grupy.
W warszawie kontrmanifestanci zagłuszali początek parady pseudonaukowymi informacjami równającymi homoseksualizm z pedofilią. Jak na to zareagowałaś?
Płakałam z bezsilności. Narodowcy mają 364 dni, a my mamy ten jeden – po to, żeby usłyszeć, że gwałcimy dzieci. Kiedy mówię, że nasz rząd ma krew dzieciaków LGBT na rękach, nie przesadzam. Popełniają samobójstwa, uciekają z kraju właśnie dlatego. Bo łatwo wytłumaczyć, kto jest agresorem, gdy rzucają w nas kamieniami (zdarzało się). Ale kiedy ustawiają głośniki i atakują nas, przytaczając pseudostatystyki i fejkowe badania, młodzi ludzie mogą w to uwierzyć.
Właśnie, co do nauki – czy powinniśmy uczyć dzieci aktywizmu?
My jako społeczeństwo ignorujemy potęgę wolontariatu. W szkole powinien być taki przedmiot „wolontariat” na wzór państw skandynawskich. Nie na lepszą ocenę, nie dla dodatkowych punktów w klasyfikacji do liceów. Nie po to, żeby zdać, ale żeby nauczyć ich empatii, ciepła, zrozumienia krzywdy innych. To jest darmowa nauka relacji społecznych, którym szkoła nie poświęca czasu. Ale jaki polityk chciałby zarządzać świadomym społeczeństwem?
Czy w tym świecie dosyć hermetycznym, jakim jest środowisko LGBT, a przede wszystkim świat gejów – łatwo było postawić na przodzie kobietę, nie mężczyznę?
To był zamach stanu. Dlatego zanim zgodziłam się przejąć obowiązki prezeski Wolontariatu Równości, minęły trzy miesiące. Wtedy starsi aktywiści byli oburzeni, że paradę przejęły jakieś dzieciaki. Wątpili, że ta „małolata blondynka” podoła organizacji takiego wydarzenia. Podołałam i zrobiłam paradę. Największą w historii.