Humanizm
Zagadki umysłu. Możliwe, że Twój przyjaciel to zombie
12 października 2024
Czy świat poradzi sobie bez wzrostu gospodarczego? Niedługo może być to konieczność
MARCEL WANDAS: Wzrost gospodarczy, konsumpcja, produkcja – takimi kategoriami zazwyczaj posługują się ekonomiści i dziennikarze gospodarczy. Według pani lepiej odsunąć je nieco na bok, szczególnie w perspektywie zmian klimatu?
PROF. BOŻENA RYSZAWSKA*: Nie chodzi tylko o zmiany klimatu, lecz także o inne kwestie środowiskowe, jak na przykład produkcja odpadów. Musimy zidentyfikować, gdzie leżą źródła tych problemów. Zazwyczaj widzimy winę po stronie przemysłu – przede wszystkim ciężkiego, czasem również rolnictwa. Nie widzimy jednak winy w sobie. A przecież we wszystkich podstawowych teoriach ekonomicznych konsumpcja i produkcja są ze sobą nierozłączne. Bez popytu nie ma podaży – i odwrotnie.
Mamy więc przemysł wykorzystujący energię i surowce do produkcji dóbr, i zachęcający konsumentów do ich kupowania. W efekcie napędza to dalszą produkcję. W ostatnich dekadach rozwój gospodarczy przyspieszył, zmniejszył się natomiast dostęp do surowców energetycznych. Doszły także duże, wschodzące gospodarki, które wcześniej nie miały aż takiego znaczenia.
Obywatele tych krajów pragną dołączyć się do konsumpcji. Kapitalizm zakładał, że szczęście i dobrobyt będą wynikać ze wzrostu gospodarczego i rosnącej konsumpcji. Dzięki niej ludzie mieli zaspokajać swoje potrzeby. Ta obietnica częściowo się spełniła. Model gospodarczy oparty na wzroście dostarczył dóbr, ale w końcu obrócił się przeciwko człowiekowi, niszcząc środowisko, w którym żyje, i zagrażając jego zdrowiu.
Kto jest tutaj, według pani, bardziej winny? Konsument czy producent?
Konsumenci przez dłuższy czas nie byli świadomi swojej siły i roli. Nie czuli swojej sprawczości w mechanizmie podaży i popytu. Działały tu również marketing i reklama. Mówiono nam, że nasze potrzeby wciąż rosną. W koncepcji liberalnej człowiek jest traktowany jedynie jako konsument, którym łatwo manipulować. Dopiero w koncepcjach mieszanych – z odcieniem socjaldemokratycznym – idących w kierunku państwa dobrobytu, pojawił się człowiek jako obywatel. W takiej roli może się on zrzeszać, wpływać na rzeczywistość, kontrolować producentów. Dlatego ostatnio obserwujemy, jak świadomość konsumencka i obywatelska rośnie.
Ale czy rzeczywiście jest coś pomiędzy nieograniczonym popytem a twardym podejściem do zmniejszania konsumpcji? Czy ekonomia ma jakąś odpowiedź?
Są koncepcje, które jeszcze kilkanaście lat temu uważano za egzotyczne. Na przykład degrowth, czyli wygaszanie wzrostu gospodarczego. Do niedawna nie były one jednak traktowane poważnie. Ekonomiści nie krytykowali porządku opartego na osiąganiu zysku i konsumpcji. Dziś jednak w koncepcje rozwoju gospodarczego włącza się coraz częściej wartości – dbałość o zdrowie publiczne, o środowisko, o przyszłość planety i przetrwanie przyszłych pokoleń na Ziemi. Ludzie poczuli, że zagrożona jest jakość ich życia. Kwestionują więc wzrost gospodarczy pozbawiony tych wartości. Trudno jednak przebić się z tym do głównego nurtu, choć widać już pierwsze próby.
Na przykład?
Coraz popularniejszy jest model oparty na zrównoważonym rozwoju. Uczeni zorientowani na ten nurt oprócz zysku ekonomicznego muszą też brać pod uwagę jakość życia ludzi i zagrożenia płynące dla środowiska. W praktyce, do kosztów działalności firmy doliczamy tu koszty środowiskowe płynące z jej działalności. Liberalny model kapitalistyczny opiera się z kolei na tym, że prywatyzujemy zyski, a uspołeczniamy koszty – przenosząc je na konsumenta i państwo, które często nie może liczyć nawet na sprawiedliwie odprowadzone podatki.
Pojawiają się też inne modele rozwoju, które poza ekologią biorą też pod uwagę aspekt społeczny. Chodzi tu o sprawiedliwość w podziale dóbr i zapobieganie nierównościom. Pisze o tym m.in. Thomas Piketty w „Kapitale w XXI wieku”. Twierdzi, że jeśli stałą cechą kapitalizmu jest to, że stopa zwrotu z majątku najbogatszych będzie większa niż wzrost PKB i wynagrodzeń, to jesteśmy skazani na nierówności. A te mogą prowadzić do napięć społecznych, a w końcu do rewolucji. Model ekonomiczny oparty na wzroście niesie więc zagrożenia dla siebie samego.
W jaki sposób?
Może doprowadzić do katastrofy środowiskowej, po której niemożliwe będzie prowadzenie biznesu. Może też spowodować kryzys społeczny i rewolucję, która również uniemożliwi działalność gospodarczą. Konsekwencje odczują wtedy właściciele firm, ale i zwykli obywatele. I to wszyscy. Nie można oddzielić tu bogatych od biednych.
Przypuszczam, że niektórym ekonomistom w Polsce może być z panią mocno nie po drodze. Czy też może takie poglądy spotykają się z coraz cieplejszym przyjęciem?
W mainstreamie mamy przede wszystkim koncepcje neoliberalne, oparte na wzroście i zyskowności. Dotyczy to i teorii ekonomii, i przedmiotów dających absolwentom uczelni narzędzia do funkcjonowania na rynku. Dlatego studenci rzadko mają styczność na przykład z ekonomią zrównoważonego rozwoju. Nie uczą się zazwyczaj o żadnych koncepcjach alternatywnych wobec liberalizmu. Jako wykładowcy nie uwrażliwiamy ich na to, że o gospodarce można myśleć inaczej. Uczelnie wyższe z założenia powinny natomiast ułatwiać zrozumienie świata. Miały być one awangardą w rozwoju umysłowym i cywilizacyjnym.
A dziś nie są?
Nie. Dzisięć lat po kryzysie finansowym przeprowadzono badania dotyczące programów nauczania ekonomii największych uczelni europejskich i amerykańskich. Okazało się, że dekadę po katastrofalnym w skutkach upadku banku Lehman Brothers nic się nie zmieniło. Nadal nauczamy na tych samych podręcznikach z lat 60. i 70. Tak, jakby nic się nie wydarzyło. Na mojej uczelni nie przeprowadziliśmy żadnej merytorycznej, intelektualnej debaty na ten temat. Nie poczuliśmy się odpowiedzialni za to jako ekonomiści przekazujący wiedzę studentom.
Co prawda, są katedry przedstawiające alternatywne modele gospodarcze – na przykład w Poznaniu. W Krakowie prof. Jerzy Hausner popularyzuje je podczas Open Eyes Economy Summit. Na Uniwersytecie Ekonomicznym we Wrocławiu również jest Katedra Ekonomii Ekologicznej, ale godziny związane z tą tematyką raczej się ogranicza. Uczelnie w Polsce nie poruszają tematyki najważniejszych wyzwań współczesności. Nie uczą o nierównościach jako o problemie ekonomicznym. Nie stawiają w centrum kwestii związanych z ochroną środowiska, klimatu, energii. Nie mówimy o przyszłości, wielu ekonomistów nie jest na bieżąco z najnowszymi pracami dotyczącymi ekologii i życia społecznego.
Uczelnie pozostają też chyba zakładnikami rynku, produkują absolwentów potrzebnych w dobrze prosperujących gałęziach gospodarki. Kłóci się to z ideą uniwersytetu zaangażowanego, pełnego fermentu intelektualnego.
Chcielibyśmy kształcić absolwentów użytecznych dla gospodarki, dobrze przygotowanych do funkcjonowania na rynku pracy. Jednak by dobrze odczytać jego potrzeby musimy mieć dobrą diagnozę sytuacji. Powinniśmy też patrzeć w przyszłość – na przykład w perspektywie pięciu, ośmiu lat, rozpoznawać nowe kierunki rozwoju gospodarczego. Na razie po omacku reagujemy na bieżące potrzeby rynku. Raz mówi się nam, że najlepiej odnajdą się na nim ogólnie wykształceni ludzie, którzy będą mogli szybko przystosować się do wymagań pracodawców. Innym razem stawia się nam wymaganie kształcenia specjalistycznego.
Żeby tego uniknąć, musimy wiedzieć, w którym kierunku rozwija się gospodarka. Takich analiz i diagnoz nie ma. Jeśli uczelnie same nie potrafią tego zrobić, powinny wspomagać się ekspertami z zewnątrz, co również się nie dzieje. Jesteśmy feudalni, sztywni, skostniali, mało elastyczni. Świat pędzi, a my nadal konserwujemy stare idee. Oczywiście są wśród naukowców wyjątki, ale nie oferujemy światu innowacyjności intelektualnej. Dochodzi do tego też nasze przepracowanie, słabe płace. To nie są dobre warunki do wytworzenia się fermentu i wyznaczania wizji. Zresztą, kto ma być odpowiedzialny za wszczęcie żywej debaty? Dziekani nie za bardzo, rektor jest zbyt zajęty organizacją życia uczelni, dyrektorzy instytutów siedzą mocno w swoich własnych, wewnętrznych debatach.
A wśród studentów ekonomii widać, że coś kiełkuje? Chcą czasem wykroczyć poza to, czego na co dzień się ich naucza?
Prowadzę seminaria magisterskie i licencjackie. Zajmuję się na nich wyłącznie „zielonymi” tematami – transformacją gospodarki, ekologicznymi działaniami miast, gmin czy regionów, finansowaniem zrównoważonego rozwoju. Studenci chętnie podejmują te kwestie i przygotowują prace na ich temat. Widać wśród nich także modę na ekologiczny styl życia, np. ograniczanie używania plastiku. Trochę interesują się jedzeniem – dietą wegetariańską i wegańską.
Można więc do nich dotrzeć. Ale nie widzą chyba jeszcze potrzeby walki o treści, które przedstawia się im w toku nauki. Często zdarzają się też studenci o mocno wolnorynkowych poglądach, którzy protestują przeciwko temu, co mówię w czasie zajęć. Twierdzą, że przecież przedsiębiorca ma mieć zyski, a nie zajmować się zbawianiem świata, że to nie jest ich odpowiedzialność. Czasem zmieniają swoje podejście po zetknięciu z przygotowanymi przez nas grami symulującymi sytuacje, w których można postąpić w sposób odpowiedzialny wobec środowiska i społeczeństwa. Skłania to do refleksji. Nie widać jednak „zielonych” inicjatyw ze strony samorządu czy organizacji studenckich.
Z drugiej strony mówi się, że to młodzież najchętniej bierze odpowiedzialność za kwestie klimatyczne.
Być może inaczej jest na innych kierunkach – filozofii, socjologii? Pozytywy widać też poza życiem uczelnianym. Młodzi ludzie coraz częściej czują, że trzeba działać radykalnie. Wspomnieć należy o przykładzie Grety Thunberg ze Szwecji lub polskich Młodzieżowych Strajkach Klimatycznych. Tej radykalności brakuje na uczelniach. Musimy wyraźnie określać swoje stanowisko, inaczej nic się nie zmieni. Na razie jednak jesteśmy zajęci ustawą reformującą szkolnictwo wyższe, zmianami w strukturze, sposobami oceniania pracowników. Nie wróży to dobrze na najbliższy czas.
Być może, mimo wszystko, jest z tego wyjście?
Uważam, że od gospodarki globalnej przechodzimy w tej chwili do modelu gospodarki zdecentralizowanej, lokalnej, zakorzenionej w regionach. która opiera się na lokalnych społecznościach, produkuje lokalną żywność, wytwarza własną odnawialną energię, wprowadza swoje waluty. To samo powinno dziać się w przypadku uczelni.
Nie ma co reformować systemu tradycyjnej i konserwatywnej uczelni jako całości. Potrzeba nam decentralizacji, samodzielnego podejmowania decyzji, powstawania niezależnych kół naukowych, możliwości organizacji własnych konferencji naukowych, debat akademickich. Powinniśmy zmieniać uczelnię od środka małymi krokami. Nie czekać na pozwolenie z góry, ale tworzyć nowe inicjatywy wspólnie z zainteresowanymi nimi osobami i instytucjami.
*Profesor Bożena Ryszawska – ekonomistka z Uniwersytetu Ekonomicznego we Wrocławiu. W swojej pracy naukowej skupia się między innymi na modelach ekonomicznych wygaszających wzrost i biorących pod uwagę wartość ochrony klimatu. W 2018 r. przedstawiła plan przejścia we Wrocławiu w całości na odnawialne źródła energii.