Humanizm
Psychiatra przestrzega: pigułkami nie naprawimy życia ani związku
22 listopada 2024
Teraz wyjazd do sąsiedniej wioski jest morderczym, skomplikowanym logistycznie przedsięwzięciem. A bywa i tak, że wojna daje się we znaki nawet nieboszczykom MAJORSK, WSCHODNIA UKRAINA KRAMATORSK. W hostelu na czwartym piętrze sowieckiego bloku, za 120–140 hrywien za noc, popołudniami meldują się nowi klienci. W czteroosobowym pokoju z małym stolikiem w kącie zjedzą chleb z tuszonką, kilka cukierków i ciasteczek, które popiją herbatą. Położą się wcześnie. Nim wstanie świt, z torbami w rękach wyruszą […]
MAJORSK, WSCHODNIA UKRAINA
KRAMATORSK. W hostelu na czwartym piętrze sowieckiego bloku, za 120–140 hrywien za noc, popołudniami meldują się nowi klienci. W czteroosobowym pokoju z małym stolikiem w kącie zjedzą chleb z tuszonką, kilka cukierków i ciasteczek, które popiją herbatą. Położą się wcześnie. Nim wstanie świt, z torbami w rękach wyruszą na pobliski dworzec autobusowy. A z niego w dalszą, wyczerpującą drogę za nieuznaną granicę.
Wszystkie zdjęcia pochodzą z Majorska, ostatniej ukraińskiej osady przed samozwańczą Doniecką Republiką Ludową.
Miniwan Siergieja jest już mocno zniszczony drogami. Były fatalne od zawsze, ale zamiast remontów i nowego asfaltu przyszła wojna. Z nią nadjechały ciężkie wojskowe pojazdy, które pogorszyły ich i tak już opłakany stan. Pojawiły się też punkty kontrolne, które dodatkowo spowalniają ruch – kolejki, formalności, sprawdzanie paszportów i bagażników.
Siergiej też jest przemęczony. Od kilkunastu dni wstaje o trzeciej nad ranem. Sam już nie pamięta, która to niedospana noc z rzędu. Rutyna. Po szybkim śniadaniu jeszcze w mroku wsiada do samochodu i z kompletem pasażerów spieszą z Kramatorska do punktu kontrolnego na przejściu w Majorsku. To ponad 65 km. Potem, o ile wszystko się uda, do Horliwki w Donieckiej Republice Ludowej (samozwańcze państwo separatystów z Doniecka, w skrócie DNR – red.).
„Musimy wyjeżdżać przed świtem, bo trzeba wcześnie ustawić się w kolejce, żeby zdążyć przejechać linię rozgraniczenia” – mówi kierowca. „Ale czasem są takie kolejki, że ile by człowiek nie stał, to i tak nie przejedzie. Nie zdąży przed zamknięciem”.
TRAWNEWE. „Marszrutki się psują, są przepełnione” – skarży się Ina, mieszkanka Trawnewe, niewielkiej wioski na linii frontu. Stąd naprawdę ciężko się wydostać. Nową drogę do wsi usypano z kamieni, które z hukiem walą w podwozie. Jechać można dosłownie tylko kilka kilometrów na godzinę. Kolejna część drogi wiedzie przez pola – przejezdne tylko wtedy, kiedy nie pada deszcz i nie ma ostrzału.
Dawne drogi, które prowadziły do Trawnewe, są zamknięte. Przecina je linia rozgraniczenia. Po drugiej stronie jest już Doniecka Republika Ludowa. Do tego, wzdłuż nowej trasy straszą czerwono-białe znaki ostrzegawcze „UWAGA, MINY”.
„Tam, przy drodze, wystawała ostatnio nierozerwana mina. Nie wiem, czy ją zdetonowali. Chyba już tam nie leży” – zastanawia się głośno Ina. „A kiedyś szła tu taka ładna trasa na Donieck…”
Rodzina Iny mieszka po drugiej stronie frontu – zaraz za okopami ukraińskimi i żołnierzy DNR, w oddalonej o 4 km Holmie (jak lokalni nazywają Holmiwskij). Kiedyś Ina mogła wsiąść na rower i polną ścieżką szybko przejechać tę niewielką odległość. Odwiedzała bliskich, a przy okazji zaopatrywała się tam w podstawowe produkty – chleb czy cukier.
Nawet jeszcze na początku wojny, gdy Trawnewe leżało w szarej zonie (czyli strefie pomiędzy liniami frontu), żołnierze DNR wpuszczali do miasta bez dodatkowych przepustek. Co prawda straszono rozrzuconymi po polach minami, ale ludzie i tak szli. Z przyzwyczajenia, swoimi utartymi dróżkami.
Skończyło się, gdy w zeszłym roku ukraińska armia zajęła wieś i zamieszkali tam żołnierze. Ukraińscy wojskowi minami straszyli mniej, za to częściej podkreślali, że gdy przyłapią na nielegalnym przekraczaniu linii frontu, będą strzelać po nogach.
Dorosły syn Iny przyjeżdża do Trawnewe do pracy, mimo że mieszka po drugiej stronie, właśnie w Holmie. We wsi spędza dwa, trzy tygodnie, pracując każdego dnia. Do rodziny wraca, gdy ma wolne.
Ale o szybkiej przejażdżce rowerem do domu może dziś tylko pomarzyć.
Żeby wjechać do DNR, musi przekroczyć oficjalny punkt kontrolny w Majorsku. Ten oddalony jest od wsi jedynie 16 km, tyle że nie ma możliwości bezpośredniego dojazdu, bo dróg, które by tam prowadziły, też nie ma. Trasa do niego prowadzi dziś tylko przez Bahmut. Żeby zdążyć, syn Iny musi złapać marszrutkę bladym świtem. Z Trawnewe do Bahmut jest ok. 40 km. Tam przesiada się w autobus do Majorska. I kolejne 27 km. I kontrola. Następnie przez szarą strefę do drugiego punktu kontrolnego, tym razem DNR, a stamtąd marszrutką do Horliwki. Potem jeszcze jeden autobus, do Holmy – ok. 11 km – i w końcu, umęczony podróżą, może się cieszyć rodziną i pobytem w domu.
Po drodze kilka razy zatrzymają samochód, którym jedzie, sprawdzą paszport i bagaż. Musi też odstać swoje w kolejkach na przejściach razem z innymi.
„Kiedyś” – wspomina Ina – „Wyjechałam z domu o siódmej rano, a w Bahmucie byłam dopiero o drugiej po południu! Dawniej syn przyjeżdżał, pomógł w ogrodzie, a potem wracał do siebie. 15 minut i był w domu. A teraz, żeby przejść, jeszcze trzeba pisać wnioski o przepustki. Podać wszystkie dane i cel podróży, dlaczego i po co jedziesz, a potem czekać, aż wydadzą. Czasem tydzień, dwa. I co to za rodzina taka rozdzielona?”.
BAHMUT. Dworzec autobusowy w centrum miasta to istna kakofonia dźwięków – szelest plastikowych torebek, stukot wózków, na których ludzie ciągną za sobą najróżniejsze rzeczy kupione na miejscowym bazarze, kierowcy prywaciarze nawołujący: „Majorsk za 50 hrywien! Odjeżdżamy za chwilę! Bez czekania!”, rozmowy, śmiech, dzwonki telefonów i świst dującego między przystankami wiatru.
Najbardziej zaludniony jest przystanek, z którego podróżni odprawiają się do Majorska. Tutaj marszrutki (małe busy) podjeżdżają jedna po drugiej. Bus musi być całkowicie wypełniony, by ruszyć – wszystkie miejsca siedzące i kilka do kilkunastu stojących. Jest stary. Jego silnik pracuje głośno i z takim przejęciem, że cały drży. W środku czuć wszechobecny kurz głęboko wbity w powycierane siedzenia.
Każdy z pasażerów coś ze sobą wiezie. Torby, tobołki, jeden albo i cztery. Rozmawiają o tym, jak pokonuje się teraz punkt kontrolny – czy coś się zmieniło, czy długo trzeba czekać, co można przewozić. Za 25 minut dojadą do KPP Majorsk (punkt kontrolny w Majorsku) i będą przekraczać linię rozgraniczenia między Ukrainą a Doniecką Republiką Ludową.
Nazwanie KPP przejściem granicznym, choć tym de facto trochę już jest, sugerowałoby zgodę na podział Ukrainy i uznanie odrębności terytorialnej DNR. A tu jeszcze nikt nie pyta, czy to już, czy oddzielone. Interesuje ich tylko, kiedy skończy się wojna. I wręcz przeciwnie – wciąż mają nadzieję, że wróci dawna normalność.
„Szykować paszporty! Czy wszyscy na pewno mają paszporty?” – rzuca nagle któryś z pasażerów.
MAJORSK. Kolejka prywatnych samochodów ciągnie się na długo przed punktem kontrolnym. Zaparkowane, z otwartymi drzwiami, czekają na zielone światło od żołnierzy. Pasażerowie siedzą w autach lub stoją w ich pobliżu – palą papierosy, rozmawiają.
Tu również wzdłuż drogi rozciąga się pasmo powtykanych w ziemię tabliczek „UWAGA, MINY“. W tle dudnią spadające co jakiś czas pociski. I tylko wielki szyld reklamowy Flamingo Tours, zachęcający do wyjazdów w dalekie i ciepłe kraje, absurdalnie rozwesela miejsce.
Marszrutki i duże autokary podjeżdżają pod sam punkt kontrolny. Dla większości kierowców to koniec jazdy. Jest tam niewielki plac, na którym sprawnie muszą wymanewrować, by wrócić tam skąd przyjechali i powtórzyć kurs.
Najpierw jednak w mgnieniu oka wysiadają pasażerowie. Łapią za pakunki i czym prędzej ustawiają się w kolejce do namiotu, w którym kontrolerzy sprawdzą ich dane i zadecydują, kogo przepuścić dalej. Gdy podjedzie kilka autobusów naraz, powstaje zamęt i oczekiwanie się przeciąga.
„W weekend przyjeżdża mniej osób, może ok. 3–4 tys., bo ludzie siedzą w domach. Za to w tygodniu przechodzi pewnie z 7–8 tys. Najczęściej za pracą” – tłumaczy jeden z mężczyzn zawiadujących ruchem na przejściu.
Do namiotu podchodzą pojedynczo, jeden za drugim. Ludmiła stoi w kolejce, by odwiedzić matkę, bo wreszcie dostała wyczekiwany urlop; Wala przyjechała kupić kilka produktów do domu – proszek do prania, płyn do naczyń, kapcie; Natasza jedzie na konsultacje do lekarza, a Sasza pojechał pobrać emeryturę w banku (na terytorium separatystów nie działają banki, nie ma przelewów).
Zmartwiona Swietłana pyta, czy ktoś mógłby użyczyć jej telefonu. Jedzie w drugą stronę, z DNR do Kramatorska, ale gdy przekraczała punkt kontrolny, żołnierze zabrali na bok jej męża. Do tej pory nie wyszedł.
„Przecież on nie Ruski. Paszport ukraiński ma” – tłumaczy drżącym szeptem kobieta. Ktoś w końcu daje jej telefon, ale nie może się dodzwonić.
Prostopadle do namiotu, w którym odbywa się kontrola paszportowa, ustawiono niską ławkę. Kolejka przechodzi między nią a ogrodzeniem, za którym jest droga i przejazd dla samochodów. Po drugiej stronie ławki – ukraińscy żołnierze. Z kolei na niej ludzie stawiają wszystkie swoje pakunki i tobołki. Każda rzecz zostanie dokładnie sprawdzona przez służby wojskowe.
Są torby w kwiaty, z nadrukiem BMW zapisanym cyrylicą, ruskie torby w wersji klasycznej w kratę i nowej, z nazwami miast i państw świata oraz wzorem z charakterystycznego elementu architektonicznego wybranej lokalizacji. To dzięki nim można w Majorsku oglądać big beny, wieże Eiffla czy łuki triumfalne.
Brakuje tylko czarnych toreb ze złotym napisem Hugo Boss, a przecież jeszcze do niedawna można było odnieść wrażenie, że na Ukrainie niemal każdy posiadał przynajmniej jedną. „Nie ma Hugo Bossa, teraz mają chińskie!” – śmieje się żołnierz.
Niestety, fabryka, która je produkowała, mieści się po drugiej stronie frontu, w DNR. Przez wojnę, która podzieliła kraj, Hugo Boss zniknął z ukraińskich ulic.
Pośród tych toreb i ludzi stoi w kolejce starszy pan. Ma ok. 70 lat i jako jedyny z obecnych jest bez bagażu. Z kieszeni – jednej w spodniach, a drugiej w koszuli – wystają mu jedynie dwie paczki papierosów. Żołnierz prosi, by je wyjął i pokazał. Mężczyzna bez wahania spełnia prośbę. Obie są już napoczęte. Jedna z nich ma ukraińską akcyzę, druga – znaczek DNR.
„Co to jest?” – rzuca nagle żołnierz, wskazując na drugą paczkę. „Przecież to podróba z bananowej republiki!”
Wyciąga z DNR-owskiej paczki trzy ostatnie papierosy i oddaje je mężczyźnie. Opakowanie wyrzuca do śmietnika.
„Następny, otworzyć torbę!”
Prócz służb wojskowych swoje namioty rozstawiły także organizacje humanitarne. Podróżni mogą tam odpocząć, napić się wody oraz w razie potrzeby otrzymać pierwszą pomoc medyczną.
Przed niebieskim namiotem UNHCR siedzi zmartwiony Andriej. Ma 24 lata, jest wysoki i szczupły. Mieszka w Horliwce z żoną i dzieckiem, a na stronę ukraińską przyjeżdża do pracy. Tam, gdzie żyje – jak mówi – zarobić się nie da. Kopalnie stoją. Działają szkoły, przedszkola, szpitale i drobny handel – tylko najbardziej podstawowe struktury utrzymujące miasto przy życiu.
Co gorsza, wojna wciąż daje o sobie znać – w Horliwce słychać systematyczne strzały, odgłosy wybuchów.
„Spokoju u nas nie ma” – skarży się Andriej. „Posłuchaj, w bloku, w którym mieszkam, jest pięć pięter. Na każdym cztery mieszkania, czyli w sumie 20. A aktualnie zajęte są tylko cztery!”
On też nie chce tam zostać. Właśnie starają się z żoną o paszporty dla siebie i dziecka, by móc się wyprowadzić.
Andriej urywa rozmowę, podbiega do samochodu, który zatrzymuje się przed wejściem do namiotu. Kierowca daje mu trzy wypchane tobołki, z którymi Andriej czym prędzej gna z powrotem pod namiot wojskowych. Za pół godziny żołnierz znajdzie w tych tobołkach podróbki markowych bluz Adidasa. Kontrabanda. Andriej zapewne chciał zarobić, sprzedając je z marżą w Donieckiej Republice Ludowej. Nie zarobi, zostaną skonfiskowane.
W ONZ-owskim namiocie na łóżku przykrytym kocem siedzi Ljubow, 80 lat. Czeka wpatrzona w wejście. Jak większość starszych ludzi przyjeżdża tu po emeryturę, której nie może pobrać na terenie DNR. A ceny produktów od początku wojny tak bardzo skoczyły, że bez ukraińskich hrywien nie związałaby końca z końcem.
Po chwili zjawia się jej mąż – 83-letni Siergiej, utykający na jedną nogę i podpierający się laską. Ze względu na stan zdrowia i brak pieniędzy oboje przyjeżdżają po emerytury tylko co kilka miesięcy. Każda taka wyprawa to wydatek, na który ich nie stać.
Dziś na Ukrainę się nie wybierają; przyjechali tylko na punkt KPP Majorsk z oddalonej o 13 km Horliwki, gdzie mieszkają. To konieczne, inaczej ich przepustki stracą ważność. ‒ Najpóźniej co 56 dni musimy przejeżdżać na drugą stronę, żeby przepustki były ważne – tłumaczy Ljubow. – Wyjechaliśmy więc z rana, przeszliśmy jedną kontrolę, drugą, a teraz trochę odpoczniemy i pomału wrócimy do domu.
W oddali rozlegają się silne odgłosy spadających bomb. Raz za razem. W Majorsku słychać je często. Chwilę później przychodzi informacja – dwóch zabitych we wiosce Chyhyria na zachód od Horliwki.
Dla tych dwóch doczesne problemy już się skończyły, ale na KPP Majorsk nawet nieżywi mogą mieć problemy. Jak ojciec dozorcy z Mironowskij, który zmarł w Donieckiej Republice Ludowej. Syn chciał postawić mu ładny nagrobek, ale że ledwo wiąże koniec z końcem, zamówił robotę u kamieniarza po drugiej stronie frontu. Wyszło równie dobrze, a w dodatku trzy razy taniej. Lecz gdy syn dojechał z nagrobkiem do Majorska, spotkała go przykra niespodzianka. Mimo iż posiadał akt zgonu ojca, żołnierze go nie przepuścili.
Więc nagrobek wciąż czeka na pozwolenie na przejazd przez punkt kontrolny KPP Majorsk.