Humanizm
Choroba Alzheimera rozwija się w ciszy. Pierwsze objawy są subtelne
15 listopada 2024
Czas dać sobie spokój z polityką, jaką znamy od zawsze. Internet coraz częściej wywraca parlamenty, rządy i partie. Tego zjawiska cofnąć się nie da. Wolność i demokracja są jednak zbyt cenne, by z nich zrezygnować. Dlatego trzeba użyć nowoczesnych narzędzi i wymyślić coś nowego
Internet? Miało być pięknie, ale globalna sieć jest chyba największym rozczarowaniem przełomu wieków. Nadzieje były spore, sądzono, że dzięki niej naukowcy z całego świata będą wymieniać się danymi i zacieśnią współpracę, by przyspieszyć marsz ludzkości ku świetlanej przyszłości. Działo się tak nawet pomimo pewnego memento, jako że pierwsza sieć w USA powstała po to, by uniknąć paraliżu na skutek sowieckiego ataku nuklearnego.
Interent stosunkowo szybko stał się nieodłącznym elementem codzienności, w tym także tej politycznej. Ale dzięki rozwojowi technologii światową sieć zalała niewyobrażalna wręcz ilość informacji wszelkiego rodzaju i nie trzeba było długo czekać, by – parafrazując nieco prawo Kopernika-Greshama – przekonać się, że gorszy content (ang. treść) wypiera lepszy.
Nastąpiła też eksplozja popularności mediów społecznościowych, od Facebooka i YouTube’a po rosyjski VKontakte i chiński WeChat. W zamierzeniu miały one stanowić platformę komunikacji i wymiany myśli, ale w dużej mierze stały się wehikułami manipulacji. Rządowe fabryki trolli zasypują sieć swoimi produktami i niszczą potencjalnych przeciwników. Spece od marketingu bombardują odbiorców bodźcami popychającymi w kierunku takiej czy innej mody, partii lub opinii.
Mozolnie budowane instytucje demokracji liberalnej stworzone w czasach, gdy głównym medium była prasa, nie radzą sobie w nowej rzeczywistości. Wyzwaniem stała się telewizja, której zarzucano spłycanie życia publicznego poprzez lansowanie polityków jak dóbr konsumpcyjnych w reklamach. Pomstowano, że JFK został prezydentem USA dlatego, że podczas debaty telewizyjnej w 1960 r. mniej pocił się od Nixona, a Clinton trzy dekady później zwyciężył nie dzięki sile argumentów, lecz uśmiechu.
Ówczesne lamenty wyglądają dość śmiesznie w dobie profilowania, robotów piszących artykuły i publikowania contentu dopasowanego do osobistych preferencji odbiorcy. Raporty poświęcone kampanii wyborczej w USA w 2016 r. mówią o działaniach Rosjan wspierających oba obozy polityczne, by spolaryzować Amerykanów i wesprzeć teoretycznie słabszego kandydata, który ostatecznie został prezydentem.
Podobnie było z postami i fake newsami, które pomogły przechylić szalę zwycięstwa w referendum brexitowym na rzecz zwolenników wyjścia Wielkiej Brytanii z Unii Europejskiej. Rezultatem jest nie tylko osłabienie Wspólnoty i samego Zjednoczonego Królestwa, lecz także potężny kryzys całej politycznej elity najstarszej funkcjonującej zachodniej demokracji, która dotychczas sprawiała wrażenie niewzruszonej ostoi parlamentaryzmu i liberalizmu.
Internauci, a więc wyborcy, coraz częściej otrzymują coraz bardziej wyselekcjonowane informacje, które im odpowiadają. Ogranicza to wymianę myśli, zawęża horyzont, pozbawiając wątpliwości, a co za tym idzie, prowadzi do narastania polaryzacji postaw i poglądów, a w efekcie – do kryzysu demokracji.
Zmiany zachodzące we współczesnym świecie niekiedy porównywane są do rewolucji, którą zapoczątkowało wynalezienie druku przez Johannesa Gutenberga w połowie XV w. Upowszechnienie informacji i wiedzy na niespotykaną dotąd skalę odegrało kluczową rolę w oświeceniu, co skutkowało głębokimi przemianami społecznymi i politycznymi w ówczesnym świecie.
Pięć wieków później rozwój instytucji społecznych i państwowych ponownie nie nadąża za zmianami technologicznymi. Pogłębiający się kryzys demokracji zwiększa atrakcyjność rozwiązań populistycznych czy wręcz nieliberalnych, niebezpiecznie balansujących na granicy autorytaryzmu. Dotychczasowa umowa społeczna zakłada zgodę obywateli na scedowanie części praw na rzecz państwa gwarantującego bezpieczeństwo i szeroki wachlarz swobód, a faktyczny dialog między obywatelami a państwem odbywa się za pośrednictwem wybieranych przedstawicieli.
Rozwój technologiczny ten mechanizm podważył. Można narzekać, złorzeczyć czy szukać winnych, wzdychając, że „dawniej było lepiej”, ludzie – mądrzejsi, a politycy – uczciwsi (co też prawdą nie jest), albo wyrzucić do kosza przestarzałe mechanizmy i poszukać czegoś innego. Skoro systemy reprezentacyjne nie są już tak efektywne jak kiedyś i nie rokują nadziei na naprawę, należy się ich pozbyć. Oznaczałoby to likwidację zinstytucjonalizowanych partii politycznych, a następnie rezygnację z wyborów reprezentantów obywateli, przekształcenie parlamentów w muzea czy biblioteki i stworzenie „elektronicznej agory”, w której każdy chętny obywatel mógłby zabrać głos.
Nadzieję na wypracowanie takich rozwiązań daje rosnąca popularność organizowanych ad hoc wielkich akcji społecznych czy niepolityczne ruchy miejskie stawiające sobie konkretne cele. Dlaczego np. decyzje na temat budowy parku czy szpitala nie mogą zostać podjęte przez wszystkich chętnych do oddania głosu mieszkańców danego terenu? Jeśli to stałoby się możliwe, to równie dobrze obywatele samodzielnie mogliby podjąć decyzję o zaostrzeniu kodeksu karnego czy nałożeniu nowych podatków.
Zmiana nie nastąpi szybko, lecz patrząc zarówno na obecny stan technologii, jak i na tempo jej rozwoju, nietrudno wyobrazić sobie sytuację, w której wprowadzenie takich rozwiązań, z czysto technicznego punktu widzenia, będzie możliwe. Komunikację można zabezpieczyć przed oddziaływaniem z zewnątrz, a potrzebne materiały i opinie udostępniać wszystkim zainteresowanym.
Co więcej, zawiązujące się ad hoc organizacje, stowarzyszenia i ruchy stawiające sobie konkretne cele w rodzaju wspierania energetyki wiatrowej czy węglowej, wprowadzenia czy wyprowadzenia religii ze szkoły bądź wspierania lotów na Marsa zgromadzą fachowców wartych wysłuchania. Ich opinie będą bardziej wartościowe od tych przygotowywanych przez speców od PR przekazów dnia partii politycznych.
Oczywiście podejmowane w ten sposób decyzje same się nie zrealizują, co oznacza konieczność utrzymania władzy wykonawczej, choć w obliczu braku stałych partii politycznych i ustanowienia jasnych kryteriów służby cywilnej pojawiłaby się szansa na większą fachowość rządzących. Potrzebny będzie również wymiar sprawiedliwości i organy ścigania, nie tylko w celu nadzorowania władzy wykonawczej, lecz także do pilnowania praw wypracowanych przez „elektroniczną agorę”.
Kluczem do powodzenia nowej demokracji sieciowej, klikokracji, będzie jednak edukacja obywatelska. Naiwnością byłoby sądzenie, że nagle wszyscy obywatele byliby skłonni w pełni zaangażować się w działania w dobrej wierze, w pełni korzystając ze swoich umiejętności i zdolności. Cud się nie zdarzy.
Jednak świadomość większego niż obecnie wpływu na bliższe i dalsze otoczenie, na państwo czy organizacje ponadpaństwowe w rodzaju Unii Europejskiej, w połączeniu z programami edukacyjnymi, dają nadzieję na zatrzymanie mody na populizmy, radykalizmy i inne -izmy. Grożą one zniszczeniem demokracji, która – pomimo wad – nadal jest najlepszą dostępną formą władzy, jak stwierdził Winston Churchill. Dlatego warto dostosować ją do warunków współczesnego świata i ochronić przed upadkiem – nawet kosztem tradycyjnych instytucji.