Prawda i Dobro
Toksyczna przyjemność. Uzależniające substancje zagrażają młodym
11 października 2024
Plażową nudę zburzył Hindus, który nagle wynurzył się z fal i grzecznie zapytał: „Need some weed, mister?” (ang. „Chcesz trochę trawy?”). Odmówiłem stanowczo GOA, INDIE Goa po sezonie świeci pustkami. Po plaży w Vagator snują się grupki Rosjan, a hinduskie młode pary w romantycznym uniesieniu wpatrują się w morską toń. Stoliki w plażowych knajpkach okupują Europejczycy na emeryturze, którzy na indyjskim wybrzeżu postanowili przeczekać zimę z drinkiem w ręku Na piasku […]
Goa po sezonie świeci pustkami. Po plaży w Vagator snują się grupki Rosjan, a hinduskie młode pary w romantycznym uniesieniu wpatrują się w morską toń. Stoliki w plażowych knajpkach okupują Europejczycy na emeryturze, którzy na indyjskim wybrzeżu postanowili przeczekać zimę z drinkiem w ręku
Na piasku rozgościły się także psy i krowy, które ze spokojem zażywają słonecznych kąpieli. Wyglądały jakby przyjechały z odległych krain na egzotyczne wakacje. Nieco dalej grupa młodych Hindusów, z piwem w ręku, żartuje sobie z plażowych sprzedawców.
Wakacyjną nudę zburzył Hindus, który nagle wynurzył się z fal i grzecznie zapytał: „Need some weed, mister?” (ang. „Chcesz trochę trawy?”). Wyrwany z odrętwienia i zaskoczony odmówiłem stanowczo, a morski diler zanurzył się w wodzie jak syrena i odpłynął. Był jak mityczna morska zjawa czy duch dawnego Goa – hipisowskiej ziemi obiecanej.
Goa to najmniejszy stan Indii, wciśnięty między potężną Maharasztrę (ze stolicą w Mumbaju) i Karnatakę. Ma powierzchnię zaledwie kilka razy większą od Warszawy. Jak na Indie to prawdziwy mikrus. Do 1962 r. Goa władali Portugalczycy. Zostawili po sobie europejską architekturę, katolicyzm i obyczaje o wiele bardziej liberalne niż w innych częściach Indii.
Zanim pojawił się masowy turysta, Goa była mekką hipisów. Dzieci kwiaty przybyły tutaj pod koniec lat 60. Indie stały się ich ziemią obiecaną. Tu szukali życiowej równowagi i duchowego oświecenia. Brali narkotyki, tańczyli i nago kąpali się w morzu, spełniając sen o szczęściu i wolności – z dala od wyścigu szczurów i mieszczańskiej hipokryzji. Przyciągał ich łagodny klimat, kusiły bajecznie niskie ceny. Po wyczerpaniu pieniędzy sprzedawali swoje rzeczy, przeciągając powrót o tygodnie, miesiące, a nawet lata. Handlowali wszystkim: ubraniami, gitarami, biżuterią czy rękodziełem. Dziś dzieci kwiaty są już zwykle w dostojnym wieku – przyjechali na lato miłości, a w Indiach zastała ich jesień życia.
Wywiad, którego nie było
Z Christianem, zasuszonym 70-latkiem w okularach, umówiłem się przed kawiarnią German Bakery. To jedno z kultowych miejsc w Anjunie, założone jeszcze w 1971 r. Łatwo było go rozpoznać. Christian wyglądał jak kolorowy paw i wyróżniał się strojem nawet na tle barwnego goańskiego tłumu.
Emerytowany hipis nie owijał w bawełnę i szybko przeszedł do rzeczy. „Znam mnóstwo ciekawych historii, ale mój czas kosztuje. Daj mi 4 tys. rupii [200 zł – red.]. Mój czas – za twoje pieniądze” – powiedział.
„Nie mam takiej sumy. Mogę jedynie zaoferować kawę” – odparłem. I to był koniec rozmowy. Christian nagle odwrócił się na pięcie i bez słowa poszedł w kierunku swojego skutera, po czym odjechał z piskiem opon. „Czas to pieniądz” – rzucił na odchodne.
Postanowiłem wejść do środka. Z kawiarni dochodziły dźwięki transowej muzyki. Pląsanie sitarów przeplatało się z łagodnym, nieco psychodelicznym bitem. W German Bakery siedziało jeszcze kilku Europejczyków w hipisowskich strojach. Rozmawiali, leżąc na wygodnych materacach, dłubiąc leniwie widelcem w orzechowym ciastku. Okazali się chętni do rozmowy i nawet nie chcieli za to pieniędzy. W Goa zakochali się w latach 90., kiedy zaczęto tu urządzać słynne festiwale muzyki rave. Pobliskie plaże zamieniły się wtedy w królestwo kwasu i ekstazy.
„Nie jestem hipisowskim fundamentalistą, ale kilku hipisów w Goa jeszcze zostało. Poznasz ich po zgarbionej sylwetce” – poradził Dave, 50-letni Brytyjczyk. Na Goa przyjeżdża na kilka miesięcy w roku, aby tutaj przeczekać europejską zimę, najlepiej z drinkiem i jointem w ręku. Kilkanaście lat temu kupił tu nawet rezydencję. Teraz czas dzieli pomiędzy plażowanie i reperowanie kolekcji motocykli.
Hipisowskim duchem przesiąkło też wielu Hindusów. Jednym z nich jest Manish, który prowadzi hostel w Vagator, nadmorskiej miejscowości na Goa. Ma 54 lata i nieco przyprószone siwizną włosy. Mumbaj, zatłoczoną, wielką i chaotyczną metropolię, na stałe opuścił kilka lat temu. Do Goa ciągnęło go jednak niemal od zawsze.
„Pierwszy raz przyjechałem do Goa w 1979 r. Miałem 14 lat i byłem harcerzem. Wtedy zobaczyłem hipisów. Mieszkali w chatkach na plaży, grali na gitarach i palili jointy. Zrobiło to na mnie duże wrażenie” – wspomina Manish. Do Goa wracał potem wielokrotnie. Hipisi przyciągali go swoją wolnością i brakiem pruderii, tak odmiennym od hinduskiego konserwatyzmu. „Zobaczyłem śliczną dziewczynę, która opalała się toples na słońcu” – mówił. „Leżałem cały dzień obok niej i się w nią wpatrywałem. Byłem zbyt nieśmiały i sparaliżowany, aby cokolwiek zrobić” – dodał ze smutkiem.
Hipisowski duch nie umarł jednak do końca. Z German Bakery idę na słynny flea market w Anjunie, targ nad brzegiem oceanu. Z kameralnej hipisowskiej wymiany po latach zrobił się komercyjny rynek, pełen profesjonalnych, głównie hinduskich sprzedawców. Flea market idzie z duchem czasu, a niektórzy handlarze akceptują nawet karty kredytowe. Tłumy turystów i „lokalsów” kręcą się po olbrzymim targowisku praktycznie do zachodu słońca. Można kupić tu wszystko: od bębenka po hamak, od „starożytnej” monety po narkotyki. Poza tym jest bardzo indyjsko. Gwarnie, kolorowo, intensywnie. „Look at my shop!”, „Cheap price!” „Pasmatri! Pasmatri! – przekrzykują się handlarze w wielu językach, którzy z uwagi na czarterowych Rosjan poszerzyli znacznie swoje językowe umiejętności.
Hipisowskie Goa powoli przechodzi do historii. Przybywa hoteli, pensjonatów i dyskotek. Dotarły też restauracyjne sieciówki. Jest Pizza Hut, Domino’s, McDonald’s. Przybył też masowy turysta. Wracając z targu, widzę, jak pijany Rosjanin siłuje się z plażową krową. Mężczyzna ma pokaźnych rozmiarów brzuch i grubo ponad 40-stkę. Nie brakuje mu jednak zapału. Jest zawzięty i napiera na biedne zwierzę niczym Ursus. Obok stoi jego dużo młodsza dziewczyna, która nie wygląda na jego córkę. Klaszcze i cieszy się jak dziecko, czasem pstryknie fotkę. Bracia ze Wschodu zaanektowali tę cześć Indii. W bardziej popularnych miejscowościach mają nawet swoje sklepy, kasyna czy prostytutki. Na gościnne występy przyjeżdżają tutaj rosyjscy muzycy oraz złodzieje. Napisy po rosyjsku widać równie często, jak te w języku angielskim, a każdy kelner zna chociaż dwa słowa w mowie Puszkina.
Hindus jedzie na wczasy
Dzisiejsze Goa przyciąga jeszcze inny, zupełnie nowy typ podróżnika. To młodzi Hindusi, którzy przybywają tu, aby hucznie celebrować swoje wieczory kawalerskie, bawić się w klubach i plażowych barach, na kilka dni zapomnieć o obowiązkach lub pogrążyć się w błogim szaleństwie.
Pojęcie wakacji jest stosunkowo nowe dla większości Hindusów. To skutek uboczny gospodarczego boomu ostatnich trzech dekad. W kraju, w którym żyje niemal 1,3 mld ludzi, tylko 1 proc. należy do klasy średniej w europejskim tego słowa znaczeniu i może pozwolić sobie na luksus urlopu. Oznacza to i tak 13 mln turystów, a liczba ta rośnie bardzo szybko. Według szacunków ONZ w 2022 r. na wakacje wyjedzie 50 mln Hindusów. Chociaż gospodarka Indii od niemal 20 lat notuje rocznie średnio około siedmioprocentowy wzrost, to typowa indyjska rodzina nadal zarabia znacznie mniej niż jej zachodni odpowiednik. Hindus nie odpoczywa więc za granicą, tylko u siebie, a jednym z najpopularniejszych kierunków jest właśnie Goa. W 1985 r. stan odwiedziło 700 tys. hinduskich turystów. Teraz jest ich 10 razy więcej.
Do mojego hostelu wtoczyła się grupka młodych Hindusów. Przyjechali z Pune, jednego z największych miast zachodnich Indii, na szybki, weekendowy wypad. Dawna stolica Imperium Marathów odzyskuje swoją dawną świetność, a wraz z nią bogacą się jej mieszkańcy. Wszyscy pracują w branży IT. Przyjechali się zabawić, wypić, poszaleć. Wracają właśnie z klubu. Są pobudzeni i gadatliwi, dodatkowo nakręceni przez narkotyki, które mimo zakazów są tu na wyciągniecie ręki. Jeden z Hindusów nieco odpłynął i osunął się na ławkę w hostelowym patio. Piguła źle weszła. Poci się i jest mu trochę niedobrze. Pozostali piją alkohol, który jest kilka razy tańszy niż w rodzinnym mieście. „Co się wydarzyło na Goa, zostaje na Goa”– parafrazują znane powiedzenie o Las Vegas, amerykańskiej stolicy hazardu.
„Kilka lat temu nie moglibyśmy sobie pozwolić na takie szaleństwo” – mówi jeden z nich. „Teraz przyjeżdżamy kilka razy do roku, w zależności od nastroju i zwykle napiętego, korporacyjnego grafiku” – dodają. Są rozluźnieni, bystrzy i rozmowni. Hipisowską przeszłość Goa traktują jak lokalny koloryt, podobnie jak narkotyki i liberalne obyczaje. Teraz Goa należy do nich i nic tego chyba już nie zmieni.