Prawda i Dobro
Polonijni influencerzy. Nowi ambasadorowie Polski na świecie
31 października 2024
Każde życie ma jakiś definitywny koniec. Zdajemy sobie z niego sprawę, choć wypieramy go gdzieś do dalszych zakamarków świadomości. A co, gdyby koniec nie leżał gdzieś w mglistej przyszłości, tylko miał nadejść wkrótce i był czymś pewnym dla wszystkich naraz?
Koniec świata to temat od zawsze rozpalający wyobraźnię człowieka. Wizje końca ludzkości uwieczniono w wielu ponadczasowych dziełach sztuki. Dla jednych wydarzenie to oznacza gigantyczny kataklizm, śmierć zadaną człowiekowi przez naturę. Ostatecznie pokaże ona swoją wyższość nad przecież tylko jednym z gatunków zwierząt, który pozornie nauczył się panować nad żywiołami. Śmiertelna lekcja pokory. Dla innych będzie to jeszcze innego rodzaju groza. Boska wendeta, sąd ostateczny nad grzesznym człowiekiem, który – jeśli zasłużył – trafi do raju, a jeśli nie, czeka go wieczne potępienie. Bez względu na scenariusz, pytanie rodzi się jedno: jak ludzkość zachowałaby się w perspektywie pewnej śmierci? Nie tej, która nadejdzie kiedyś, a takiej, która jest bardziej niż pewna, i wiadomo, że nastąpi już za kilka dni.
O tym opowiada Melancholia Larsa von Triera. Film wyjątkowy pod wieloma względami, a dla mnie szczególnie, bo jako ścieżka dźwiękowa wykorzystane jest tam preludium do najsłynniejszego dzieła Mistrza z Bayreuth. Już drugi takt z Tristana i Izoldy wprowadza widza w atmosferę tajemnicy. Wybrzmiewa czterodźwięk: tryton i kwarta. Akord ani wesoły (dur), ani smutny (moll). To nie jest produkcja, która spodoba się fanom wartkiej akcji, a wręcz przeciwnie. Twórcy w pewnym sensie zadają nam ból, zmuszając do kontemplacyjnej postawy, abyśmy mogli ze zrozumieniem chłonąć każdy kadr i dźwięk, jeśli zależy nam, aby seans stał się pożytecznym doświadczeniem.
Film rozpoczyna się jak historia obyczajowa pewnej rodziny. Dlaczego jest tak ważna? Wprowadza nas w atmosferę piekła, które my sami gotujemy sobie na ziemi, tkwiąc w niezliczonych międzyludzkich zależnościach. Podstawowa komórka społeczna, jak zwie się niekiedy rodzinę, przedstawiona jest jako tygiel kipiących emocji. Funkcjonuje na osi czasu, na której kolejno znaczyć można mniejszą lub większą krzywdę wyrządzoną sobie nawzajem. Skąd taki pomysł? Być może twórca wprowadza nas w realia naszej własnej egzystencji, aby wzbudzić refleksję nad tym, co sprawia ból. Może cierpiącemu łatwiej jest pożegnać się z życiem.
Justine i Claire to dwie kobiety ukazane jako skrajnie przeciwstawne postacie. Cierpiąca na depresję tak silną, że ledwo się porusza, Justine zdaje się już nie żyć. Na jej twarzy maluje się permanentny grymas wewnętrznego bólu. Z kolei Claire to żona i matka. Ma silną motywację do życia.
W pewnym momencie bohaterki dowiadują się, że w stronę Ziemi zmierza Melancholia – piękna, ale śmiercionośna planeta, która zgładzi całe życie na naszym świecie. Role kobiet się odwracają. Pogrążona wcześniej w smutku Justine przygotowuje wszystkich na nieuchronną śmierć. Wydaje się, jakby perspektywa odejścia była dla niej czymś kojącym i naturalnym. Zupełnie inaczej zachowuje się Claire. Zanim jeszcze Ziemia rozpadnie się na kawałki, rozlatuje się jej życie, a rzeczywistość wyślizguje z rąk. Widzimy, jak trudno jej pogodzić się z niebyciem. Czy im szczęśliwsi jesteśmy, tym bardziej kurczowo trzymamy się życia?
Polecamy: Bunkry dla miliarderów w Nowej Zelandii. Tak chcą przetrwać apokalipsę
Historia ukazana w Melancholii jest ilustracją procesu, który jest udziałem nas wszystkich. Niby wiemy, że śmierć jest pewnym i nieuchronnym końcem każdego życia, ale usilnie staramy się o tym nie pamiętać. Ale co sprawia, że potrafimy zapomnieć o zagładzie, na jaką skazała nas natura?
Jednym z największych błogosławieństw człowieka zdaje się być to, że nie wie, jak długie będzie jego istnienie. Dramat ludzi śmiertelnie chorych polega również na tym, że oni mają mniejszą lub większą świadomość pozostałego im czasu. Proces godzenia się z nieuchronnym trwa. Jedni zdążą zaznać pokoju jeszcze przed końcem, inni siłują się z losem do ostatniego tchnienia. A przecież tak naprawdę nikt z nas nie zna „dnia ani godziny”. Nawet jeśli cieszymy się jak najlepszym zdrowiem, może to nas spotkać dziś, jutro, pojutrze. Dlaczego nie wariujemy?
Polecamy rozmowę z dr Teresą Weber-Lipiec na naszym kanale: HOLISTIC NEWS: Co dzieje się z umierającymi w ostatnich chwilach
Według Teorii Opanowania Trwogi Jeffa Greenberga, Sheldona Solomona i Thomasa Pyszczynskiego lęk przed śmiercią jest podstawową ludzką motywacją do pozostawania wiernym swoim przekonaniom. I może to dlatego tak często sięgamy po religię, aby wytłumaczyć tajemnicę przemijania. Jesienią życia, zbliżając się do progu śmierci, ludzie zdają się być często pogodzeni z tym, co nieuniknione. Śmierć człowieka, który przeżył ponad 80 czy 90 lat, nie wywołuje zaskoczenia i przesadnego lamentu, a raczej refleksję nad tym, co było: pięknym i długim życiem. Mimo iż czujemy, że zawsze kończy się ono za wcześnie.
Zdaje się, że im dłużej jesteśmy na ziemi, tym lepiej uczymy się akceptować fakt, że życie nie jest wieczne, a prędzej czy później zetkniemy się z nieuchronnością. Jeśli mamy trochę szczęścia i nasza psychika jest mocno umocowana w tym, w co wierzymy, jesteśmy lepiej przygotowani na grozę, która towarzyszy osobie zupełnie zaskoczonej widmem śmierci.
Czy zawsze chodzi o to, co obiecują największe religie świata? Czy przedłużenie naszego istnienia w nieskończoność pozwala spokojnie zasnąć? Wydaje się, że nie o wiarę tu chodzi, a raczej o trwanie we wspólnocie ludzi wyrażających te same nadzieje. Nawet jeśli nie jesteśmy religijni, to przecież zadajemy sobie pytania egzystencjalne. Na przykład: „Czy można istnieć po śmierci?”. Sam brak odpowiedzi potrafi wtłoczyć w ludzkie serce nadzieję, trudno bowiem nie wierzyć w nic.
Nie wiemy, co dzieje się na świecie, w trakcie, gdy Melancholia zbliża się do Ziemi. Znamy tylko perspektywę jednej rodziny – nie obserwujemy zachowania innych ludzi, gdyż historia rozgrywa się w ustronnym i odludnym miejscu.
W jaki sposób zachowałoby się ogólnoświatowe społeczeństwo, gdyby jasne było, że za kilkadziesiąt godzin wszyscy przestaniemy istnieć? Zachowanie człowieka nie jest całkowicie przewidywalne, jak chcieliby tego psycholodzy. Narażona na ekstremalny stres ludzkość być może rzuciłaby się w otchłań samozagłady, gdyż poza pewną śmiercią gorsze może być tylko oczekiwanie na nią.
A może w największym stopniu uaktywniłaby się w nas wiara w siłę wyższą, potężniejszą niż nadchodzący kataklizm. Taką, która – jeśli nie naszą fizyczność – naszą duszę może ocalić od cierpienia, smutku i narzekania. Wszak niekończąca się szczęśliwość w raju to całkiem niezła perspektywa. Ale jeśli to, w co wierzyliśmy, to tak naprawdę iluzja, czy nie warto, chociaż spróbować zaznać wszystkiego, czego do tej pory sobie odmawialiśmy? Może to ostatnia okazja, aby zrealizować najskrytsze pragnienia, do tej pory blokowane społecznymi konwenansami czy religijnym terrorem. A skoro wiara w nas osłabła, to może warto spróbować?
Prawdopodobnie na Ziemi znaleźliby się zwolennicy wszystkich możliwych strategii radzenia sobie z „patową” sytuacją.
Przeczytaj także: Czego ludzie najbardziej żałują przed śmiercią? Zaskakująco podobne wyznania
Wszystkich nas łączy przekonanie, że każdego z nas czeka koniec. Możliwe, że w sytuacji ostatecznej każdy z nas będzie postępował zgodnie ze swoim własnym scenariuszem. Jeśli nawet dotknie nas zbiorowa katastrofa, to i tak przeżyjemy ją na swój własny sposób, świadomi, że życie jest mozaiką szczęścia i rozpaczy. Przypomina o tym przewodni temat muzyczny Melancholii, będący cytatem z Tristana i Izoldy.
W średniowiecznym eposie miłośny eliksir, który wepchnął kochanków w stan uniesienia i ekstazy, ostatecznie spowodował ich śmierć. Ich historia była słodko-gorzka. Ale czy zakończenie na pewno można nazwać tragedią? Zaznali uczucia, które powoduje, że czujemy się wypełnieni i kompletni. Czy nie przygotowuje ono na to, co nieuchronne? Może wówczas, zaznawszy prawdziwej miłości, będziemy w stanie spokojnie umierać.
Może Cię także zainteresować: Zagadki umysłu. Możliwe, że Twój przyjaciel to zombie