Prawda i Dobro
Ogień, rakija i tajemniczy wędrowiec. Wieczór Badnjaka na Bałkanach
20 grudnia 2024
Straty finansowe z powodu koronawirusa będą ogromne, choć władze Chin twierdzą, że robią więcej niż konieczne, by zatrzymać epidemię. Cenę za zaniedbania Pekinu, maskowane propagandą sukcesu, zapłaci teraz cały świat
„Siła wyższa” – na tę klauzulę, obecną w większości umów handlowych, zaczynają się powoływać chińskie przedsiębiorstwa, których codzienne funkcjonowanie utrudniła epidemia koronawirusa. By zastosować ją na mocy prawa, konieczne jest zaświadczenie wydawane przez Chińską Radę Promocji Handlu Zagranicznego – państwową agencję posiadającą ponad 50 regionalnych oddziałów oraz kilkadziesiąt przedstawicielstw na świecie.
Od początku stycznia, według japońskiego dziennika „Nikkei Asian Review”, podobnych zaświadczeń wydano ponad 100. Nie stanowią żadnego listu żelaznego i nie zwalniają chińskich dostawców, producentów lub handlowców z wywiązywania się z niezrealizowanych umów, ale mają swoją moc.
Zaświadczenia można pokazać w sądzie lub trybunale arbitrażowym – wszędzie tam, gdzie trzeba będzie dowieść, że nieopłacona faktura lub niewykonane zlecenie nie było konsekwencją złej woli lub nieudolności przedsiębiorstwa, lecz wynikało z równie dotkliwego wydarzenia, takiego jak wojna, katastrofa naturalna lub stan wyjątkowy.
Wzmocnią one też pozycję negocjacyjną w sytuacji, gdy zleceniodawca zażąda renegocjacji dotychczasowych warunków współpracy. Przede wszystkim jednak sam fakt ich wydawania wyraźnie dowodzi, że Chiny w wymiarze gospodarczym przygotowują się na zderzenie. Nawet gdyby epidemia koronawirusa miała się niebawem zakończyć – straty finansowe będą ogromne. A to, w zglobalizowanej gospodarce, oznacza, że stracą wszyscy.
Niektórzy te straty zaczynają już obliczać. Np. amerykański producent odzieży sportowej Under Armour przewiduje, że epidemia koronawirusa może go kosztować 50–60 mln dolarów. Nie jest to najlepsza wiadomość dla firmy, która od lipca 2019 r. ma na karku kontrolę ze skarbówki związaną z nieprawidłowościami księgowymi i która już raz, w listopadzie, musiała uprzedzić swoich inwestorów, że spodziewane zyski będą znacząco mniejsze. Teraz okazuje się, że nadchodzące miesiące też nie przyniosą żadnej poprawy – przeciwnie, będzie gorzej.
Chińskie sklepy zamknęła Ikea, McDonald ograniczył liczbę czynnych placówek o 10 proc. (w sumie ponad 300 punktów sprzedaży), podobnie Starbucks (nieczynna jest co druga z 4 tys. kawiarń). Prawdziwy dramat przeżywa biznes towarów luksusowych, który od dawna karmił się aspiracjami obrastającej w piórka chińskiej klasy średniej. Brytyjska marka Burberry zamyka 26 z 64 działających w Chinach salonów. Te, które pozostaną otwarte, będą działały w ograniczonym zakresie, bo ruch spadł o 80 proc. To fatalne wieści, bo chińscy konsumenci odpowiadali za 40 proc. sprzedaży.
Tych strat nie skompensuje Europa, bo także i tu nabywcami byli azjatyccy turyści, a turystyka na całym świecie to gałąź gospodarki, która mocno traci na ograniczeniach transportu i kwarantannach. O ile w 2010 r. turystów z Chin – globalnie – było ok. 10 mln, to w 2018 r. – już ok. 150 mln. Trudno więc, by mniejsza ich liczba, choćby w sensie krótkoterminowym, nie okazała się potężnym ciosem dla branży.
Widać już pierwsze symptomy załamania – na Phuket, jednej z najpopularniejszych tajskich destynacji turystycznych, lokalne stowarzyszenie zrzeszające chińskojęzycznych przewodników wycieczek prosi o datki dla 3 tys. pracowników, którzy niemal z dnia na dzień stracili źródło dochodu.
W ubiegłym roku Tajlandię odwiedziło 11 mln Chińczyków, w tym roku już teraz zakłada się, że będzie ich o 2 mln mniej, a to przecież dopiero połowa lutego. Drżą więc nie tylko piloci wycieczek, lecz także właściciele hoteli, pensjonatów, przewoźnicy oraz drobni kupcy z lokalnych targów. „Nasze zyski spadły o 70 proc.” – narzekał w rozmowie z dziennikarzem „Guardiana” Srialam handlujący na słynnym bangkockim nocnym targu Ratchada Train.
Dramat przeżywa także biznes technologiczny. Pod znakiem zapytania stanęły najważniejsze na świecie targi telekomunikacyjne – Mobile World Congress, które za dwa tygodnie mają się rozpocząć w Barcelonie. Rokrocznie przyciągały ponad 100 tys. odwiedzających (ok. 6 tys. z Chin).
W tym roku jednak wielu gigantów wycofało się z udziału, tłumacząc się względami bezpieczeństwa zdrowotnego. W Barcelonie nie będzie więc Erickssona, Sony, Amazona, LG, japońskiego NTT DoCoMo, francuskiego Bouygues oraz amerykańskiej Nvidii.
Decyzja tej ostatniej firmy wydaje się szczególnie wymowna, jako że Nvidia sponsoruje kilka flagowych dyskusji panelowych promowanych w programie MWC już od kilku miesięcy. Teraz jednak, jak czytamy w komunikacie firmy, pracownicy nie zostaną wysłani do Barcelony z powodu troski o ich zdrowie. Organizatorzy starają się jednak robić dobrą minę do złej gry i w swoim komunikacie prasowym zapewniają, że żaden przybysz z chińskiej prowincji Hubei nie zostanie wpuszczony na teren targów, zaś wszyscy odwiedzający z Chin będą musieli wykazać, że przebywają poza granicami kraju co najmniej od 14 dni.
Decyzja ta jednak może wymusić dalsze skrócenie listy uczestników – o ile bowiem giganci chińskiego biznesu, tacy jak Huawei lub ZTE, z łatwością sprostają takim wymogom sanitarnym, o tyle mniejsi gracze będą mieli z tym problem. W imprezie, podczas której producenci smartfonów, tacy jak: Xiaomi, Oppo, Vivo i Realme planują prezentacje swoich najnowszych flagowców, najprawdopodobniej nie wezmą już udziału dwie mniejsze firmy z Shenzen – Coosea Group oraz Umidigi.
Ale cierpią także liderzy rynku, np. Apple. Przesunięta może zostać premiera nowego iPhone’a SE 2, planowana na marzec 2020 r. Przyczyną jest przestój w chińskim Foxconnie – gigancie dostarczającym tysiące podzespołów rozmaitych marek, zatrudniającym przeszło milion pracowników. Epidemia koronawirusa zmusiła go do wstrzymania produkcji na ponad trzy tygodnie. Teraz walczy o ponowny rozruch linii montażowych, ale powrót do pełnych mocy wytwórczych zajmie kolejne tygodnie.
Pod znakiem zapytania staje tym samym realizacja ambitnego celu władz Chin, jakim jest osiągnięcie wzrostu PKB w wysokości 6 proc. w skali roku. Ten poziom – choć już nie tak imponujący jak 10 lat temu, gdy Chiny każdego roku rozwijały się w tempie dwucyfrowym, zdaniem niektórych nawet i bez koronawirusa jawił się jako zbyt ambitny. Teraz może się okazać zwyczajnie nieosiągalny.
Nic więc dziwnego, że Xi Jinping, niemal na wzór cesarza dodającego otuchy cierpiącemu ludowi, przechadza się w maseczce chirurgicznej po dzielnicach Pekinu i daje sobie publicznie, przed kamerami, mierzyć temperaturę. To obrazek edukacyjny i propagandowy jednocześnie – oto wszyscy obywatele, bez rozróżnienia na zajmowaną pozycję w systemie politycznym i ekonomicznym, doświadczają tych samych niewygód wywołanych nadzorem epidemiologicznym. Zarazem przewodniczący czuwa, jak zawsze, na stanowisku, gotowy cały czas do działania.
Choćby takiego jak karne zdjęcie ze stanowisk sekretarza komisji zdrowia prowincji Hubei Zhang Jina oraz jej dyrektora – Liu Yingzi. To pierwsze polityczne „ofiary” epidemii, ale najpewniej nie ostatnie. Ktoś musi zapłacić za globalny blamaż, jakim okazał się chiński system szybkiego reagowania, o którym z takim zachwytem rozprawiał w połowie stycznia, podczas konferencji prasowej, dyrektor generalny WHO Tedros Abhanom Gebrey.
Okazuje się bowiem, że epidemia mogła mieć o wiele mniejszą skalę, gdyby tylko władze Chin zechciały posłuchać garstki lekarzy ze szpitala w Wuhanie i zadziałać szybciej. Ci bowiem ostrzegali przed nową chorobą, ale jedyne, co wskórali, to pouczenie ze strony lokalnej policji, która w dyscyplinujących rozmowach zakazała dalszego „rozsiewania plotek”. To właśnie dlatego informacja o śmierci dra Li Wenlianga, okulisty z Wuhanu, który znalazł się w grupie ośmiu „sygnalistów” z prowincji Hubei, a który osierocił dziecko i ciężarną żonę, wzbudziła tak ogromną wściekłość w chińskich mediach społecznościowych.
W ciągu zaledwie pięciu godzin od informacji o zgonie pojawiło się 5,5 tys. postów z hasztagiem #chcemywolnoscislowa, a łączna liczba wyświetleń, zanim wszystko zostało wykasowane przez cenzurę, przekroczyła 2 mln. Wnioski są jednak jasne dla wszystkich, a najbardziej dla samych Chińczyków – to nie jest kraj bezpieczny dla jego obywateli, a zagrożenia stwarza tu także sama władza.
Wyciszenie tej fali gniewu może okazać się tym trudniejsze, że niewiele wskazuje na to, by liczba przypadków nowych zakażeń miała zacząć spadać. Stąd próby dźwignięcia podupadłego morale za pomocą tego, w czym Chiny od lat są bezkonkurencyjne – gigantycznych przedsięwzięć infrastrukturalnych, takich jak nowy, przewidziany na tysiąc łóżek szpital zakaźny w Wuhanie, którego budowa zajęła 10 dni. To robi wrażenie, głównie jako filmik na YouTube, ale obywatele Chin doskonale wiedzą, jak głęboka jest zapaść opieki zdrowotnej, która jest płatna, ale trudno dostępna.
Liczba placówek medycznych w ciągu minionej dekady wzrosła zaledwie o 80 tys. – do 997 tys. w 2018 r. Kolejna kwestia to zbyt mała liczba lekarzy – według statystyk w Chinach jest 60 tys. lekarzy ogólnych, co oznacza, że na każdego z nich przypada ok. 25 tys. obywateli. Jeśli dodamy do tego niski poziom usług i pleniące się wśród kadr medycznych łapówkarstwo, to zobaczymy smutną codzienność – tłumy schorowanych pacjentów i ich rozwścieczonych, sfrustrowanych krewnych szturmujące trudno dostępne i źle zarządzane szpitale. Powszechne są bijatyki, czemu próbuje się przeciwdziałać, ustanawiając osobne, penalizujące tego rodzaju działania, zapisy prawne.
Ale ani zmiany prawne tego typu, ani propaganda sukcesu, którą w dyplomatycznej ofensywie stosują Chińczycy, nie zmienią całkowicie rzeczywistości. Prezydent Xi Jinping przekonuje więc o nieskuteczności restrykcji w przepływie ludności w rozmowach z prezydentem Indonezji i emirem Kataru. Podobnie premier Li Keqiang usiłuje przekonać do tego samego kanclerz Angelę Merkel.
Obaj argumentują, że Chiny robią więcej niż konieczne, by zatrzymać epidemię. Kto wie, może nawet się nie mylą. Problem w tym, że przez lata te same Chiny robiły mniej niż powinny. Jeśli sprzedaż tzw. produktów medycyny tradycyjnej to drugi po lekach segment rynku farmaceutyków, stanowiący 29 proc. jego wartości, to coś tu jest nie tak. Cenę za te zaniedbania – podsycane nacjonalistycznymi hasłami – zapłaci teraz cały świat.