Nauka
Kolonizacja Marsa wymaga rolnictwa. Naukowcy mają ciekawy pomysł
06 listopada 2024
O koronawirusie ostrej niewydolności oddechowej po raz pierwszy usłyszeliśmy miesiąc temu. WHO ogłosiła „globalny stan zagrożenia zdrowia publicznego”, a lekarze z państw Azji apelują o dostawy rękawiczek, masek i detergentów. Jak na razie brakuje jednak kluczowych informacji na temat nowego patogenu
Dopiero wczoraj nadano mu oficjalną nazwę: „2019-nCoV acute respiratory disease”. Po rozwinięciu: 2019- nowy (n) koronawirus (CoV) ostrej niewydolności oddechowej. Po raz pierwszy dał o sobie znać w raportach Światowej Organizacji Zdrowia z końca grudnia, gdy wywołał kilkadziesiąt przypadków zapalenia płuc w mieście Wuhan w Chinach. W ciągu kilku tygodni stał się głównym bohaterem serwisów informacyjnych. Nie tyle z powodu ofiar śmiertelnych – tych bowiem, przynajmniej na razie, nie ma zbyt wiele – ale wskutek politycznych i administracyjnych reakcji na nowy patogen. Te zaś obejmują już nie tylko izolację 11-milionowego Wuhan oraz wstrzymanie lotów do Chin przez szereg światowych linii lotniczych, ale przede wszystkim zamknięcie lądowej granicy rosyjsko-chińskiej rozkazem niedawno mianowanego premiera Rosji Michaiła Miszustina. Granicy liczącej – bagatela – 4250 km.
Na tym tle historie takie jak ta z Włoch, gdzie na pokładzie wycieczkowca „Costa Smeralda” dokującego w porcie Civitavecchia uwięziono 6 tys. pasażerów, zasługują zaledwie na miano ciekawostki, choć uczestnikom feralnego rejsu nie było do śmiechu. Musieli czekać przez parę godzin na wynik badań materiału biologicznego pobranego od jednej z pasażerek. U 54-letniej kobiety, która 25 stycznia przybyła z Hongkongu do Włoch, by wraz z mężem udać się w rejs, wystąpiła bowiem gorączka. Może to przeziębienie, a może nowy koronawirus? Ostatecznie okazało się, że „zaledwie” grypa.
Sytuacja pasażerów „Costa Smeraldy” mogłaby do pewnego stopnia uchodzić za symbol. W gruncie rzeczy wszyscy możemy się już z nimi utożsamiać. Dyskomfort, którego doświadczyli, miał głównie emocjonalny charakter i wynikał z niemożności oceny sytuacji. Marna to pociecha – grypa szerzy się szybko i też bywa niebezpieczna. Śmiertelnością w skali roku przebija wszystkie z niedawnych głośnych medialnych epidemii, zabijając 250–600 tys. ludzi. Jedyne co czyni ją bardziej swojską to powszechne przekonanie, że lepszy „diabeł znany”.
Tymczasem nCoV to jeden wielki znak zapytania. Nie wiadomo, na ile sprawa jest poważna, ale według rozmaitych szacunków liczba zakażonych jest zaniżona. Jak dalece – trudno powiedzieć, ale najbardziej pesymistyczne z modeli statystycznych budowanych przez specjalistów od nowych technologii zakładają, że całkowitą liczbę zakażeń w samych Chinach (która oficjalnie wciąż nie przekroczyła 8 tys.) należy przemnożyć dwa, może nawet trzy razy.
Nie ma też wątpliwości, że wirus jest już obecny w większości państw Azji, w Ameryce Północnej i w Europie. Nowe przypadki pojawiają się w krajach wysoko i słabiej rozwiniętych, zarówno tych z doskonałym, jak i tych z fatalnym systemem dozoru epidemiologicznego. Jeśli potwierdzą się przypuszczenia, że okres inkubacji (czyli czas od chwili zakażenia do wystąpienia pierwszych objawów) wynosi aż 10 do 14 dni – z dużą dozą prawdopodobieństwa możemy założyć, że ta lista znacząco się wydłuży. Jak bardzo – to zależy od szeregu czynników, także od tego, czy pacjenci, u których objawów jeszcze nie ma, mogą zakażać innych. Póki co jeszcze nie wiadomo.
Podobnie nie znamy też całej masy innych zmiennych, kluczowych z punktu widzenia zdrowia publicznego. Na przykład tego, czy cokolwiek zmienia noszenie masek chirurgicznych. Te zaczynają zakładać nawet przywódcy polityczni. Carrie Lam, szefowa administracji Hongkongu, pojawiła się w niej parę dni temu na konferencji prasowej poświęconej nCoV. To mocny sygnał do obywateli, bo jeszcze niedawno w zbuntowanej prowincji za zakrywanie twarzy mogły grozić kary. Dziś maseczki mogą się okazać racjonalnym środkiem ochrony przed potencjalnym zakażeniem. Problem w tym, że niekoniecznie skutecznym – część ekspertów twierdzi, że wirusa można przekazać także poprzez przedmioty codziennego użytku, klamki lub poręcze w metrze. Dokładnie tak samo, jak się to dzieje w przypadku grypy.
I dokładnie tak samo, jak działo się to w przypadku innych niedawnych epidemii – takich jak SARS albo MERS (skądinąd obie wywołane przez inne patogeny z rodziny koronawirusów) – panuje chaos informacyjny. Dwa dni temu słyszeliśmy, że nCoV szerzy się szybciej niż SARS, a teraz docierają do nas odwrotne komunikaty. Komu wierzyć? Od 1 listopada 2002 r. do 31 czerwca 2003 r., gdy oficjalnie ogłoszono koniec epidemii SARS, odnotowano 8096 przypadków. Już teraz widać, że nCoV go przebił – wykryto prawie 8 tys. przypadków zakażeń, a trzeba założyć, że jakaś część czeka dopiero na rozpoznanie. Jaka? To kolejna niewiadoma.
Część ekspertów twierdzi, że 170 przypadków śmiertelnych świadczyłoby o względnie niskiej śmiertelności wirusa, szacowanej na jakieś 2–3 proc. wszystkich zakażonych. Ale w przypadku SARS dane tego rodzaju mocno się różniły w zależności od kraju pochodzenia – w Kanadzie i Hongkongu śmiertelność wynosiła 17 proc., a w kontynentalnych Chinach – 7 proc. I znowu same pytania: ktoś przekłamał liczby, niewłaściwie rozpoznawano i raportowano przyczyny zgonów czy wirus zmutował, zbierając obfitsze żniwo w innym kraju? Tego nie wiadomo nawet dziś, a przecież epidemia wydarzyła się wiele lat temu. Czy można więc wierzyć chińskim danym? Wielu twierdzi, że nie, a władze robią wszystko, by tuszować problem.
Temu ostatniemu poniekąd trudno się dziwić. Kurs juana spada, przepływ ludzi i towarów uległ przyhamowaniu, a kolejne linie lotnicze mogą wstrzymać loty. Wydaje się, że będą musiały. Po decyzjach Air France, British Airways i Cathay Pacific związek zawodowy zrzeszający 15 tys. pilotów American Airlines złożył w sądzie w Teksasie pozew przeciwko kierownictwu firmy. Domaga się w nim całkowitego wstrzymania lotów (połączenie z Los Angeles już zostało zawieszone) z i do Chin, powołując się na „poważne i pod wieloma względami nieznane zagrożenie zdrowia”. I choć „poważne” i „nieznane” wydają się określeniami nieco sprzecznymi, to można przypuszczać, że sądowe orzeczenie wstrzymania przelotów nie będzie większym zaskoczeniem.
Tak samo, jak zaskoczeniem nie była wczorajsza decyzja WHO, która ustami dyrektora generalnego Tedrosa Adhanoma ogłosiła „globalny stan zagrożenia zdrowia publicznego”. Przemówienie pełne wyrazów uznania i zachwytu nad chińską gotowością do współpracy i błyskawiczną reakcją na epidemię wydaje się potwierdzać, jak polityczna stała się ta sprawa i jak nerwowo zachowują się władze Państwa Środka.
Widać to choćby po histerycznej reakcji chińskiej ambasady na satyryczny rysunek zamieszczony w duńskim dzienniku „Jylland Posten”, gdzie flaga kraju uległa transformacji – zamiast pięciu złotych gwiazdek na czerwonym tle pyszniło się pięć mikroskopowych wizerunków wirusa nCoV. Obrazek zdaniem ambasady „bez cienia współczucia i empatii, przekracza dolny próg cywilizowanego społeczeństwa, etyczne granice wolności słowa oraz obraża umysł ludzki”.
Reakcja być może przesadna, ale w kontekście azjatyckim nieco bardziej czytelna – w Japonii hitem Twittera okazuje się hasztag „ChińczycyNiePrzyjeżdżajcieDoJaponii”, w Singapurze obywatele skierowali do władz petycję postulującą oficjalny zakaz wjazdu, a w Hongkongu, Korei Południowej i Wietnamie sklepy wywieszają kartki z napisem „Chińczyków nie obsługujemy”. Ksenofobia i panika szerzą się szybciej niż sam wirus.
Podobnie plotki. Na Twitterze już krąży „przerażający” filmik rzekomo dokumentujący cierpienia zakażonego pacjenta szpitala w Wuhan. Filmik niczego nie wyjaśnia, ale idealnie pasuje do mrocznych fantazji o nieznanej zarazie. Nowa choroba doskonale winduje statystyki odwiedzin, followersów, klików i lajków. Jest fenomenem medialnym – a na to nigdy nie wymyślimy lekarstwa. Tak działa ludzki umysł, ukształtowany przez lata ewolucji tak, by na informacje o zagrożeniu reagować wzmożeniem uwagi.
Ale to właśnie ten mechanizm może się teraz okazać zgubny. Ulegając mu, wpadamy w pułapkę, w której musimy „coś zrobić”. Tak jak Chińczycy, którzy spektakularną akcją wojskowej blokady Wuhan i zmasowanymi kontrolami temperatury na ulicach miast budują przekonanie o „natychmiastowej reakcji na epidemię”. Ale czy to naprawdę działa?
Specjaliści zdrowia publicznego są podzieleni. Tradycyjnie uważa się, że kordony sanitarne – jeśli tylko są szczelne – spełniają swoją rolę. Ale pełnej szczelności nie ma prawie nigdy. Po epidemii H1N1 w Meksyku w 2009 r. powstała analiza, z której wynikało, że nawet ogromne, bo 40-procentowe ograniczenie ruchu lotniczego, nie przyniosło wiele. Zawleczenie wirusa do innych krajów opóźniono tym drakońskim środkiem o jakieś 3 dni. To za mało, by ktokolwiek zdołał się przygotować na epidemię.
Blokady są natomiast skuteczne w inny sposób – ograniczają dopływ towarów i medykamentów niezbędnych do walki z epidemią w miejscu, w którym się zaczęła. Być może i takie obrazki zobaczymy niebawem z Wuhan, gdzie w lokalnym szpitalu sytuacja dramatycznie się pogarsza. Wiadomo o dwóch atakach na lekarzy. Sprawcami według pekińskiej prasy mieli być krewni chorych, którzy zdarli medykom odzież ochronną i maski. Co dokładnie skłoniło ich do tak desperackiego gestu – nie wiadomo. Wiadomo natomiast, że World Medical Association – międzynarodowa organizacja pozarządowa zrzeszająca lekarzy – wzywa do pilnego uruchomienia dostaw najpotrzebniejszego sprzętu medycznego. Medycy z Chin, Hongkongu i innych krajów regionu apelują o pilne dostawy rękawiczek, masek i detergentów.
Wiadomo też, że nawet epidemia nowej choroby zakaźnej nie zmieni sposobu uprawiania polityki, na pewno nie w warstwie retorycznej. Dowiódł tego sekretarz ds. handlu USA Wilbur Ross, który wyraził współczucie dla ofiar koronawirusa oraz zastrzegł, że „nie będzie triumfował” przy okazji tak nieszczęśliwego zdarzenia, jak choroba zakaźna, ale biznes powinien rozważyć podtrzymanie „łańcucha dostaw”. „Bo mieliście już SARS, mieliście ASF, a teraz macie to” – powiedział. „To kolejny czynnik ryzyka, który należy wziąć pod uwagę. Myślę, że to przyspieszy powrót miejsc pracy do Ameryki Północnej, częściowo do Stanów Zjednoczonych, a częściowo także do Meksyku” – dodał.
A więc życie toczy się dalej. Epidemia epidemią, a biznes biznesem. Przynajmniej na razie.