Prawda i Dobro
Toksyczna przyjemność. Uzależniające substancje zagrażają młodym
11 października 2024
Ostrzegano ich, że to niemożliwe i niebezpieczne. Oni jednak postawili na swoim. 40 lat temu, 17 lutego 1980 r., Leszek Cichy i Krzysztof Wielicki stanęli na wierzchołku Everestu, spektakularnie inicjując nowy rozdział w historii podboju najwyższych gór
Andrzej Zawada, kierownik wyprawy, nerwowo przebierał nogami.
Z każdą minutą martwił się coraz bardziej. Od siedmiu godzin nie miał kontaktu z dwójką swoich ludzi, którzy ruszyli do ataku szczytowego. Myśli dryfowały ku czarnym scenariuszom. Mieli łączyć się przez radio, raportować o przebiegu misji.
Wreszcie o godz. 14.30 zatrzeszczał głos w odbiorniku. Andrzej Zawada natychmiast wyrzucił z siebie potok słów.
„Halo, dwójka, halo, dwójka! Słyszymy, gdzie jesteście? Odbiór?”
„Jak myślicie?” – odpowiedział z przekąsem Leszek Cichy.
„Halo! Halo! Nie słyszę! Odbiór! Leszek, Krzysztof, odbiór!”
„Jesteśmy na szczycie! Czy nas słyszycie?”
„Nie słyszę! Powtórz! Powtórz, gdzie jesteście?”
Zabawa w głuchy telefon pewnie trwałaby w najlepsze, gdyby Leszek Cichy i Krzysztof Wielicki nie wykrzyknęli jednym głosem:
„Na szczycie Mount Everestu! Zimą! Polacy!”
„Hurra! Hurra! Na szczycie! Ściskamy, całujemy was! Rekord świata!” – krzyczał wzruszony lider wyprawy.
Sir Edmund Hillary stwierdził, że nie wyobraża sobie życia zimą w górach powyżej 7 tysięcy metrów. Everest znał doskonale. 29 maja 1953 roku wraz z Szerpą Tenzingiem Norgayem jako pierwsi stanęli na wierzchołku „góry gór”.
Kierownik tamtej wyprawy, brytyjski wojskowy John Hunt dodał od siebie, że zdobycie któregokolwiek z himalajskich szczytów o tej porze roku jest omal niemożliwe.
Andrzej Zawada powiedział: sprawdzam. Nie od razu jednak ruszył na Everest.
„On dojrzewał do tej wyprawy” – mówi mi Piotr Trybalski, współautor wraz z Leszkiem Cichym książki Gdyby to nie był Everest, przypominającej losy wyprawy sprzed czterech dekad.
„Była zimowa grań Tatr w 1959 r., był Kunyang Chhish w 1971 r., Noszak w 1973 r. i wreszcie Lhotse w 1974 r. Gdyby nie załamanie pogody podczas wyprawy na Lhotse, Andrzej Zawada z Andrzejem Heinrichem weszliby na szczyt. To była końcówka grudnia, byłoby to więc pierwsze zimowe wejście na ośmiotysięcznik. Zabrakło 250 metrów przewyższenia” – podkreśla.
Everest nie był zatem ułańską szarżą. Chociaż, jak każde niezwykłe dokonanie, wykraczające poza to, co mieści się w przyjętych ramach tego, co realne i wykonalne, wyprawa musiała mieć w sobie pierwiastek szaleństwa i zgodę na balansowanie na granicy dopuszczalnego ryzyka.
Musiała mieć też akceptację nepalskich władz. Było to o tyle trudne, że dotąd nikt się zimą w Himalajach nie wspinał. Sezony były dwa – wiosenny i jesienny. Polacy chcieli otwarcia trzeciego. Lobbowanie i zabiegi dyplomatyczne trwały kilka lat. Nepalczycy dali się namówić na zimowe wspinanie dopiero jesienią
1979 r.
22 listopada przyszło zezwolenie ważne od… 1 grudnia. W popłochu kupowano żywność i pakowano sprzęt wyprawy. Na Everest byli jednak gotowi. Równolegle Andrzej Zawada wystąpił o atakowanie góry wiosną 1980 r. Dostał zgodę, dzięki czemu mógł przygotowywać wyprawę, a na wypadek zielonego światła na zimę, przyspieszyć wyjazd.
5 stycznia u podnóża Everestu stanęła baza. Sześć tygodni później, w przedłużonym w ostatniej chwili terminie, w którym Polacy mogli szturmować górę, Leszek Cichy i Krzysztof Wielicki stanęli na szczycie.
Kiedy szturmowa dwójka szykowała się do ataku szczytowego, dzienniki w kraju żyły pięciodniowymi obradami VIII Zjazdu Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej.
Wybrano najwyższe władze partii, a nowy-stary sekretarz KC PZPR Edward Gierek mówił o „pokoju”, „sprawiedliwości społecznej”, „rozwoju kraju i więziach społeczeństwa z partią”. Rzeczywistość była inna. Szara. „Telewizor, meble, mały fiat: oto marzeń szczyt” – śpiewał później Grzegorz Markowski z Perfectu, a za nim całe sale koncertowe.
Ludzie chcieli czegoś więcej. Himalaiści mieli ku temu możliwości. W czasach gdy paszporty większości obywateli były trzymane pod kluczem, góry były dla nich oknem na świat i okazją do pisania własnej historii, znacznie wykraczającej poza codzienność nakreśloną przez narrację partii.
„Sytuacja w kraju była beznadziejna” – nie krył Krzysztof Wielicki, gdy zapytałem go, co pchało jego pokolenie w góry. „Degrengolada kompletna. Nie było co robić. Jakie kariery? Zwykle bogate społeczeństwa mają osiągnięcia w sporcie, nauce, sztuce. W Polsce było odwrotnie. Na sklepowych półkach butelki z octem, a my mieliśmy wtedy w himalaizmie największe sukcesy. Trudne czasy. Było łatwiej, gdy ktoś miał pasję. My mogliśmy uciekać w góry. Były paszporty sportowe, wiele pieniędzy za prace wysokościowe. Co prawda kasa była klubowa, ale przeznaczana głównie na działalność alpinistyczną. Całe pokolenie świetnie to wykorzystywało” – dodawał.
Piotr Trybalski zwraca uwagę, że Himalaje stwarzały Polakom okazję do tego, by działać według własnego planu. Dawały moc sprawczą. „Żeby w szarym PRL-u zorganizować wyprawę, wyprodukować sprzęt, załatwić jedzenie, wsiąść w Jelcza i gnać kilkanaście tysięcy kilometrów do Nepalu czy Pakistanu… no przecież to brzmi jak absurd, ale jaka w tym jest siła sprawcza!” – zauważa.
Władze patrzyły na himalaistów przychylnym okiem, bo mogły ogrzać się w blasku ich sukcesów. Pokazywać ich jako przykład. Mówić: jak to, nie da się nic wielkiego zrobić w Polsce Ludowej, skoro nasi ludzie piszą historię w Himalajach i Karakorum?
Politycy potrzebowali czasu, żeby dostrzec potencjał i korzyści płynące z otwarcia granic dla polskich wspinaczy. Przez długie lata stalinizmu i władzy trzymającej społeczeństwo silną ręką o jakichkolwiek wyjazdach nie było mowy, mimo że historia udanych himalajskich podbojów naszych taterników sięgała jeszcze czasów przedwojennych.
Kilka pokoleń wspinaczy nie miało jednak szans na powrót w najwyższe góry. Kiedy oni mogli co najwyżej wytyczać nowe drogi w Tatrach, reszta świata zdobyła komplet ośmiotysięczników. Jako ostatnia – w 1964 r. – padła Sziszapangma pod naporem Chińczyków. Era podboju kolosów Himalajów i Karakorum została tym samym zakończona. Żeby przejść do historii, gdy możliwości wyjazdów zostały przywrócone, Polacy musieli wymyślić coś nowego.
Koncepcji było kilka. Pierwsza zakładała zdobycie najwyższych dostępnych szczytów, nietkniętych dotąd stopą człowieka. Druga – wytyczenie nowych dróg na ośmiotysięcznikach. Trzeci pomysł, najbardziej śmiały, zaproponował Andrzej Zawada.
„Każdy pomysł jest prosty i oczywisty, jak już ktoś na niego wpadnie” – mówił Adam Bielecki, gdy zagadnąłem go, dlaczego nikt przed Polakami nie spróbował wspinać się w Himalajach i Karakorum zimą. Himalaista dostrzega w rozumowaniu Andrzeja Zawady analogię do zdobywania Tatr. „Zawsze było tak, że najpierw mieliśmy pierwsze wejście na dany szczyt, potem przejście kolejnych grani, coraz trudniejszych ścian i dróg i wreszcie pierwszą wyprawę zimą. Andrzej Zawada stwierdził, że ten sam schemat trzeba powtórzyć w górach najwyższych” – podkreślił.
„Andrzej Zawada zrobił coś, o czym inni myśleli, ale nie mieli pewnie odwagi, żeby się tego podjąć. Z jego korespondencji z Elizabeth Hawley, dziennikarką i kronikarką wypraw w Himalaje, wiemy, że z innych stron świata napływały w tym czasie zapytania o zimowe wejście na Lhotse, ale Polacy ubiegli konkurencję” – przypomina Piotr Trybalski.
Himalaizm zimowy z biegiem lat stał się naszą specjalnością. Począwszy od Everestu w 1980 r., Polacy zdobyli jako pierwsi 10 z 14 ośmiotysięczników. Przylgnęła nawet do nas łatka „lodowych wojowników”.
Dopiero w 2005 r., a więc ćwierć wieku po pionierskiej wyprawie Andrzeja Zawady, do gry o pierwszeństwo na kartach historii dołączyli wspinacze z innych państw – najpierw Simone Moro, a następnie Denis Urubko (Kazach ma obecnie również polski paszport), Cory Richards, Alex Txikon i Muhammad Ali.
„Na początku świat nie bardzo zareagował na zimowy himalaizm. Międzynarodowa społeczność wspinaczkowa dopiero w XXI w. zorientowała się, że wchodzenie zimą na ośmiotysięczniki jest ciekawą koncepcją. Konkurencja sprawiła, że te ostatnie niezdobyte jeszcze ośmiotysięczniki stały się bardzo łakomym kąskiem” – mówił mi Adam Bielecki.
Według Krzysztofa Wielickiego „zima została wywołana przez Polaków”. „Przez jakiś czas uznawano nawet, że to jakaś nasza fanaberia, aż inni zaczęli się wspinać. I bardzo dobrze. Uważam, że koledzy nam pomogli, podprowadzając kilka szczytów. Gdybyśmy zdobyli je wszystkie, uważano by, że Polakom coś odbiło, niszowa sprawa. Ale skoro we Włoszech czy Stanach o tym się mówi poważnie, to znaczy, że jest to jakieś wyzwanie” – wspominał.
Od czterech lat, czyli do chwili gdy Simone Moro, Alex Txikon i Muhammad Ali stanęli na wierzchołku Nanga Parbat, ostatnim rozdziałem do napisania w historii podboju ośmiotysięczników zimą pozostaje K2. Ze względu na skalę trudności technicznych, wysokość, położenie w Karakorum i specyficzny, piekielnie wymagający mikroklimat, drugi najwyższy szczyt świata jest bez wątpienia najtrudniejszym wyzwaniem na tej liście.
Kilka razy K2 zimą próbowali zdobyć Polacy. Ostatni raz – przed dwoma laty. Za każdym razem bez powodzenia. Opowiadając o zimowej wyprawie na Everest sprzed 40 lat, Leszek Cichy nieprzypadkowo stosuje analogię do lotu na księżyc. Nasi himalaiści nie wiedzieli, czego się mają spodziewać, jakie trudności napotkają powyżej 8 tys. metrów i czy himalajska zima pozwoli im spełnić marzenia.
W ciągu ostatnich czterech dekad zmieniło się w zasadzie wszystko. Realia, w jakich żyją nasi himalaiści. Ich motywacje i sposoby realizacji w górach. Ewoluował również format organizowania wypraw w Himalaje i Karakorum – od wielkich ekspedycji oblężniczych po małe, kilkuosobowe zespoły.
Nie zmieniło się jedno. Chęć dokonania (pozornie) niemożliwego i zapisanie swojego nazwiska złotymi zgłoskami w historii eksploracji gór najwyższych. Ale żeby tego dokonać, znów trzeba symbolicznie polecieć na Księżyc, liczyć na łaskę niebios, uśmiech aury i przekroczyć granicę ludzkich słabości i ograniczeń.
„Zakończenie tej eksploracji poprzez zdobycie K2 byłoby dla nas domknięciem ważnego etapu. Wtedy hasło »lodowi wojownicy« już by z nami zostało” – kwituje Krzysztof Wielicki.
***
Od Redakcji: Himalaizm niesie za sobą także ryzyko zarówno dla ludzkiego życia, jak i środowiska naturalnego, o czym pisaliśmy wcześniej w Holistic.news.