Humanizm
Zagadki umysłu. Możliwe, że Twój przyjaciel to zombie
12 października 2024
Znalezienie kogoś, kto za pieniądze napisze za ciebie pracę magisterską, jest prostsze niż kiedykolwiek. Studia stają się fikcją „Wyobraźmy sobie, że raper Popek chce wydać autobiografię. Ale średnio mu idzie pisanie dłuższych tekstów. Zwraca się więc do jakiegoś pisarza i mówi mu: «Zapłacę ci ładną sumkę, jak napiszesz to za mnie, ale jako autor będę podpisany ja». Pisarz się zgadza, pisze, wydawnictwo publikuje autobiografię. I teraz się okazuje, […]
„Wyobraźmy sobie, że raper Popek chce wydać autobiografię. Ale średnio mu idzie pisanie dłuższych tekstów. Zwraca się więc do jakiegoś pisarza i mówi mu: «Zapłacę ci ładną sumkę, jak napiszesz to za mnie, ale jako autor będę podpisany ja». Pisarz się zgadza, pisze, wydawnictwo publikuje autobiografię. I teraz się okazuje, że pisarz tak naprawdę nie lubi Popka. Idzie do prokuratury i oskarża muzyka o plagiat. Co dalej?” – pytam Annę Wilińską-Zelek, adwokat, specjalistkę z zakresu prawa autorskiego.
„Po pierwsze, wskazuje siebie jako współsprawcę, bo działał w porozumieniu ze zleceniodawcą. Trzeba jednak zaznaczyć, że osobiście nie spotkałam się z przypadkiem, żeby w takiej sprawie doszło kiedykolwiek w Polsce do postawienia zarzutów” – przekonuje.
Prawniczka zwraca uwagę, że polskie prawo nie zna instytucji ghostwritera – płatnego autora widmo. Jednak prawo autorskie wskazuje, że do plagiatu dochodzi wyłącznie, jeśli skorzystaliśmy z czyjegoś dzieła bez wiedzy autora. A więc teoretycznie ghostwriter może odpowiadać za współudział we „wprowadzeniu w błąd co do autorstwa dzieła”.
Jednak ani Popek, ani wynajęty przezeń pisarz raczej nie musza się obawiać karzącej ręki sprawiedliwości. „Żeby doszło do przestępstwa, musi być jakaś społeczna szkodliwość czynu” – wyjaśnia mec. Wilińska-Zelek.
A tu można argumentować, że jest znikoma. Dlatego jeśli w księgarni patrzymy na półki i widzimy, że uginają się pod ciężarem wspomnień celebrytów albo ich pomysłów na udane życie, to możemy mieć pewność, że znaczna część z tych książek nie jest podpisana nazwiskiem prawdziwych autorów.
Społeczna szkodliwość czynu wzrasta drastycznie, jeśli płaci nie celebryta, tylko student.
„Nigdy mi się to nie zdarzyło w życiu. Pierwsza dwója, jaką postawiłem na egzaminie magisterskim” – wspomina prof. Bogusław Śliwerski, pedagog z Uniwersytetu Łódzkiego. Jego magistrantka sprzed kilku lat nie pozostawiła mu jednak wyboru.
„Zadałem pytanie, potem drugie, a ona nie odpowiada. Głowę spuściła, milczy. Myśleliśmy, że jest zdenerwowana, starliśmy się ją uspokoić. Niech się tylko zastanowi, przecież pisała o tym pracę. Zadaję koleje pytanie, tylko z jej pracy. Recenzentka też, z równie marnym skutkiem” – opowiada.
W końcu komisja podziękowała na chwilę studentce, by przeprowadzić naradę. Choć, jak przypomina sobie prof. Śliwerski, recenzentka nietypowe zachowanie egzaminowanej wciąż empatycznie starała się tłumaczyć stresem, to doświadczony naukowiec nabierał coraz większych podejrzeń.
„To jest niemożliwością. Jeśli ktoś czytał i pisał tę pracę, to niemożliwe, żeby nie miał pojęcia, o czym ona jest. A były zadawane pytania już nawet na poziomie rozumienia tekstu, niekoniecznie odtworzenia wiedzy. Dlatego powiedziałem: proponuję ocenę niedostateczną”.
Wykładowcy często bagatelizują problem, bo w swojej arogancji są przekonani, że „przecież nie daliby się oszukać”. Tymczasem statystyki są porażające – jeden na siedmiu absolwentów uczelni na całym świecie przyznaje się, że zapłacił komuś za napisanie pracy dyplomowej.
Zaraza rozprzestrzenia się w ekspresowym tempie. Według badaczy ze Swansea University w przeszłości – m.in. w pierwszej dekadzie XXI w. – 3,5 proc. studentów korzystało z usług ghostwriterów, podczas gdy w okresie od 2014 r. do dziś – aż 15 proc.
Są to dane na podstawie ankiet, które wypełniało kilkadziesiąt tysięcy studentów z różnych stron świata. Autorzy opracowania zastrzegają, że liczba oszustów jest zapewne wyższa, bo studenci i absolwenci często kłamią, wypełniając anonimową ankietę albo w ogóle wymigują się od uczestnictwa w badaniu.
Inwazja ghostwriterów na uniwersytetach to efekt internetu, który umożliwia anonimowe korzystanie z ich usług. Ale to także skutek profesjonalizacji grup świadczących podobne usługi. To już nie chałupnicy dorabiający do skromnych pensji, ale zawodowcy trudniący się „pomaganiem” studentom na co dzień w ramach wieloosobowych firm.
Kiedyś, żeby dotrzeć do płatnego pisarza, trzeba było „znać kogoś, kto zna kogoś”. Dziś wystarczy kilka sekund i okienko wyszukiwania Google wskaże nam dziesiątki firm gotowych nam pomóc. Ponieważ strefa jest szara, to i język ofert niejednoznaczny. Zwykle chodzi o „wsparcie”, „pomoc”, „redagowanie” itp. Mało kto pisze wprost: „Napiszemy pracę za ciebie!”. Tak stwarza się pozory legalności, które studentów mogą wręcz wprowadzać w błąd.
Jak bardzo opłacalny jest to biznes, wie doskonale David A. Tomar. Amerykanin przez dziesięć lat sam się nim zajmował. W 2011 r. opublikował książkę The Shadow Scholar, w której do wszystkiego się przyznał. Od tego czasu stał się tropicielem i demaskatorem ghostwritingu wśród studentów.
„Kupowanie prac zaliczeniowych niczym się nie różni od jakichkolwiek innych zakupów przez internet, jest jak zamawianie używanej elektroniki przez eBay, rękodzieła z Etsy czy książek z Amazona” – przekonuje Tomar.
Usługa stała się tak prozaiczna, że studentów oszustów nie dręczy żadne poczucie winy. „Cała dekada e-maili od powracających klientów pokazuje co innego. Właśnie oni stanowią pożywkę dla tego biznesu. Kiedy student pierwszy raz odda nieswoją pracę, już jest na haczyku. Za niektórych praktycznie zaliczałem całe studia” – pisze Tomar.
Paradoksalnie biznes ghostwriterów rozruszały informatyczne systemy antyplagiatowe. Studenci nie mogą już tak po prostu przepisać cudzego tekstu w trybie „kopiuj-wklej”, bo system to wykrywa. Muszą teraz oddawać prace, których nie ma w internecie. I tutaj w sukurs przychodzi autor widmo. Przynajmniej teoretycznie, bo w praktyce różnie bywa.
Profesor Śliwerski nie odpuścił nieszczęsnej studentce, która zmusiła go do postawienia pierwszej w życiu dwói na egzaminie magisterskim.
„Wróciłem do domu i myślę sobie: coś jest nie tak. Zacząłem fragmenty tej pracy wrzucać do internetu. I nagle patrzę, a otwierają mi się teksty a to jakiegoś psychologa, a to jakiegoś nauczyciela, całkiem dobre analizy. Zacząłem dokumentować strony www, z których te fragmenty bezpośrednio pochodziły – to było osiem lat temu, kiedy nie było w ogóle systemu antyplagiatowego. Natychmiast złożyłem pismo do dziekan, że wycofuję ocenę z pracy i wnoszę o skierowanie sprawy do rzecznika dyscyplinarnego Uniwersytetu Łódzkiego. Rzecznik potwierdził, że jest to plagiat i zawiadomił policję” – wspomina.
Szkopuł w tym, że ghostwriterzy również posiłkują się kawałkami cudzych, istniejących w internecie tekstów. Trzeba bowiem zdawać sobie sprawę, że żaden płatny pisarz nie poświeci na realizację zlecenia tyle czasu i uwagi, ile potrzebne jest do napisania oryginalnej pracy.
Według Tomara sygnałem ostrzegawczym może być lista źródeł pracy. Autor widmo nie chodzi do biblioteki i nie inwestuje w zakup książek. Źródła są więc na ogół darmowe i dostępne w internecie.
Oczywiście im lepszy i bardziej sumienny ghostwriter, tym trudniej wykryć oszustwo. Profesor Śliwerski uważa jednak, że wykładowcy muszą się tym zajmować.
„Na pierwszych zajęciach seminaryjnych ostrzegam, że korzystanie z jakichkolwiek form kradzieży praw autorskich lub też posługiwanie się jakąkolwiek firmą w przygotowywaniu nawet fragmentów prac zostanie przez mnie rozpoznane. Informuję, że mam w tym doświadczenie i że mogą o tym poczytać w internecie. Albo będą pisać pracę pod moim kierunkiem uczciwie, albo niech zmienią seminarium. W ciągu ostatnich dwóch lat, od kiedy wróciłem do prowadzenia seminariów na UŁ, na 12 osób cztery nie złożyły prac. I myślę, że to dlatego, że wiedziały, iż prace niesamodzielne wykrywam i odrzucam” – tłumaczy.
Profesor Śliwerski docenia programy antyplagiatowe, ale dostrzega ich słabości. W końcu można zmienić tekst, tak by oszukać algorytm. Dodać podwójne spacje między wyrazami, stosować znaki o podobnym wyglądzie, ale innym kodzie ASCII (jak małe „L” i duże „i”) – to tylko dwa z wielu pomysłów. Co więcej, algorytm ma ograniczoną bazę tekstów, które mogłyby być źródłem plagiatu.
Tym sposobem sprawdzanie prac przeradza się w zabawę w policjantów i złodziei. Co zrobić, żeby tak nie było? Zdaniem prof. Śliwerskiego studenci muszą pisać prace dyplomowe pod kierunkiem wykładowcy.
„Czasem pożyczam własne książki, a więc mają źródła, wiedzą, czego szukać. A jeśli daję do zagadnienia wykaz kilkudziesięciu rozpraw, to już nie mają wyjścia, muszą iść do biblioteki uniwersyteckiej, czytać i analizować, bo ja tego dopilnuję. A taki ghostwriter nie jest w stanie tego zrobić. Musiałby mieć dostęp do dość rzadkiej literatury. Jeśli się wiec przyciśnie delikwenta i powie, że bez tej literatury nie przyjmę rozdziału, to ghostwriter tego nie zrobi” – opowiada.
Anna Wilińska-Zelek, która na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza w Poznaniu prowadzi zajęcia z prawa autorskiego, przyznaje, że też nieraz miała do czynienia ze studentami, którzy przynosili jej na zajęcia splagiatowane prace. „Z każdą z takich osób rozmawiałam osobiście, pokazując, jak daleko idące konsekwencje mogą ponieść” – wyjaśnia.
Oczywiście oszustów trzeba wyłapywać, ale żeby systemowo rozwiązać problem, trzeba odpowiedzieć sobie na pytanie: jak pozytywnie, a nie tylko karami, zniechęcić młodzież do oszukiwania? Zdaniem prawniczki ważne jest, by wyjaśniać studentom sens prawa chroniącego własność intelektualną.
David Tomar zaś jest zwolennikiem rozwiązań znacznie mniej subtelnych. W tekstach pisanych dla serwisu TheBestSchools.org przekonuje, że „lekiem na wirusa akademickiego ghostwritingu jest reforma systemu. Bo skoro firmy oferujące te usługi w naturalny sposób wykształciły się w edukacyjnym ekosystemie, to widocznie trzeba zmienić cały ekosystem”.
Jedną z koncepcji jest likwidacja prac pisemnych na rzecz egzaminów przeprowadzanych pod bezpośrednią kontrolą. Jednak prof. Śliwerski przekonuje, że prace magisterskie czy licencjackie są istotne.
„To jest być może pierwsza i ostatnia książka, którą ktoś napisze w swoim życiu. Jest spojrzeniem z własnej perspektywy na określone zjawisko i problemy w sposób, który jest pochodną wiedzy naukowej. Kiedy ludzie kończą studia, raczej idą w kierunku wiedzy potocznej, pragmatycznej, bardzo instrumentalnej. Już nie sięgają po wiedzę budującą sposób rozumienia pewnych zjawisk. Chodzi więc o to, żeby pracując ze studentem, spróbować nauczyć go myślenia krytycznego” – wyjaśnia.
Niebagatelną zaletą prac dyplomowych jest również to, że ich autorzy uczą się sprawnie, zwięźle i logicznie pisać. Niektóre uczelnie, szczególnie na Zachodzie, wprowadzają nawet do programów warsztaty pt. „Jak dobrze pisać”. Jest to jednak umiejętność, którą powinno się wyrabiać już na wcześniejszych etapach edukacji. Problem w tym, że uczniowie szkół powszechnych nawet nie czytają, więc co tutaj mówić o pisaniu…
„Czasami jest tak, że nauczyciele dają dzieciom za mało czasu” – wyjaśnia prof. Śliwerski. „Są uczniowie, którzy czytają wolniej. Jeśli nauczyciel wywiera presję, żeby szybko zrealizować program, żeby zdążyć ze wszystkimi lekturami, nie bierze pod uwagę zindywidualizowanego podejścia do umiejętności czytania, to co robią uczniowie? Sięgają po streszczenia. W ten sposób uczą się działania na skróty”.
W dzisiejszych czasach zmienia się podejście do studiów. Student wybiera kierunek i często niemało płaci uczelni, bo traktuje edukację jako inwestycję. Dzięki niej zwiększa swoje szanse na rynku pracy. A więc nie chodzi już o zdobywanie wiedzy, tylko o pogoń za pieniądzem. Uczelnie to zresztą skrzętnie wykorzystują i zamiast być świątyniami wiedzy, stają się fabrykami magistrów.
„Kiedy ja studiowałem – tego dziś niestety nie ma, nad czym ubolewam – zanim doszło w ogóle do pisania pracy magisterskiej, to myśmy mieli obozy badawcze. Musieliśmy wyjechać z uniwersytetu do innego miasta, innego województwa, otrzymywaliśmy na to środki z uniwersytetu. Przez dwa tygodnie byliśmy w innym mieście, w innym środowisku po to, żeby tam przeprowadzić badania terenowe. To było coś genialnego” – wspomina Śliwerski.
Być może zatem uczelnie powinny pomyśleć o bardziej kreatywnych seminariach magisterskich czy licencjackich. A wykładowcy powinni spojrzeć w lustro i zastanowić się, czy traktują studentów jak uczniów, czy jak petentów.
Dopóki szkoły wyższe będą podchodzić do młodych ludzi jak do frajerów, z których można wyciągnąć kasę, dopóty studenci będą się odwzajemniać podobnym lekceważeniem. Żeby zatem zatrzymać błędne koło, wydaje się, że trzeba zrobić jedno z dwóch: albo zwiększyć nakłady na szkolnictwo wyższe, albo zmniejszyć liczbę studentów.
Niektórym wyda się takie stawianie sprawy cokolwiek drastyczne, ale z drugiej strony: czy tytuł magistra jest naprawdę potrzebny do szczęścia? Szczególnie wtedy, kiedy staje się fikcją?