Humanizm
Z nosem w smartfonie. Uzależnienie rodziców odciska się na dzieciach
17 listopada 2024
Współczesna kultura zachęca nas do dzielenia się w przestrzeni publicznej prawdą emocjonalną na własny temat. Rozliczne trudności psychiczne – depresje, różnego rodzaju zaburzenia, uzależnienia oraz problemy związane z tożsamością płciową – stają się tematem publicznego i medialnego dyskursu.
Główną pożywką dla współczesnych więzi między przyjaciółmi jest otwartość, z jaką przyznajemy się do emocjonalnej słabości – do strachu, gniewu, upokorzenia. Nic nie zbliża nas do siebie bardziej niż gotowość do zmierzenia się z najgłębszym wstydem w obecności drugiej osoby
– napisała prawie dekadę temu Vivian Gornick.
Myśl tę konstatując:
Przekonanie, że jesteśmy tym, do czego się przyznajemy, to wielkie złudzenie naszej kultury.
Przez długi czas w naszej historii, wyraz szacunku do innych stanowiła dyskrecja (polegająca na umiejętności dochowania tajemnicy, takcie i powściągliwości w kontakcie z drugim człowiekiem). A miejscem, gdzie powierzamy swoje sekrety, był konfesjonał. Ze swoich problemów zwierzaliśmy się też przyjaciołom (przy założeniu, że mówimy coś tylko jednej osobie, a niektóre rzeczy zostawiamy tylko dla siebie).
Natomiast dzisiejsze czasy implikują w relacjach jakiś rodzaj bezwstydu. Co więcej, ograniczoną do związków przyjacielskich diagnozę amerykańskiej eseistki możemy obecnie poszerzyć. Bowiem internet jako „globalna wioska” umożliwia nam psychologiczny ekshibicjonizm na dużo większą skalę.
Rozlewająca się po zachodnich społeczeństwach kultura terapeutyczna – w której od lat zanurzone jest i polskie społeczeństwo – stawia na pierwszym planie życiowych wartości prawdę emocjonalną. Tym samym nakazując nam, abyśmy ujawniali i na rozmaite sposoby terapeutyzowali nasze niedoskonałości, definiowane przez nią samą jako zaburzenia.
Według psychologa dr. Tomasza Witkowskiego, początków owego ekshibicjonizmu możemy upatrywać jeszcze w XIX w., kiedy to wśród Europejek popularnym zaburzeniem była histeria:
Zdaniem francuskiego lekarza Briqueta cierpiała na nią połowa populacji paryżanek. Podobnie często stawiano tę diagnozę w innych częściach Europy. Powszechnie występował tzw. łuk histeryczny – wyginanie się ciała na kształt łuku. Kobiety próbowały sobie z tym radzić, chodząc po różnych lekarzach. Ale też były z tego dumne. Paniom z wyższych sfer wręcz nie wypadało takich ataków nie mieć.
W XX w. obszar tych potrzeb zagospodarowała psychoanaliza, wówczas ograniczona do klasy wyższej i jednej płci. Natomiast od kilkudziesięciu lat w zachodnich krajach rośnie powszechna potrzeba posiadania swojego terapeuty oraz – co więcej – publicznego chwalenia się tym.
Dziś modne są różne inne choroby, ale – zwróćmy uwagę – wszystkie one są w miarę estetyczne. Na tym jarmarku różnorodności od lat króluje depresja. Siedzieć w domu w melancholii, zamartwiać się, nie mieć na nic ochoty – to dość atrakcyjny obrazek. Tymczasem na poważne choroby psychiczne, jak psychozy, wcale nie ma medialnych coming-outów. One nie są eleganckie. Schizofrenik, który z powodu swoich urojonych lęków, że jest przez innych inwigilowany i nie wpuszcza nikogo do domu albo się nie myje, bo uważa że w wodzie są substancje trujące, nie nadaje się do mediów
– zaznacza psycholog.
Fakt, że dziś coraz mniej wstydzimy się mówić o swoich problemach, związany jest z mniejszą ich stygmatyzacją, co jest bezsprzecznie pozytywną konsekwencją tej społecznej zmiany. Sęk w tym, że dla pewnej grupy osób stanowią one rodzaj aureoli, dzięki której mogą poczuć się wyjątkowi. Obecnie coraz częściej dostrzegalny jest pewien schemat funkcjonowania: ludzie najpierw diagnozują swoje zaburzenie testem internetowym, potem szukają psychiatry, który im ten test potwierdzi,aby wreszcie móc ogłosić to wszem i wobec.
Takie osoby wcale nie potrzebują diagnoz po to, żeby korygować swoje zachowanie, tylko przeciwnie – żeby świsnąć nimi całemu światu przed nosem. Podczepić je pod swoje profile na mediach społecznościowych i nieustannie o tym mówić
– mówi mówi filozofka i pedagożka dr Katarzyna Szumlewicz.
Owy ekshibicjonizm padł na grunt rozwijania się w społeczeństwie tzw. kultury ofiar.
Polecamy: Jak przeżyć na kozetce. Szokujące nadużycia „psychoterapeutów”
Jeżeli społecznie żyjemy w nadmiarze zasobów, to jesteśmy w stanie opiekować się jednostkami słabszymi. I to dobrze. Ale w konsekwencji osoby te zaczynają konkurować między sobą o zasoby. I teraz mamy walkę o to kto jest bardziej nieszczęśliwy, kto bardziej cierpi. Najbardziej zatrważające jest to, że trend ten podchwytują też dzieci
– tłumaczy dr Witkowski.
Pedagog opowiada natomiast, że w liceum, w którym uczy, ponad połowa grupy chodzi do psychologa. To oczywiście bardzo dobrze, że młodzież stara się rozwiązywać swoje problemy przy pomocy specjalistów. Według niej największym zaś problemem jest, iż stało się to sposobem na podwyższenie swojej pozycji wśród rówieśników:
Dzisiaj nie można być zwykłym nudziarzem. Trzeba być osobą niezwykłą, a dowodów na nią często szuka się w nienormatywności związanej z własnym umysłem. Dzieciaki nakręcają się na myślenie pod tytułem: będę bardziej interesujący, jeżeli będę miał na swoim koncie próbę samobójczą, depresję albo zaburzenia neurologiczne. Nie wstydzą się pokazywać pociętych nadgarstków, chwalą się diagnozami od psychiatrów.
Do tego rodzaju ekscentryczności niepełnoletni zachęcani są przez współczesne teksty kultury. Weźmy na warsztat szalenie popularny serial Euforia. Naturalnie, jest on cenny, gdyż pokazuje aktualne problemy młodych ludzi, co umożliwia im identyfikację z bohaterami. Jednak postacie, które mierzą się na ekranie z bardzo negatywnymi doświadczeniami, jak narkomania czy prostytucja, przedstawione są tam w aurze niezwykłości. Mamy więc do czynienia z glamuryzowaniem zaburzeń i dysfunkcji psychicznych.
Według dr Szumlewicz takie zachowania młodzieży wiążą się również ze sposobem ich wychowania. A konkretniej, traktowaniem dzieci jak „płatków śniegu” i niezdolnością rodziców do zarysowywania im granic:
Współcześni rodzice nierzadko zapominają, że są od tego, aby sprawować władzę nad niepełnoletnimi. Ta nieumiejętność wyznaczania dziecku reguł ze świata dorosłych, związana np. z nadopiekuńczością czy wyręczaniem, powoduje że młody człowiek traci poczucie bezpieczeństwa. My, pedagodzy, nazywamy to rodzicielstwem helikopterowym, które polega na tym, że rodzic krąży wokół dziecka, ale nie jest w stanie powiedzieć mu, jak ma się zachowywać, a czego ma nie robić.
Polecamy: Ile kosztuje poznawanie prawdy o sobie?
Młodzi ludzie, wychowani w klimacie kumpelstwa ze swoimi rodzicami, mogą nie wiedzieć, jak wyznaczać granice, zarówno sobie, jak i innym. A to pozbawia ich umiejętności dyskrecji, która spełnia przede wszystkim funkcję szacunku do drugiego człowieka, ale też do siebie samych.
W konsekwencji promowania w kulturze takich ekshibicjonistycznych postaw, nastolatkowie mogą nie chcieć pozbywać się dysfunkcyjnych zachowań, które nadają im przecież aurę niezwykłości. Dalekosiężnie możemy więc mieć w społeczeństwie coraz więcej dorosłych, unikających dojrzałości – idących przez życie z wymaganiem, aby w związku z ich problemami wszyscy wokół dawali im fory.
Zobacz wystąpienie dr Katarzyny Szumlewicz podczas konferencji Holistic Talk: