Humanizm
Choroba Alzheimera rozwija się w ciszy. Pierwsze objawy są subtelne
15 listopada 2024
Na całym świecie 2019 był rokiem gwałtownych protestów. Wstrząsnęły one kilkudziesięcioma krajami, to najwyższy wskaźnik od 1968 roku. Choć każdy wybuchł z innego powodu, umyka nam, jak wiele je łączy
Ciasno zbity tłum ludzi, niektórzy z zasłoniętymi twarzami, w czapkach i kapturach ukrywają swoją tożsamość, powiewają flagi. W centrum pomnik wymazany politycznymi hasłami, na jego szczycie mężczyzna bez koszulki wznosi ręce w triumfalnym geście. W tle widać ciemne chmury, dym i ognistą łunę zachodzącego słońca, która przywodzi na myśl pożar.
Taką scenę uchwycono na zdjęciu kulminacyjnego momentu demonstracji, która na ulicach chilijskiego Santiago zgromadziła 1,2 mln ludzi – to największy protest od końca dyktatury generała Augusto Pinocheta. Fotografia, którą 25 października zrobiła popularna aktorka telewizyjna Susana Hidalgo, błyskawicznie obiegła światowe media i stała się jednym z symboli jesiennych protestów w tym kraju.
Zdjęcie nie ilustruje tylko wydarzeń w Chile – jest podsumowaniem całego roku, bo gdyby zmienić flagi, scena mogłaby się rozgrywać na dowolnym kontynencie.
Od stycznia do grudnia większe i mniejsze manifestacje wstrząsały kilkudziesięcioma krajami: od Ekwadoru i Kolumbii w Ameryce Łacińskiej przez Hiszpanię, Francję i Albanię w Europie, Algierię i Egipt w świecie arabskim, Sudan i Etiopię w Afryce, Indonezję i Hongkong w Azji aż po Nową Zelandię. A to tylko krótki wycinek z długiej listy.
Miejsca te dzieli wiele, jednak to nie przypadek, że masowe wystąpienia w takim natężeniu wybuchają właśnie teraz. Na całym świecie do głosu doszło pokolenie, które musi poradzić sobie z dekadami zaniedbań, jakich dopuścili się poprzednicy.
W mediach społecznościowych, również polskich, hitem jesieni jest hasło „OK, boomer”. To stwierdzenie, w wolnym tłumaczeniu oznaczające „Dobra, staruszku”, łączy w sobie pogardę i czułość. Jest delikatnym sygnałem, że ktoś nie ma racji, ale niech sobie dalej gada, bo i tak nie ma to już większego znaczenia.
Przesłanie kierowane jest do przedstawicieli pokolenia baby boomers, jak po angielsku określa się ludzi urodzonych w latach wyżu demograficznego po II wojnie światowej. Symbolicznym momentem wejścia ich generacji w dorosłość był słynny rok 1968, po którym zaczęli zmieniać społeczną i polityczną rzeczywistość na swoją modłę. Według socjologów z Wolnego Uniwersytetu w Amsterdamie po raz pierwszy od tamtego czasu mamy do czynienia z tak dużym nasileniem protestów na całym świecie i trudno nie zauważyć, że znów jest to zryw pokoleniowy.
Aż 41 proc. mieszkańców planety nie skończyło jeszcze 24. roku życia. Młode twarze przeważają na większości demonstracji, często są ich inicjatorami. W Chile, już na dwa miesiące przed wybuchem ogólnokrajowego protestu, co tydzień ścierali się z policją uczniowie stołecznego Instituto Nacional, najbardziej prestiżowego liceum w kraju, które skończyło osiemnastu chilijskich prezydentów. W Sudanie ruch, który obalił Omara Baszira (jedyną urzędującą głowę państwa ściganą listem gończym przez Międzynarodowy Trybunał Karny w Hadze), zapoczątkowali studenci. W Stanach Zjednoczonych, według danych Uniwersytetu Tufts z Massachusetts, liczba Amerykanów do 25. roku życia biorących udział w demonstracjach od 2016 r. uległa potrojeniu. Młodzieżowy Strajk Klimatyczny 20 września zgromadził na całym świecie 7,6 mln dzieciaków. I tak dalej.
Tak masowa mobilizacja młodzieży nie byłaby możliwa, gdyby nie media społecznościowe, które dla dzisiejszych dwudziestolatków są naturalnym środowiskiem interakcji. Demonstracje na całym świecie są dziś organizowane za pośrednictwem Facebooka, a koordynowane na bieżąco przez komunikatory w smartfonach, często szyfrowane.
Cechą charakterystyczną wszystkich ostatnich protestów jest więc kolektywność i brak zdefiniowanych liderów: gdy w Hongkongu aresztowano Joshuę Wonga, a w Moskwie Aleksieja Nawalnego, najbardziej rozpoznawalnych działaczy, manifestacje w tych miastach trwały dalej bez zakłóceń. Organizowanie masowych wystąpień stało się dziś po prostu znacznie prostsze.
Jednym z kluczowych elementów dla zrozumienia wpływu social mediów na obecne wydarzenia jest upowszechnienie w nich kultury wizualnej. W 2010 r., gdy wybuchała arabska wiosna, Twitter nie dawał użytkownikom możliwości zamieszczania zdjęć ani wideo – dziś takie materiały to już ponad połowa konsumowanych w tym serwisie treści. Nagrania nie tylko pomagają czerpać z doświadczeń innych (podczas zamieszek w Barcelonie ich uczestnicy stosowali taktyki podpatrzone u studentów z oddalonego o 10 tys. km Hongkongu), ale pozwalają też zbudować poparcie międzynarodowej opinii publicznej. Obraz jest przecież wart więcej niż tysiąc słów.
O wpływie mediów społecznościowych na protesty w dzisiejszym świecie symbolicznie świadczy to, że w Libanie katalizatorem masowych demonstracji ponad podziałami religijnymi stał się planowany podatek od wiadomości na WhatsAppie.
Dla baby boomersów rola młodzieży jako inicjatorów protestów może budzić nostalgię: w 1968 r. również ci dopiero wchodzący w dorosłość byli najaktywniejsi, bez względu na to czy wystąpienia odbywały się na meksykańskim Tlatelolco, w paryskiej Dzielnicy Łacińskiej, czy pod bramą Uniwersytetu Warszawskiego. Tyle że w 2019 r. młodzi występowali właśnie przeciwko porządkowi, jakie zgotowało im pokolenie powojennego wyżu.
Według danych Organizacji Współpracy Gospodarczej i Rozwoju (OECD) nierówności społeczne są dziś najwyższe, od kiedy instytucja zaczęła pół wieku temu gromadzić statystyki: średni dochód 10 proc. najbogatszych mieszkańców krajów rozwiniętych jest dziewięciokrotnie wyższy niż dochód 10 proc. najuboższych. Organizacja humanitarna Oxfam przedstawia ten całkowity rozjazd jeszcze bardziej obrazowo: 26 czołowych miliarderów świata posiada majątek większy niż połowa ludzkości. Obszary ubóstwa stale się pogłębiają. Komisja Gospodarcza Narodów Zjednoczonych ds. Ameryki Łacińskiej i Karaibów podaje, że na tym kontynencie poniżej granicę ubóstwa spadło tylko w tym roku aż 6 mln osób.
To wszystko pokłosie rozmontowania w ciągu ostatnich trzech dekad systemu ochrony socjalnej, jakim cieszyła się generacja powojennego wyżu. Globalizacja i neoliberalna polityka gospodarcza doprowadziły do wybuchu międzynarodowego kryzysu gospodarczego w 2008 r. – ten, choć formalnie już się skończył, na trwałe przetrącił perspektywy najmłodszych pokoleń. Dzisiejsi dwudziestolatkowie są pierwszymi, którym będzie się żyło gorzej niż ich rodzicom. Według badań OECD za klasę średnią może się uważać 70 proc. baby boomersów z krajów rozwiniętych, ale już tylko 60 proc. milenialsów. Szwajcarski bank Credit Suisse dwa lata temu informował, że ci ostatni muszą się borykać z niskimi pensjami, trudniejszymi warunkami uzyskania kredytu i stale rosnącymi cenami nieruchomości. Dla większości młodych jedyną szansą na własny dom jest odziedziczenie go.
Wszystko to sprawia, że najczęstszym katalizatorem protestów 2019 r. były właśnie kontrowersyjne decyzje ekonomiczne władz, które uderzają obywateli po kieszeni. W Chile, na papierze najzamożniejszym kraju latynoskim (jednocześnie z najwyższymi nierównościami społecznymi wśród państw OECD), wybuch nastąpił po ogłoszeniu zmiany cen biletów na metro. I choć podwyżka wyniosła równowartość kilkunastu groszy, to była kroplą, która przelała czarę goryczy.
Ten rok był także przełomowy w zrozumieniu nadciągającej katastrofy klimatycznej. Starsze pokolenia nie musiały przejmować się ekologią, która przegrywała z ekonomią. Efektem takiego podejścia są coraz gwałtowniejsze zjawiska atmosferyczne i pojawienie się pierwszych uchodźców klimatycznych. Prognozy przewidują znaczny spadek wydajności rolnictwa, co doprowadzi do niedożywienia szerokich grup społecznych. W raporcie opublikowanym w 2019 r. w magazynie medycznym „Lancet” autorzy alarmują, że nowe warunki klimatyczne oznaczają zwiększenie infekcji bakteryjnych u dzieci, trwałe pogorszenie jakości życia i skrócenie jego przewidywanej długości.
Międzynarodowy Strajk Klimatyczny czy Extinction Rebellion, którego członkowie paraliżowali ruch w dużych miastach Anglii, Niemiec czy Nowej Zelandii, to desperackie próby najmłodszego pokolenia, by wymusić wreszcie skuteczne przeciwdziałanie tym zmianom ze strony polityków. Bardziej umiarkowane metody nie przyniosły dotąd rezultatów.
Wspólną cechą protestów 2019 r. jest także ich apolityczność. W przeciwieństwie do wielu tego typu wydarzeń z przeszłości, obecne z reguły nie są organizowane przez partie opozycyjne lub ruchy o skonkretyzowanym profilu, jak na przykład polska Solidarność. Mają wymiar społeczny, są spontaniczne i wyrażają całkowitą dezaprobatę dla przywódców – bez względu na to, czy są dyktatorami (jak w Sudanie), czy demokratycznie wybranymi prezydentami (jak w Chile). Jeszcze nigdy zaufanie do klasy politycznej nie było tak niskie jak obecnie: według Latinobarómetro, dorocznego badania opinii publicznej z 18 krajów latynoskich, aprobata dla władzy wynosi tam 32 proc. To aż o połowę mniej niż dekadę temu.
Oburzenie na elity jest więc dziś powszechne, ale problemem może być wyegzekwowanie od nich zmian. W 2019 r. obserwowaliśmy oddolny, ogólnoświatowy wybuch gniewu. Zwoływane błyskawicznie i niemożliwe do skutecznego rozbicia (bo pozbawione lidera) demonstracje to świetny sposób jego wyrażania. Ale by trwale zmienić system, potrzeba trwałej struktury, która dopilnuje realizacji żądań jeszcze długo po tym, gdy wypali się energia wyciągająca ludzi na ulice.
W maju 2011 r. byłem w Hiszpanii, gdy na fali kryzysu gospodarczego i całkowitej kompromitacji krajowych elit tworzył się ruch Oburzonych – zainspirował on potem między innymi Occupy Wall Street. Na głównych placach hiszpańskich miast i miasteczek codziennie zbierało się w sumie kilka milionów osób, panował powszechny entuzjazm i atmosfera wielkiej nadziei na trwałe zmiany społeczne, uzdrowienie systemu politycznego i budowy nowego, lepszego świata.
Dekadę później miliony protestujących na całym świecie wciąż zmagają się z tymi samymi problemami, których nie udało się wtedy rozwiązać.