Nauka
Badania Wenus. Sonda NASA odkryła najnowsze szczegóły
14 listopada 2024
„Mój pradziadek walczył w Legionach, babcia uciekała z Warszawy po Powstaniu, a dziadek odbudowywał stolicę, ale ja czuję się obco, gdy patrzę na dzisiejsze obchody świąt narodowych”
ZBIGNIEW ROKITA: Leżąca przy granicy z Białorusią w większości prawosławna wioska, której poświęciła pani książkę Orzeszkowo 14. Historie z Podlasia, liczy kilkaset dusz, garstkę „dymów”. Jak wygląda?
ANNA ROMANIUK*: Orzeszkowo leży na Polanie Orzeszkowskiej, otoczone lasem. To niepozorna wieś, typowa ulicówka z główną drogą i ulokowanymi wzdłuż niej kolejnymi gospodarstwami. Umierają starzy mieszkańcy Orzeszkowa, ale bywa, że przeprowadzają się tu młodzi, choćby z pobliskiej Hajnówki. Przenoszą miejskie wzory budownictwa i swoje aspiracje „ku miejskości”. Zmienia się i charakter Orzeszkowa. Obserwuję, jak ubywa tradycyjnej zabudowy, jak białoruskie chaty – proste, ale w swoim ubóstwie wdzięczne i charakterystyczne dla Podlasia – zmieniają się w dworki polskie czy podmiejskie wille.
Jak wygląda typowe tutejsze obejście?
Charakterystyczne są sztachetowe płoty drewniane. Najczęściej obok furtki jest ławka, bogata w znaczenia, pełniąca rozmaite funkcje – od obserwacyjnych przez integracyjne po magiczne. Tam się śpiewało, tam się zalecało, tam się starzało, tam się czekało na chleb. Kiedy zaczęłam przyjeżdżać na Podlasie, ławki w ciepłe wieczory się zapełniały. Siadali starsi, wraz z nimi ich dzieci, gdzieś w pobliżu kręciły się wnuki.
Teraz, gdy starych ludzi podobnie jak starych chat i starych drzew ubywa, ławki często znikają, nie są już potrzebne. Boleję nad tym, choć to proces naturalny i nieodwracalny. Jestem daleka od postulowania życia w skansenie, ale nawet wśród tutejszych, a może zwłaszcza wśród nich, brakuje docenienia tego, co mają. Zrozumienia, że więcej warta jest białoruska chata niż polskie dworki z kolumnami. Wszystko powinno mieć swoje odpowiednie miejsce.
Proces ten nie zaczął się wczoraj. Zmieniały się aspiracje. Dawniej młody człowiek chciał mieć własną chatę, za PRL-u symbolem awansu cywilizacyjnego była „murowanka” z pustaków, z dużymi oknami, a teraz „murowanki” pustoszeją, bo dzieci uciekają do miast, a ci, którzy z nich przyjeżdżają, powielają wzory „ogólnopolskie”. Odchodzi się od tradycyjnego budownictwa, a zgodny z zasadami sztuki remont starej chaty wymaga i dużej wiedzy, i dużych środków. Pomimo tego jest również przeciwna tendencja, choć niestety nieporównanie rzadsza. Ludzie z Warszawy czy Białegostoku kupują tu drewniane chaty i dokładają wielkich starań, by remontować je, nie naruszając lokalnego charakteru. Te domy będą się pięknie starzeć.
Czy wraz z przestrzenią znikają inne elementy tutejszej kultury?
Tutejsza kultura w różnych wymiarach odchodzi do kilkudziesięciu lat. Przyjaciele, którzy zdecydowali się na rekonstrukcję chat, szukali miejscowych wykonawców. Chcieli postawić piec – szukali zduna, wymienić szalówkę – stolarza, odnowić ozdobne narożniki – snycerza… Te zawody, wiedza o narzędziach, o pracy odchodzą. Odchodzi też kultura materialna, na śmietnik wyrzucane są na przykład tradycyjne kopańki – misy wyłupane z pnia drzewa, w których można było i rozrobić ciasto, i wykąpać dziecko. Coraz mniej jest kobiet, które tkają kapy z charakterystycznymi motywami czy haftują ruczniki wiszące pod ikonami. Zmienia się brzmienie chórów cerkiewnych, w których do niedawna sędziwe panie śpiewały głosami młodych dziewczyn, pięknymi, choć nieszkolonymi.
A czy zmienia się nazewnictwo ulic? Pisze pani o miejscowych nazwach: „Żadna z ulic, nawet ta »główna«, nie ma nazwy innej niż nadana przez nas. Jest więc »droga za chatami« (po tutejszemu za kłuniami, czyli za stodołami), »droga do chaty pijaka«, »droga do lipy«, »droga na pola«, »droga na plebanię«, »droga na Chwiszczej«, »droga za dołami«”.
Sama wymyśliłam te nazwy – poza tą za kłuniami, tak mówią miejscowi.W małych wioskach ulice nie mają nazw. Musiałam je stworzyć dla siebie, opisać nimi moją subiektywną mapę okolicy.
Pisałem kiedyś o zakonniku prawosławnym, ojcu Gabrielu z Odrynek, doktorze teologii, który odmówił przyjęcia godności biskupiej i został pustelnikiem na bagnach przy granicy z Białorusią. Pamiętam, że na msze do niego ciągnęli wyznawcy kilku religii. Czy na Podlasiu jest tak jak choćby w międzywojennych opisach, czyli że panuje tam ekumeniczna atmosfera?
Orzeszkowo i wsie puszczańskie to wsie prawosławne, przedstawicieli innych wyznań jest tam niewielu. Jestem katoliczką i pamiętam, że gdy nieżyjąca sąsiadka z Orzeszkowa się o tym dowiedziała, powiedziała: „Nic nie szkodzi, był tu już kiedyś jeden katolik”. Obowiązuje tu liturgiczny kalendarz prawosławny. W katolicyzmie obchodzi się dwa duże święta, natomiast w prawosławiu – dwanaście. Gdy zaczęłam przyjeżdżać do Orzeszkowa, zdarzało mi się popełniać gafy.
Należało więc zmienić kalendarz.
I zmieniłam go. Mój syn jest prawosławny. Musiałam się wszystkiego nauczyć. W Orzeszkowie chodzę do mieszczącej się tu cerkwi, w Warszawie – do cerkwi wolskiej. Doświadczyłam tam wyłącznie dobrych rzeczy. Zawsze spotykało mnie ludzkie ciepło i zrozumienie dla mojej niewiedzy. Nigdy nie namawiano mnie do konwersji, ja zaś w tej przyjaznej, wzmacniającej atmosferze wzbogaciłam swoją tożsamość o prawosławie.
Dziś na Podlasiu małżeństwa mieszane – katolicko-prawosławne – nie są zresztą żadnym ewenementem. W każdej rodzinie jest katolik i prawosławny. To już nie jest dyshonor, choć jeszcze kilkadziesiąt lat temu gdy chłopak prawosławny chciał żenić się z katoliczką, dla jego rodziny była to trauma. Teraz wszystko się wymieszało.
Czy na podlaskich wioskach głównym punktem odniesienia dla identyfikacji jest konfesja?
Identyfikacja tutaj brzmi: „tutejszy, prawosławny”. Najważniejsze są dwa elementy. Po pierwsze, związek z ziemią i rodziną, tutejszość, świadomość, że moi dziadowie, pradziadowie żyli i umierali w tej czy w sąsiedniej wsi. Po drugie, właśnie prawosławie. Ważny jest również język, gwara, w której się mówi. Dopiero w dalszej kolejności występują identyfikacje narodowościowe, jak choćby polski Białorusin.
To ciekawe, bo myśląc o mieszkańcach owych wiosek, myśli się kluczem narodowościowym – o Białorusinach, przez pryzmat choćby spisu powszechnego w 2011 r., w którym kilkadziesiąt tysięcy zadeklarowało narodowość białoruską, gros z nich na Podlasiu. Pani tę identyfikację podaje w ostatniej kolejności.
Kultura chłopska ma to do siebie, że nie jest kulturą narodową. Identyfikacja narodowa jest tu stosunkowo świeżą sprawą.
Przytacza pani myśl Eugeniusza Mironowicza, który pisząc o zmieniających się co rusz na tej ziemi w XX w. systemach politycznych, podaje: „Rodziło to postawy zniechęcające do publicznych wystąpień, wyczekiwanie na przetrwanie, maskowanie swojej tożsamości, a ostatecznie prowadziło do całkowitego nihilizmu narodowego”. Zmiany polityczne manifestowały się choćby w rozstawie szyn, czytam w Orzeszkowie: „Zbudowane »za cara« jako szerokie, w 1920 roku tory przekute zostały na węższe, potem jeszcze kilka razy zmieniały swój rozstaw – w 1939 były szerokie, w 1941 wąskie, w 1944 znowu szerokie, aż w 1945 roku ostatecznie uzyskały swój dzisiejszy, nierosyjski wymiar”.
Tak, mam poczucie, że owo unikanie jasnych identyfikacji wynika z doświadczeń kolejnych pokoleń. Ludzie nauczyli się, że lepiej być ostrożnym, że zawsze jest się w jakiejś opozycji. Prowadziło to do autocenzury, za którą stała przeżyta lub odziedziczona trauma. Jeden z sąsiadów powiedział kiedyś, że tutejszy naród jest „wiecznie czaiwy” – obserwuje, jest ostrożny. Polskich Białorusinów nauczyła tego historia, a w ostatnich dekadach nauczyli ich tego Polacy.
Jak przebiegał ten proces?
Życie całych chłopskich pokoleń miało długo to do siebie, że działo się w obrębie kilkunastu kilometrów – między świątynią, targiem, wioską. Ale kiedy wybuchła I wojna światowa, zaczął się exodus miejscowej ludności prawosławnej, powodowany paniką, podsycany przez Rosjan.
Tak zwane bieżeństwo.
Uciekło wówczas około 3 mln ludzi, pakowali na fury dobytek, zwierzęta, dzieci i jechali. Po raz pierwszy ruszyli przed siebie, i to nie kilkadziesiąt kilometrów, ale w głąb Imperium Rosyjskiego. Na przykład rodzice sąsiadki trafili do Nowosybirska.
Rodzice owej sąsiadki, Nadii Pawluczkowej, byli tam siedem lat. Zawarła pani w książce jej wspomnienie: „Wrócili, bo mamie tęskniło się do domu. W drodze brat się rodził, w zimie. Wrócili, a tu nic. Miał sklep ojciec, przed wyjazdem zakopał wszystko i nic nie znalazł potem. Na Pasiecznikach znalazł lisa zabitego, to dostał za niego piłę i siekierę. I tak zaczynał od nowa”.
Często bywało znacznie gorzej. Wyjeżdżały wielodzietne rodziny, a wracały zdziesiątkowane, pojedyncze osoby. Ojciec w drodze powrotnej w przypadkowym miejscu, przy torach, chował żonę, dzieci chowały rodziców. Wracali do swojej ziemi, ale zastawali ją zarośniętą, chaty były spalone, rozszabrowane. Trafiali do niepodległej Polski, w której w urzędach nikt nie chciał z nimi rozmawiać, bo nie znali polskiego, nikt im nie pomógł materialnie, latami śnili o kapuśniaku, a mieli mąkę ze startej kory i placki z pokrzyw. Wtedy zaczęli uczyć się ostrożności.
Pisze pani też o czasie bezpośrednio po zakończeniu II wojny światowej, gdy naciskano na nich, by po zmianie granic migrowali do Białoruskiej SRR. Podkreśla pani w tym kontekście, że wówczas – ledwie trzydzieści lat po bieżeństwie – wciąż mieli w sobie traumę i odruch, żeby nie jechać w nieznane.
To niesłychanie ważna sprawa. Dopiero co wrócili, zaczęli układać wszystko na nowo, żyli biednie, ale u siebie. I nagle pojawiły się odgórne naciski polityczne mające zmusić ich znowu do wyjazdu. Było to z jednej strony koordynowane przez władze polskie i radzieckie, z drugiej – wspierane przez polskie podziemie. A tutejsi mieszkańcy opierali się, nie chcieli znowu wszystkiego tracić, nie chcieli opuszczać domów. Odsetek chętnych do wyjazdu był niewielki, decydowali się na to najbiedniejsi chłopi, którzy nie mieli nic do stracenia.
Orzeszkowo leży tuż obok wiosek, które w 1946 r. palił oddział Rajmunda Rajsa „Burego”. IPN ostatnio zmienił stanowisko w sprawie mordów na miejscowej ludności, uznając, że nie zostało popełnione ludobójstwo, a „Bury” i jego oddział są niewinni.
Jestem zaszokowana tym orzeczeniem. To oraz marsze ku czci „Burego” w Hajnówce nie mieszczą się w głowie. Jedni, widząc te manifestacje, pukają się w czoło, inni płaczą. Część moich przyjaciół bierze udział w kontrmarszach, które z latami są coraz liczniejsze, inni uczestniczą w nabożeństwach upamiętniających ofiary tego mordu. Rodziny ofiar nigdy nie otrzymały żadnego zadośćuczynienia, a rodzina „Burego” – owszem. I nie chodzi nawet o zadośćuczynienie materialne, ale o to, by oddać hołd ofiarom, a nie oprawcom.
Jaka jest pamięć pani sąsiadów z Orzeszkowa o polskim podziemiu na Podlasiu?
Niezwykle żywa. Kilkanaście lat temu w Polsce wiedza o tych wydarzeniach nie była powszechna. Zaczęłam dopytywać i szokiem było dla mnie, gdy po kilkudziesięciu latach ludzie, opowiadając mi o tym, płakali. Jest tak do tej pory. Straszne jest dla mnie, że nie mogę z całkowitą pewnością powiedzieć im, że będzie lepiej.
Cytat z Orzeszkowa: „Ludzie nadal się boją. W zeszłym roku przed dniem żołnierzy wyklętych spaliły się we wiosce Wiluki dwie chaty. Ludzie myśleli, że ma to związek ze »świętem«. Bardzo chciałam przyjaciołom z Orzeszkowa powiedzieć, że to niemożliwe, żeby to były podpalenia, że to nie te czasy. Nie brzmiałam chyba zbyt przekonująco”. Dlaczego?
Nie wiemy, co się zdarzy. Każdy, kto zna historię, widzi niesamowite podobieństwo do tego, co działo się w latach 30. ubiegłego wieku.
Od Łemkowszczyzny po Górny Śląsk ludzie w ostatnim czasie coraz mniej chętnie mówią o niektórych wojennych i powojennych zbrodniach. Pani widzi podobny powrót strachu na Podlasiu?
Tak, widzę w ostatnich latach nawrót lęku.
Pisząc o zbrodniach oddziału „Burego”, stara się pani także oddać skomplikowaną sytuację późnych partyzantów. Opisuje pani mechanizm „bandycenia się”, utratę racjonalnej oceny sytuacji.
Uważam, że żołnierze wyklęci to bohaterowie, ale wśród nich byli i tacy, którzy zdegenerowali się na tyle, że przekroczyli cienką granicę między partyzantem i bohaterem, przed czym przestrzegał swoich podwładnych „Szczerbiec”, wcześniejszy dowódca „Burego”. Rajs ma swoją jasną legendę wileńską i czarną legendę podlaską. Musiałam wykonać dużą pracę wewnętrzną, by dostrzec tragizm obu stron. Opisuję w książce zdjęcie, które znalazło się we wspomnieniach jednego z żołnierzy „Burego”…
Partyzanci maszerują, bo Rajs zarządził przerzucenie oddziału z Podlasia do Prus Wschodnich.
To przygnębiający obraz. Idą razem, ale każdy idzie osobno. Każdy dźwiga własne myśli, własne historie, tęsknoty, porzucone rodziny. Wiedzą, że są na straconej pozycji. Nie mogą wyjść z lasu, bo wówczas zarówno będą dezerterami, jak i spotkają ich konsekwencje ze strony państwa – proces, śmierć. Są w pułapce, w potrzasku. Ale należy pamiętać, że wykorzystali przewagę, jaką daje broń, do mordowania niewinnych cywilów.
A czy pani sąsiedzi nie czują się wyobcowani, widząc, że ich pamięć – od bieżeństwa przez ikonostas z rodziną Romanowów w cerkwi pod wezwaniem św. Mikołaja w Białowieży po mordy „Burego” – nie mieści się w obowiązującej pamięci państwowej?
Mój pradziadek walczył w Legionach, babcia uciekała z Warszawy po powstaniu warszawskim, a dziadek odbudowywał stolicę, ale ja też czuję się obco, gdy patrzę na dzisiejsze obchody świąt narodowych. Nie trzeba do tego być częścią mniejszości narodowej. To kwestia zdrowego rozsądku, wewnętrznej uczciwości i empatii. To także kwestia pamięci historycznej i prawdy.
*Anna Romaniuk – historyczka literatury, krytyczka literacka, kierowniczka Zakładu Rękopisów Biblioteki Narodowej. Autorka książki Orzeszkowo 14. Historie z Podlasia (Wołowiec, 2019 r.).