Humanizm
Klawo, w dechę, mega. Każde młode pokolenie ma swój język
25 grudnia 2024
Kraj, który nie istnieje, znajduje się zaledwie 500 km od polskiej granicy. Przed rządowymi budynkami stoją pomniki Lenina, po ulicach jeżdżą nyski z wczesnych lat 80., a placów strzegą radzieckie czołgi. Nad parlamentem powiewa czerwona flaga z sierpem i młotem „Tu nikt cię nie znajdzie, tu nawet nas nie ma, to nasza republika widmo” – mówi jeden z mieszkańców. Naddniestrze, niewielki region na wschodzie Mołdawii to według doniesień mediów plama bezprawia na mapie […]
„Tu nikt cię nie znajdzie, tu nawet nas nie ma, to nasza republika widmo” – mówi jeden z mieszkańców.
Naddniestrze, niewielki region na wschodzie Mołdawii to według doniesień mediów plama bezprawia na mapie Europy; miejsce produkcji broni dla największych organizacji terrorystycznych; ostatni bastion Władimira Putina w centrum Starego Kontynentu; baza rosyjskiej armii stacjonującej tuż przed oczami Unii Europejskiej; raj dla największych przestępców wschodnich gangów, gdzie gospodarką steruje korporacja założona przez byłych oficerów KGB.
28 lat temu Naddniestrze ogłosiło niepodległość od Mołdawii i rozpoczęło walkę o komunistyczną tożsamość. Do dziś wszystko, co kryje się za granicą parapaństwa, owiane jest atmosferą tajemnicy. Miejsce „niewiadomych” zajmują uprzedzenia i stereotypy krzywdzące obywateli krajów z radzieckim rodowodem. W tle konfliktu terytorialnego toczy się postzimnowojenny spór o strefę wpływów między Wschodem i Zachodem.
Na dworcu autobusowym w Kiszyniowie tego dnia zabrakło prądu. Kasy przestały drukować bilety, żarówki w industrialnych kloszach zgasły z sykiem.
W zadymionej poczekalni na stolikach stoją świeczki, obok nich piwo i literatki z wódką. Na zewnątrz – pełne słońce, gorąca niedziela mołdawskiego października. Za kilka dni rozpocznie się narodowy festiwal wina. Od stacji z marszrutkami odchodzą ulice zajęte przez stoiska bazaru centralnego. W co drugim zaułku dojrzałe winogrona wysypują się z drewnianych skrzynek. Tu, w dziupli podróżnych, nie ma okien. Jest ciemno, trudno stwierdzić, która godzina. „Jedziesz do Naddniestrza?” – pyta bufetowa po rosyjsku. „Moja córka mieszka z mężem w Tyraspolu. Oni nie mają dziś wody!” – podkreśla dumna z cywilizacyjnej „przewagi” nad Naddniestrzem. Wzrok kieruje na grupkę głośnych mężczyzn. Alkohol łagodnie podciął im ścięgna: nie stoją, lecz chwieją się i pochylają w stronę baru. „Mamy tu takie powiedzenie, że w Naddniestrzu może się zdarzyć wszystko i wszystko może pójść źle” – mówi jeden z nich płynnym angielskim. „Nie obowiązują tam żadne prawa międzynarodowe. Nikt ich nie kontroluje, bo nikt ich nie uznaje” – moim rozmówcą okazuje się 26-letni Mołdawianin. Na co dzień mieszka w Norwegii, gdzie wyemigrował kilka lat wcześniej. Pseudonim „Sony” dostał od kolegów, bo za pierwsze wypłaty w koronach kupował sporo elektroniki tej firmy. „Słyszałeś kiedyś o dworcu bez prądu? Nadal tu mamy drugi świat. Mołdawia patrzy dziś na Zachód, ale nikt nas nie traktuje poważnie, przez Naddniestrze. Nie wejdziemy do Unii i NATO z otwartym konfliktem terytorialnym” – mówi.
Oprócz mnie nikt nie czeka na dostawę energii. Planowałem podładować telefon przed podróżą. Tym bardziej że jadę do „czarnej dziury Europy”, „kraju, który nie istnieje” lub „radzieckiego skansenu”, jak zwykle mawia się o nieuznanej Republice Naddniestrzańskiej. „Bywa, że na terenie Naddniestrza nie działa GPS. Zapomnijcie o zasięgu waszej sieci telefonii komórkowej” – uprzedzał autor jednego z przewodników po Mołdawii. „Energię ciągniemy z elektrowni za Dniestrem. Nawet prąd od nich to badziew” – narzeka „Sony”, pobłażliwie patrząc, jak chowam ładowarkę.
Mimo awarii dworzec działa bez zarzutu. Bilet do stolicy „kraju, którego nie ma” to mała kartka z podpisem kasjerki. Nie widnieją na nim nazwa „Tyraspol”, godzina odjazdu i numer miejsca. Niewygodne braki w dostawie energii produkują poprawne politycznie bilety donikąd.
Przepełniona marszrutka ponad godzinę przebija się przez zakorkowany Kiszyniów. To miasto z wielkiej płyty, miasto betonowych wieżowców i parterowych kamienic o skruszałych murach. Brudne, wszechobecne bloki dawno zaczęły proces rozkładu i przypominają kilkunastopiętrowe slumsy. Cała stolica wygląda tak, jakby jej architekci zapomnieli o istnieniu kolorów. Brutalny widok potwierdza informacje o tym, że Mołdawia jest najuboższym krajem Europy. Powszechna szarość ma jednak pewien urok. To, co kilka lat temu uznałbym za brzydkie, dziś mnie przyciąga. Słynne Wrota Kiszyniowa, czyli gigantyczna brama miasta z mieszkalnego segmentu, to ostatni przystanek przed oddalonym o 60 km państwem nieuwzględnianym na mapach.
Na początku lat 90. kolejne narody Europy wyzwalają się spod jarzma radzieckiej dyktatury. Niepodległość ogłasza także Mołdawska Socjalistyczna Republika Radziecka. Sen o niezależności zakłóca niewielki region po wschodniej stronie Dniestru, który rozpoczyna walkę o komunistyczną tożsamość. W oczach Mołdawian to teren przeklęty, wyspa radzieckiej niesprawiedliwości i polityczne serce MSRR, obszar od dekad zamieszkiwany głównie przez Rosjan. To oni zajmowali najważniejsze stanowiska w Mołdawskiej Republice, nie dopuszczając do władzy i wielkiej gospodarki „rdzennych” mieszkańców. Sowieci przekształcili wschodni brzegu Dniestru w strefę ciężkiego przemysłu. Działały tam radzieckie fabryki, elektrownie i huty stali. Tereny dzisiejszej Mołdawii (na zachód od rzeki) Rosjanie traktowali jako obszar rolniczej biedy. Dyskryminowali Mołdawian, uznając ich za ograniczonych umysłowo robotników.
W obliczu rozpadu ZSRR autonomia nowej Mołdawii oznaczała dla radziecko-naddniestrzańskich oligarchów rychły koniec ich dominacji. Ogłosili zatem, że nie zrezygnują z radzieckiego dorobku i odłączą się od Mołdawii.
„Granica” nieuznanej republiki jest pilnie strzeżona. Sporej wielkości czerwona flaga z sierpem i młotem powiewa nad punktem kontroli pasażerów. Dla Polaka to trudny do zniesienia widok. Od szkolnych lat utrwalano we mnie obraz komunistycznych zbrodni. To, co dla nas oznacza symbolikę krwawego reżimu, tu jest dowodem przyjaźni rosyjsko-naddniestrzańskiej.
„Palak?” – pyta celnik w mundurze wyjętym z radzieckich filmów. Na głowie ma okrągłą czapkę żołnierzy Armii Czerwonej, przedzieloną czerwonym lampasem. „Ponoć wy Rosji nie lubicie?” – dodaje kpiąco. Trudno odpowiedzieć neutralnie, kiedy to od niego zależy, czy dostanę wizę do Naddniestrza. „Putin też nas nie kocha” – mówię. „Putin? Da! Rosję z kolan podniósł!” – gwałtownie podaje mi paszport, w który włożył kartkę zadrukowaną cyrylicą. To pozwolenie na pobyt zamiast zwyczajowej pieczątki. Naddniestrzańscy celnicy nie mogą wbić jej w paszport, bo formalnie wciąż pozostaję w Mołdawii. Jednak świat za punktem kontroli granicznej nie ma z nią wiele wspólnego.
Zza szyby marszrutki wita nas żelazny wspornik z godłem ZSRR, czerwoną gwiazdą Naddniestrza i kłosami zbóż w estetyce radzieckiej propagandy. Ulice są czyste, przydrożne skalniaki zadbane przez miejscowe kobiety. Co jakiś czas mijamy opuszczone fabryczne molochy. Wystają z ziemi niczym nagrobki Związku Radzieckiego.
Jeszcze 25 lat temu działały na tyle prężnie, by stać się powodem konfliktu zbrojnego. Zindustrializowany teren za Dniestrem przynosił kilkukrotnie większe dochody niż reszta kraju. Prodemokratyczni Mołdawianie nie mogli liczyć na bezpieczną przemianę ustrojową bez ciężkiego przemysłu po wschodniej stronie rzeki.
To wystarczyło, by w 1992 r. Mołdawię pogrążyła wojna domowa. W bratobójczych starciach życie straciło ok. 1500 osób. Sytuacja wydawała się przesądzona na korzyść demokratów, jednak idea jednej Mołdawii runęła, gdy w konflikt zaangażowała się radziecka armia (stacjonująca wtedy po wschodniej stronie Dniestru). Mołdawskie siły zbrojne nie miały szans z jej potężnym arsenałem. Dzięki temu obszar liczący 4 tys. km kw. ogłoszono niezależną od Mołdawii „Naddniestrzańską Republiką Mołdawską”. Zwycięstwo było jednak połowiczne, bo nowego państwa nie uznano na arenie międzynarodowej. Nie pojawiło się na mapie, nie zostało (zgodnie z marzeniami wielu Naddniestrzan) wchłonięte przez Rosję. Dla reszty świata jest częścią Mołdawii i oficjalnie nie istnieje.
Nie bez powodu w tych stronach mawia się, że „całe Naddniestrze leży na mogiłach”. W mieście Bendery, jedynej naddniestrzańskiej miejscowości po mołdawskiej stronie rzeki, postawiono pomniki upamiętniające poległych w bratobójczej walce o tereny zajmowane dziś przez separatystów. W Benderach poległo najwięcej ofiar wojny z 1992 r. W tak młodym państwie krwawy konflikt sprzed 26 lat odgrywa niezwykle ważną rolę. Sztucznie nadmuchana przeszłość republiki to jeden z największych sukcesów polityków zza Dniestru.
Z czasem wojna obrosła w mity, jak ten o benderskim Charonie, mołdawskim rolniku, który po krwawych strzelaninach zbierał ciała poległych i wywoził na przyczepie swojego ciągnika. Dbał o godny pochówek żołnierzy, niezależnie od ich pochodzenia. W ten sposób zwaśnione obozy jednoczyły się po śmierci.
Historia posłużyła reżimowi w budowaniu tożsamości narodu – głównego filaru istniejącego dziś „państwa”. Przeszłość łączy jego obywateli, którzy szybko stworzyli etos małej krainy walczącej o niepodległość.
W marszrutce siedzą obok siebie dawni wrogowie. Wspomnienia tamtych walk są wciąż żywe, przede wszystkim dla Naddniestrzan. „Na własne oczy widziałam walki” – opowiada Werka, starsza mieszkanka Bender, w chustce zdobionej wzorem z polnych kwiatów. „Strzelali do naszych chłopców, a wszystko dla pieniędzy. Sawieckij Sajuz (ZSRR) dbał o ludzi. I w czarnej godzinie przyszedł nam na ratunek. Z kim potem wolałbyś się układać?” – jej wypowiedź tłumaczy Igor, student z Kiszyniowa.
„Mołdawia chce pokoju, mówi o zjednoczeniu, ale jak my się mamy bratać z tymi, co nas opluwali, zabijali?!” – mówi oburzona Wala, 60-letnia mieszkanka Tyraspola. „Nie boję się o tym mówić tutaj. Mołdowa wie, że my nie mamy żalu do cywilów, tylko do ich polityków, co chcieli wtedy nam wszystko odebrać” – dodaje.
Gdy przejeżdżamy przez most nad Dniestrem, większość pasażerów wychyla głowy w kierunku okien. Rzeka to jeden z najładniejszych „murów” między państwami, jaki widziałem. Dniestr jest nieco mniejszy od Wisły, płynie leniwie, tafla wody nie marszczy się od prądów. Spokojny nurt przecina dwie tożsamości jednego narodu.
Tyraspol na każdym rogu podkreśla radzieckie korzenie. Wielkie czerwone bilbordy z sierpem i młotem opisane datami 1992-2018 są jedynie przedsmakiem „małej Moskwy”, jak turyści nazywają słynną stolicę Naddniestrza. Do centrum miasta prowadzi połatana droga, co w połączeniu z marszrutką pozbawioną amortyzacji daje odgłos pracującej betoniarki. Żeby zagłuszyć okrutny efekt pneumatycznego wiercenia w karoserii, kierowca podgłaśnia radio. Wokalista zespołu Black śpiewa swój największy hit: Wonderful, wonderful life (z ang. Wspaniałe życie), co ironicznie łączy się z krajobrazem stolicy, estetycznie przypominającym okres, w którym nagrano piosenkę. Co jakiś czas mijamy radzieckie czołgi ustawione na betonowych cokołach, podsycające plotki o sporych zasobach naddniestrzańskiego arsenału.
„To pomniki pamięci o tych, którzy poświęcili życie dla wolnej republiki” – wyjaśnia Igor.
Efekt „reżimu” wzmacniają rzeźby i popiersia Lenina. Jeden z takich pomników dumnie prezentuje się przed skromną miniaturą warszawskiego Pałacu Kultury. To siedziba rady miasta. Na froncie budynku umieszczono bukwy cyrylicy tworzące żelazny szyld „Dom Sowietow”.
Łatwo ulec stereotypom, sam zatracam się w socrealistycznych porównaniach. Pusty biały plac w centrum Tyraspola, nad którym góruje flaga Rosji, przypomina chłodne przestrzenie północnokoreańskiego Pjongjangu. Po ulicach jeżdżą znane z PRL nyski. Auta rządowych instytucji wyglądają jak wyjęte z muzeum motoryzacji. Mija nas karetka, wozy strażacki i wojskowy, podobne jeździły po ulicach Warszawy dobre 40 lat temu.
Bez wątpienia Tyraspol mógłby posłużyć za plan filmowy do modnych ostatnio seriali w estetyce lat 80. Jednak trudno byłoby zrealizować takie zdjęcia, bo na skrzyżowaniach obok normalnych znaków drogowych niekiedy umieszczone są dodatkowe trójkąty z przekreślonym aparatem na białym tle. Zakaz fotografowania w kolejnych częściach miasta przypomina przybyszom, że nie wjeżdżają do zwykłego kraju. Mimo kontrowersji trudno inaczej nazwać Naddniestrze. Ma bowiem niemal wszystkie atrybuty państwa: własny parlament, prezydenta, armię, hymn, godło i nieuznawaną nigdzie walutę (rubel naddniestrzański) z plastikowymi monetami, podobnymi do żetonów w kasynie.
Na dworcu głównym w Tyraspolu stoję w sporej kolejce do kantoru. Mieszkańcy tego regionu przyzwyczaili się do procesu wymiany walut.
„Wizyta w kantorze to dla nas jak kupowanie chleba” – mówi Nikołaj, obsługujący kantor 30-latek o tatarskich rysach twarzy. „W Kiszyniowie kierowca pobiera opłatę za bilet tylko w mołdawskich lejach, a jeśli wsiądę tutaj w Tyraspolu, nie może ich przyjąć, bo obowiązuje go waluta naddniestrzańska. Gdyby zrobić konkurs w przeliczaniu walut, nie mamy sobie równych” – żartuje Nikołaj, który, jak większość jego rodaków, nie musi używać kalkulatora. To dlatego, że Naddniestrzanie od najmłodszych lat muszą sprawnie operować kwotami w euro, dolarach, rublach rosyjskich i własnych rublach oraz mołdawskich i rumuńskich lejach. Może dlatego w drodze do centrum miasta mijam kantory co kilkadziesiąt metrów.
Od dworca odchodzi ulica Lenina. To jedna z najdłuższych alei stolicy. Przy szerokiej arterii wysadzanej drzewami stoi cerkiew Dzieciątka Jezus i fabryka koniaków Kvint, duma naddniestrzańskiego biznesu spożywczego. Jest cicho, pusto i spokojnie. Przez kilkanaście minut marszu w stronę hostelu nie mam kogo zapytać o drogę. Aż trudno uwierzyć, że jestem w obszarze separatystów, o którym Vladymir Voronin, były prezydent Mołdawii (kadencje 2001-2009), jeszcze kilka lat temu mówił tak:
„Naddniestrze to stolica handlu ludźmi i sprzedaży broni. Czarna dziura korupcji i przemytu na olbrzymią skalę. Tereny zupełnie poza kontrolą, gdzie wzdłuż 280 km granicy z Ukrainą trwa pełna kontrabanda. Mamy wiedzę o 13 przedsiębiorstwach, które wciąż produkują tam broń”.
Wypowiedź byłego prezydenta czytam na głos po dotarciu do hostelu. Słucha mnie Marina, rocznik wojenny, Naddniestrzanka pochodzenia ukraińskiego. Dzieciństwo spędziła na wsi, 30 km od stolicy. Kilka lat temu przyjechała do Tyraspola, żeby nauczyć się angielskiego. Język miał być gwarancją pracy na Zachodzie. „Nie spodziewałam się, że zapewni mi pracę w Kvincie. W fabryce odpowiadam za sprzedaż zagraniczną” – mówi, nie kryjąc dumy. „Kiedy jest praca, życie tutaj wygląda normalnie, jak w każdym europejskim kraju. Mieszka się tu dobrze, chociaż brakuje Ikei. Najbliższa dopiero w Bukareszcie. Chodzę na siłownię, wrzucam zdjęcia na Instagram, wieczory spędzam w knajpach w mieście. I jaki to niby skansen komuny?” – rzuca okiem na pomieszczenie i zaczyna się śmiać.
Otaczają nas liczne portrety Lenina, w każdym pokoju na parapecie stoi też jego popiersie. „Oskarżacie nas o produkcję broni, a to zwykła propaganda. Mołdawscy politycy nas oczerniają. To łatwo przychodzi, bo w Europie jest hejt na »Ruskich« i Putina. Dla was, Polaków, Sowieci oznaczają coś złego, dla nas to przyjemne słowo. Znaczy tyle, co przyjaźń, braterstwo i dobrobyt. To związek na dobre i na złe, który przetrwał nawet upadek Związku Radzieckiego. Mój ojciec powiedział kiedyś ładne zdanie: »Kochamy Rosję, bo jest także naszą matką«” – mówi.
Mołdawianie przekonują, że ta miłość wyraźnie im nie służy. „Rosyjskie wpływy w Naddniestrzu to kotwica, którą zarzucił nam Związek Radziecki, a dociąża ją Putin” – tłumaczył mi Radu Țopa, mołdawski przedsiębiorca młodego pokolenia, na dzień przed moim wyjazdem do Naddniestrza. „Wszystkie separatyzmy wspierane przez Kreml to pasożyty, które mają osłabić matczyny organizm. Zdestabilizowanie Mołdawii jest dla Rosji ważne, bo dzięki temu oddala nas od Zachodu i UE. Żeby rozwiązać konflikt naddniestrzański, musielibyśmy albo uznać niezależność Naddniestrza, albo doprowadzić do zjednoczenia” – dodaje.
Jak zaznacza Radu, obie opcje są blokowane przez Zachód. Uznanie jednego rosyjskiego separatyzmu wywołałoby efekt domina, a może nawet wojny w nieuznanych republikach wspieranych przez Rosję, np. w Abchazji i w Osetii Południowej w Gruzji. Zresztą na wschodzie Ukrainy (w Donieckiej Republice Ludowej opowiadającej się po stronie Rosji) ta wojna już trwa. – Z kolei zjednoczenie z Mołdawią oznaczałoby wpuszczenie do nas całej szajki Putina, z jego wywiadem, służbami bezpieczeństwa itd. Dodatkowo zyskalibyśmy 0,5 mln wyborców o antyzachodnich poglądach, co mogłoby poważnie nam zaszkodzić. Tkwimy w politycznym impasie przeszło ćwierć wieku. Nie ma złotego środka.
Prezydent Voronin był orędownikiem zjednoczenia Naddniestrza z Mołdawią, do którego miało dojść w 2003 r. Władimir Putin triumfował. Wpływy Rosji w centrum Europy miały powiększyć się o całe państwo. Zachodni przywódcy w ostatniej chwili przekonali Voronina do zerwania pertraktacji z Putinem. Wszystko na dzień przed planowaną uroczystością złożenia podpisów pod deklaracjami zjednoczenia. Dla prezydenta Rosji był to poniżający polityczny policzek.
*
Marina obraca w rękach książkę „Naddniestrze. Terror tożsamości” napisaną przez Piotra Oleksego. Cieszy się, że Polacy interesują się historią tego regionu. Tłumaczę jej fragment tekstu:
„Naddniestrze jest Rosji potrzebne z wielu powodów. Obecność rosyjskich żołnierzy nad Dniestrem zmienia strategiczny obraz całego regionu czarnomorskiego. Utrzymywanie tam swoich wojsk pozwala Kremlowi wywierać nieustanną presję na Mołdawię i Ukrainę. Ta druga, walcząc wciąż o Donbas, nie może zapominać, że pewne zagrożenie czyha również za południowo-zachodnią granicą” – autor pisze o 1500 żołnierzach rosyjskich stacjonujących w Naddniestrzu. „Ja takiej armii nie widziałam” – mówi Marina zachowawczo. „Ale słyszałam o niej. Napisz, że na pewno tu jest. Ktoś w końcu musi nas bronić. Ja czuję się bezpiecznie”.
Mit republiki jako „samotnej wyspy”, której wciąż grozi widmo utraty niezależności lub ataku agresora z zewnątrz, kultywują tutejsi politycy. Od lat skutecznie zniechęcają społeczeństwo do pobliskich krajów. Najczarniejszy PR ma Rumunia. Mołdawianie i Naddniestrzanie posługują się językiem rumuńskim. W Naddniestrzu jednak zapisuje się go cyrylicą, co więcej, użycie łacińskiego alfabetu jest prawnie zakazane, tak samo jak użycie rumuńskiej symboliki narodowej. Język uznany jest tutaj za mołdawski, a naddniestrzańscy historycy promują teorię, według której to Rumunia zapożyczyła język od Besarabów, a nie na odwrót.
*
Wieczorem Dmitri, właściciel hostelu, w którym się zatrzymałem, informuje, że z powodu prac hydraulicznych przed rozpoczęciem sezonu grzewczego następnego dnia nie będzie wody. Rozmawiamy przez Messenger, dlatego Dmitri nie chce udzielać wywiadów o polityce. „Nie po tym, co Rosja zrobiła z Krymem” – tłumaczy chłodno. O tym, że władze Naddniestrza inwigilują obywateli w cyberprzestrzeni, mówi się otwarcie. Może dlatego Dmitri waży słowa, gdy pytam o militarny biznes jego ojczyzny. „Zachód zarzuca nam, że produkujemy broń. A kto jej nie produkuje? Trump, Merkel i wy w Polsce też wydajecie pieniądze na wojsko” – pisze.
Jeszcze wiele razy usłyszę podobną odpowiedź od innych Naddniestrzan. Równie popularne jest zaprzeczenie istnienia problemu lub sięganie po uniwersalny argument: „Naddniestrze jest niesłusznie atakowane przez inne kraje Europy”. Ten ostatni zazwyczaj kończy dyskusję. Trudno powiedzieć, kto ma rację. Światowe organizacje monitorujące nadużycia rządów nie mogą przeprowadzić śledztwa i postępowania, bo zaprzeczają istnieniu Naddniestrza. Luka w systemie sprawia, że władze parapaństwa pozostają bezkarne.
Są też „pozytywne” strony braku regulacji międzynarodowych. Skoro nie obowiązują w niej prawa międzynarodowe, nikt nie przejmuje się prawami autorskimi. Wieczorem w naddniestrzańskiej telewizji mogę zobaczyć najnowsze hity, które Polacy czy Amerykanie właśnie oglądają w kinach.
Wybieram jednak dostępny na YouTubie film dokumentalny „The Country That Doesn’t Exist” (z ang. Kraj, który nie istnieje) zrealizowany przez telewizję BBC. Jej dziennikarz Simon Reeve w 2011 r. jedzie w głąb Naddniestrza do miejsca, gdzie rzekomo produkuje się broń i funkcjonuje baza rosyjskiej armii. Obecność ukrytych hangarów mają potwierdzać zdjęcia satelitarne. Reeve pokonuje kilka akrów zalesionego terenu, lecz szybko zostaje zatrzymany i aresztowany przez patrol żołnierzy.
Budzę się wcześnie rano obserwowany przez oczy z trzech portretów Lenina. Udaje mi się wziąć prysznic. Woda ma zapach przerdzewiałych rur. Wkrótce zostaje zakręcona. Właściciel hostelu przesyła mi jeszcze jedną wiadomość. „Marzy mi się, żeby Naddniestrze było niezależnym państwem, żebyśmy mieli tu prawdziwy »liberalland«!” – Dmitri nie podziela powszechnego entuzjazmu wobec idei włączenia jego ojczyzny do terytorium Rosji. Wielu jego rodaków ma żal do prezydenta Putina za to, że ten zaanektował Krym w ciągu dwóch miesięcy, podczas gdy na podobny krok wobec Naddniestrza nie zdecydował się od dekad.
„Nieuznana republika jest dla Rosji o wiele bardziej funkcjonalna” – tłumaczył Radu podczas naszego spotkania w Kiszyniowie. „Gdybyś był na miejscu Putina, też wolałbyś mieć kraj, w którym możesz robić, co chcesz, bez żadnych ograniczeń, organizacji praw człowieka, które krzyczą, że jesteś niehumanitarny, albo »co gorsza« ONZ-u, który każe ci przestać zarabiać na niezwykle intratnym przemyśle zbrojeniowym. Lepiej zostawić enklawę bezprawia i w razie czego prać tam swoje brudy” – podkreślił.
Dziś mam więcej czasu, by przyjrzeć się miastu. Przechadzam się po osiedlach z wielkiej płyty. Z bliska kolorowe budynki mieszkalne odkrywają zamalowaną biedę. Socjalistyczne bloki rozpadają się na moich oczach. Gdzieniegdzie betonowe balustrady balkonów zwisają smętnie na żelaznych prętach. Na małym placu między czteropiętrowymi budynkami stoi starszy mężczyzna. Oczy ma zamknięte, twarz zwróconą w stronę słońca. W poły wełnianej marynarki wpiął kilkanaście orderów i medali. „Dostałem je za wkład i budowę niezależnej republiki” – chwali się. „Tylko po cośmy umierali, skoro młodzi nie chcą tu żyć? Wyjeżdżają, bo tu pracy nie ma, a jak jest, to za kopiejki” – dodaje.
Po bulwarach nad Dniestrem spacerują babcie i matki z dziećmi w modnych wózkach retro. Brakuje przy nich młodych mężczyzn. Szacuje się, że przeszło 30 proc. społeczeństwa pracuje za granicą. Władze zdają się nie dostrzegać problemu, bo emigracja działa na ich korzyść: emigranci wysyłają do domów cenne wypłaty w euro, które napędzają gospodarkę. Poza tym w ojczyźnie mniej jest młodych obywateli, skłonnych do rewolty i transformacji ustroju. Rząd bacznie przygląda się postawom młodzieży. Większość inicjatyw budujących świadome społeczeństwo obywatelskie władza dusi w zarodku.
Przed południem zdążę zobaczyć najważniejszą atrakcję Naddniestrza. Majestatyczna statua Lenina stoi przed gmachem parlamentu. Złośliwi goście z zagranicy mówią o nim Batman, a to za sprawą długiej peleryny zdobiącej wizerunek radzieckiego przywódcy.
„Z tym pomnikiem to jest ciekawa historia” – mówi Marina, która zabiera mnie na krótki spacer po mieście. „Nasz eksprezydent Igor Smirnov był pod wielką presją Zachodu, by usunąć pomnik. Powiedział więc, że dezinstalacja będzie kosztować około miliona dolarów. To bardzo dużo jak na nasz budżet, dlatego ogłosił, że chętnie odsprzeda statuę, jeśli ktoś będzie chciał ją kupić. Do tej pory nikt się nie zgłosił” – Marina wybucha śmiechem, po czym wyciąga banknot, na którym uwieczniono budynek parlamentu. Na próżno szukać na nim pomnika radzieckiego przywódcy.
„Czemu ukryliście go na banknocie?” – pytam.
„Raczej go »zniknęliśmy«. Kiedy coś ukrywasz, to znaczy, że się wstydzisz lub boisz. A my się Lenina nie wstydzimy! To dobry duch Naddniestrza. Nawet teraz napędza nam turystykę. Przed pomnikami ustawiają się turyści, robią sobie selfie i wstawiają hasztag #LeninForever. Z tym znikaniem to u nas taka już tradycja. Jak ktoś nie pasuje, to znika w niewyjaśnionych okolicznościach” – żartuje.
Niestety te „turystyczne atrakcje” nie są jedynie reliktami systemu totalitarnego. Jeszcze w 2004 r. ofiary nagonki tutejszej władzy nazywały ustrój „ekstremalnie brutalnym reżimem”. O tym, że w Naddniestrzu lepiej nie sprzeciwiać się linii reprezentowanej przez rząd, wiedzą ci, którzy z kraju musieli uciekać. Ofiary nagonki tamtejszych sił politycznych i ekonomicznych nazywały wtedy ustrój „ekstremalnie brutalnym reżimem”.
Serghei Ostaf, bohater dokumentu „Czarna dziura” z 2004 r., musiał opuścić Naddniestrze wraz z rodziną ze względu na swoją działalność nieprzychylną władzy. „Używają różnych metod, by pozbyć się niechcianych osób” – mówił polityczny uchodźca. „Od psychologicznej przemocy, przez szantaż, do personalnych gróźb. Pewnego dnia usłyszałem, że jeśli jeszcze raz wypowiem się publicznie, zabiją mnie. Zastraszanie przyjmuje też fizyczny wymiar, jak wybijanie okien w twoim mieszkaniu”.
Mroczna strona Naddniestrza wynika głównie z zamordyzmu polityków sprawujących władzę do 2011 r., która korzenie wywodziła właśnie z epoki Mołdawskiej Republiki Radzieckiej. Kiedy parapaństwo w latach 90. tworzyło swoje struktury, łatwo wniknęli w nie przestępcy czy poszukiwani przez Interpol przywódcy wschodnich gangów. Szefem aparatu bezpieczeństwa młodego państwa został Łotysz, Władimir Antiufiejew, nazywany „Berią Naddniestrza” (dbał o interesy Moskwy do 2012 r.). Ścigany listem gończym Interpolu mógł spokojnie pracować dla naddniestrzańskiego rządu (w końcu nie obowiązują tu prawa międzynarodowe, które normalnie zmuszałyby instytucje do kooperacji). Gangsterzy budzili postrach i bezwzględny posłuch. Do dziś niektórzy Naddniestrzanie nazywają ich „awtoritety” – uznając ich za „wybitnych” obywateli.
Nie bez powodu „ojciec narodu” Igor Smirnov, pierwszy prezydent Naddniestrza, który rządził republiką nieprzerwanie przez dwie dekady, był nazywany przez europejskich przywódców MAFIstofelesem. Długie wąsy i krzaczaste brwi nadawały mu wygląd czarnego charakteru z rosyjskich baśni. Konszachty z mafią zapewniały mocną pozycję w naddniestrzańskiej polityce. Jednak, jak to zwykle bywa w bajkach, sprawiedliwość w końcu się o niego upomniała. Prezydent Smirnov zniknął ze sceny politycznej pokonany własną bronią, przez korporację Sheriff, która zyskała w państwie wręcz nieograniczoną władzę, m.in. dzięki działaniom Smirnova, który zgodził się na zwolnienie holdingu z większości podatków. Potęga Sheriffa była tak wielka, że zamiast prosić rząd o kolejne prawne ustępstwa, holding postanowił przejąć władzę w państwie.
„Wszystkie drogi prowadzą do Sheriffa” – pisze ironicznie jedna z Naddniestrzanek na Facebooku. „U nas po szkole masz trzy opcje kariery: Sheriff, administracja rządowa albo emigracja” – dodaje inna. Rzeczywiście holdingu po prostu nie da się ominąć. Brak konkurencji czyni z Sheriffa lokalny konglomerat. Jest właścicielem różnych gałęzi biznesu na terenie całej republiki. To główny dostawca usług telekomunikacyjnych, spożywczych czy tekstylnych. Sportowy patron całej Mołdawii i największy pracodawca w Naddniestrzu. Nie jest to typowa rosyjska oligarchia, bo ma wiele zasług dla regionu. Choćby nowoczesny stadion w Tyraspolu, który umożliwia naddniestrzańskiej drużynie reprezentację Mołdawii w międzynarodowych turniejach (Kiszyniowa do tej pory nie stać na postawienie takiego obiektu). Wszyscy zdają sobie sprawę, że inwestycja nie powstała z uczciwie zarobionych pieniędzy.
Obywatele płacą „podatek” od wszystkich produktów i usług sprzedawanych przez Sheriffa, jednak pieniądze w niewielkim procencie trafiają do budżetu państwa, ale zasilają przepastne kieszenie właścicieli korporacji. Co to oznacza w praktyce?
„Kupując jedzenie czy usługi w normalnym kraju, każdy składa się na służbę zdrowia, pociągi czy szkoły i my również płacimy podatek, ale nic z tego nie mamy” – wyjaśnia Igor, student, którego poznałem w drodze do Tyraspola. Spotykamy się w restauracji MAFIA (należącej do Sheriffa), której sarkastyczna nazwa nawiązuje do oskarżeń o powiązania rządu z lokalnymi gangami. „Państwo ubożeje, nie ma pieniędzy na służbę zdrowia czy nowoczesny osprzęt dla straży pożarnej. Nie ma inwestycji potrzebnych do zapewnienia miejsc pracy. Właściciele Sheriffa się bogacą, a społeczeństwo klepie biedę. Choć z drugiej strony Tyraspolanie żyją dostatniej niż Mołdawianie” – zaznacza.
To prawda. Gdyby przymknąć oko na radziecką estetykę, stolica mogłaby uchodzić za całkiem przyzwoite miasto w Europie Środkowej. Nie brakuje tu hipsterskich barów, młodzi ubierają się modnie, podobnie do swoich rówieśników na Zachodzie. Wieczorami przychodzą do knajp i „siedzą w smarfonach”. „Zarabiamy więcej, a ceny są u nas niższe” – mówi Igor. „Ale państwowe instytucje są po prostu w ruinie, co odczuwają szczególnie najbiedniejsi. Mimo to zgadzam się, że w Tyraspolu finansowo żyje się lepiej” – dodaje.
Niskie ceny to zasługa gazu, który w ramach przyjaźni z narodem rosyjskim płynie do Naddniestrza za darmo. Rosja oficjalnie nie uznała republiki, więc rachunek za surowiec wystawia Mołdawii. To już przeszło 6 mld euro, jednak rząd Mołdawii konsekwentnie odmawia spłaty długu, choć akceptuje jego ciągły wzrost. To dlatego, że kurek z gazem idzie do Mołdawii właśnie przez Naddniestrze. Z tego powodu rząd w Kiszyniowie nie stawia warunków prezydentowi Putinowi. Wymuszona akceptacja quasi-operetkowej sytuacji jest dla Mołdawii irytującym, lecz bezpiecznym rozwiązaniem. Jakby tego było mało, na terenie Naddniestrza mieści się elektrownia, która przetwarza gaz na energię. To tu Mołdawia kupuje prąd produkowany z gazu dostarczonego na jej rachunek.
Niejasny status międzynarodowy stwarza sporo trudności. By je pokonać, mieszkańcy republiki, jak wszyscy obywatele byłego bloku wschodniego, nauczyli się kombinować, np. kiedy chcą wyjechać za granicę. Co prawda mogą używać paszportu naddniestrzańskiego, ale akceptuje go tylko jedno państwo – ich własne. Jeśli myślą o emigracji, ubiegają się o mołdawskie obywatelstwo. Niektórzy próbują potem zdobyć paszport rumuński (Mołdawianie mają taką szansę ze względu na bliskie relacje łączące oba państwa) lub rosyjski (jeśli jadą na Wschód). „Są tacy, co mają u nas po cztery paszporty” – mówi Marina. „Ja mam trzy: ukraiński, mołdawski i naddniestrzański, właśnie staram się rumuński. Ci, co wyjechali kilkanaście lat temu, czasem dorobili się już obywatelstwa kraju docelowego” – wyjaśnia tonem ekspertki. Jaki paszport zatrzymałaby, gdyby musiała wybrać tylko jeden kraj? „Mamy tradycję wielokulturowości, bo na tych terenach żyło wiele różnych nacji. Dobrze mi tu, gdzie jestem. Choć czuję się związana z Ukrainą przez geny, a ideologicznie z Zachodem” – podkreśla.
Ta wielopaństwowość objawia się bardzo często i nieraz sprawia spore problemy. Tutejsi biznesmeni na wizytówkach umieszczają zazwyczaj trzy numery telefonów dla klientów z trzech różnych państw: Ukrainy, Mołdawii i Naddniestrza. „Pod osłoną multikulturowości i tolerancji skrywa się jednak spolaryzowane społeczeństwo o konserwatywnych poglądach” – pisze Piotr Oleksy.
Po wyborach w 2015 r. Sheriff ma swojego prezydenta Wadima Krasnosielskiego i większość w parlamencie, a przede wszystkim ekonomiczną władzę w Naddniestrzu. Ta konsolidacja sił, choć niebezpieczna, przynosi także pozytywne efekty. Kierujący się korzyściami ekonomicznymi Sheriff zwraca się na Zachód. Podpisanie porozumienia o wolnym handlu z Unią Europejską było przełomowym momentem w historii Naddniestrza. Na wschodniorosyjskiej tożsamości regionu pojawiło się małe pęknięcie, które być może zadecyduje o przyszłości regionu.
Krótkoterminowa wiza zmusza mnie do powrotu mimo poczucia, że Naddniestrze nie odsłoniło przede mną prawdziwej twarzy. Może na tym polega jego tajemniczość. Tutaj najważniejsze jest to, co kryje się między pomnikami Lenina i czego zazwyczaj nie chcą widzieć zachodnie media. Sierp i młot przesłania życie normalnych obywateli, którzy jak wszędzie na świecie szukają bezpieczeństwa i dobrobytu. Łatwo przypisać im radziecką łatkę, za to trudno dostrzec codzienną walkę z trudną rzeczywistością.
*
Dzielnica ambasad w Kiszyniowie wygląda jak winnica na ruchomych wydmach. Małe pałacyki ze spiczastymi wieżami wynurzają się z zielonych ścian winorośli, na dziedzińce placówek dyplomatycznych spadają orzechy włoskie. To tu spotykam się z dwójką czołowych specjalistów do spraw konfliktów w nieuznanych republikach byłego Związku Radzieckiego.
Karolina Ó Beacháin-Stefańczak to Polka pracująca w Organizacji Bezpieczeństwa i Współpracy w Europie (OBWE), od kilku lat zaangażowana w budowanie dialogu między zwaśnionymi stronami.
„OBWE jest mediatorem w negocjacjach mających na celu uregulowanie konfliktu naddniestrzańskiego. Są one oparte na trzech głównych płaszczyznach porozumienia: jedność terytorialna, suwerenność Mołdawii i specjalny status dla Naddniestrza. Proces negocjacji, który prowadzimy jako OBWE, opiera się właśnie na tym, że Naddniestrze jest częścią Mołdawii, ale będzie miało specjalne kompetencje i odrębność, których w Mołdawii nie ma inny region, ale jak to będzie dokładnie wyglądać, to kwestia przyszłości i ustaleń między stronami – czyli władzami Mołdawii i Naddniestrza”.
„Ich pojednanie jest możliwe” – mówi mi inny wysoko postawiony dyplomata, od lat zaangażowany w budowanie dialogu między nimi. By wyrazić własną opinię musi zachować anonimowość. W tym sporze trzeba ważyć każde słowo, a jedno nieodpowiedzialne zdanie może zakopać wieloletnie starania podczas pokojowych negocjacji.
„Naddniestrze ze wszystkich nieuznanych republik ma największą szansę na reintegrację ze swoim »nominalnym« państwem, bo między mieszkańcami obu brzegów Dniestru nie ma wrogości. Nie nazwałbym też Naddniestrzan »separatystami«. Oni nigdy nie byli częścią niepodległej Mołdawii ani »Wielkiej Rumunii«. Strach lewego brzegu przed zjednoczeniem Mołdawii z Rumunią był zresztą u źródła tego konfliktu. W ostatnich latach reintegracja przyspieszyła, bo Sheriff jest zainteresowany bliższymi związkami z Unią Europejską i generalnie zalegalizowaniem swoich interesów. Dzięki umowie o wolnym handlu z UE 2 tys. firm z Naddniestrza zarejestrowało się w Mołdawii i może dzięki temu handlować z krajami Unii, co pokazuje, że relacje między oboma brzegami Dniestru są bardzo pragmatyczne. Gdyby spróbować takich rozwiązań w innych nieuznanych republikach, np. między Abchazją i Gruzją, toby nie zadziałało, bo Abchazowie uznają Gruzinów za wrogów, z którymi nie robi się interesów”.
Profesor Donnacha Ó Beacháin z Uniwersytetu Dublińskiego prowadzi właśnie badania nad Naddniestrzem. W ogrodzie przed jego kiszyniowskim biurem liście winogron czerstwieją w październikowym słońcu. To on w najprostszy sposób tłumaczy mi fenomen Naddniestrza:
„Naddniestrzanie nie chcą się przyłączyć do Mołdawii i to jest bardzo praktyczna, ekonomiczna decyzja. Gdyby Mołdawia była Niemcami, to na pewno by do niej dołączyli. Porównałbym ją do rozwodu – rozchodzimy się, ale wciąż mieszkamy ze sobą w jednym domu”.
WIKTOR CYRNY: Twoja książka zainspirowała mnie do rozpoczęcia własnych dociekań i reporterskiej podróży po „kraju, który nie istnieje”. W swoim reportażu „Naddniestrze. Warsztaty znikania” nie rozstrzygnąłem kwestii rzekomej brutalności władzy wobec obywateli. Zdania Naddniestrzan są w tej sprawie podzielone. Usłyszałem zarówno relacje o torturach, cenzurze i ograniczeniu wolności, jak i laurki dla rządu, który „nigdy nie dopuściłby się tak okrutnych metod”. Pozostaje mi zapytać: Czy obywatele Naddniestrza wciąż są narażeni na represje ze strony władz?
PIOTR OLEKSY: Pod względem wolności obywatelskiej Naddniestrze przechodziło bardzo różne etapy. Przede wszystkim trzeba zaznaczyć, że jest to bardzo specyficzny organizm społeczno-kulturowy. Wiele kwestii politycznych czy kulturowych jest tam drażliwych nie tylko ze względu na politykę władz, lecz także ze względu na specyficzną kulturę polityczną i charakter tej wspólnoty. Ona powstała w warunkach separatyzmu i wojny, trwa też w warunkach nieustannego poczucia zagrożenia. Nie bardzo silnego, ale jednak odczuwalnego. Dlatego wiele kwestii jest tam zabronionych ze względu na normy społeczno-kulturowe, a nie politykę władzy. Do tego zbioru kwestii zabronionych należą: podważanie zasadności istnienia Naddniestrza, krytykowanie kultury i języka rosyjskiego, krytykowanie dziejowej roli Rosji oraz – w pewnym stopniu – kształtowanie pozytywnego wizerunku kultury rumuńskiej.
Jeśli chodzi o opresyjność systemu politycznego, to w pierwszych latach rządów Smirnova i jego ekipy (tzw. Dyrektoriat) wszelka opozycja była skutecznie eliminowana. Potem pojawił się drugi ośrodek siły, którym była firma Sheriff i tworzone przez nią struktury polityczne – w tym czasie mieliśmy dość dużą dozę pluralizmu. Oczywiście nie dotyczyło to kwestii fundamentalnych, ale jeśli znalazłeś oparcie w Sheriffie, to w pewnym stopniu mogłeś krytykować władze. Obecnie Sheriff ma monopol na władzę polityczną i gospodarczą. Z tego powodu jest w Naddniestrzu bardzo mało przestrzeni dla krytyki władzy i inicjatyw obywatelskich. W zasadzie jedyną zorganizowaną siłą opozycyjną jest Partia Komunistyczna. Osoba sprzeciwiająca się wyraźnie władzy będzie miała niewątpliwie problemy z pracą, rozwojem itd. To jest główna forma nacisku. Myślę też, że w tej sytuacji duże znaczenie ma mechanizm autocenzury.
Jest jeszcze jedna nierozstrzygnięta kwestia. Eksperci wahali się w tym temacie, a dyplomaci, z którymi rozmawiałem, ważyli każde słowo, by nie zaostrzać konfliktu. Jaki los czeka Naddniestrze?
Moim zdaniem Naddniestrze przez długi czas będzie jeszcze państwem nieuznawanym. Zachowanie status quo jest na rękę elicie Naddniestrza i Mołdawii, jest też tak naprawdę na rękę Zachodowi. Żyjemy oczywiście w czasach bardzo niestabilnych, nie można wykluczyć, że Rosja będzie dążyć do zjednoczenia Mołdawii i Naddniestrza, i w którymś momencie jej się to uda, jednak nie widzę na to szans w przewidywalnej przyszłości.