Nauka
Ziemia straciła siostrę. Badanie Wenus dowodzi, że nie jest podobna
17 grudnia 2024
„Z tamtego czasu pamiętam głównie tempo, z jakim wszystko się zmieniało. To, co w styczniu było najważniejsze, w lutym nie miało już żadnego znaczenia”
DOMIKA KARDAŚ / ŁUKASZ GRZESICZAK: Jak dobrze pamięta pan wybory 4 czerwca 1989 r.?
JANUSZ OKRZESIK*: Zapamiętałem, że było ciepło, ale jak było naprawdę, to nie wiem. Pamięć płata figle. Wiem jedno – było szybko. Z 1989 r. pamiętam głównie tempo, z jakim wszystko się zmieniało. To, co w styczniu było najważniejsze, w lutym nie miało już znaczenia. To, co wydawało się złapaniem Pana Boga za nogi w lutym, w kwietniu było porażką. W styczniu tkwiliśmy w głębokiej konspiracji, w lutym Grażyna Staniszewska wyjeżdżała już do Warszawy na obrady Okrągłego Stołu. Kazała nam schować jedną maszynę drukarską, zapasy papieru, farby drukarskiej i pieniądze, bo w przypadku jej aresztowania mieliśmy być gotowi do dalszego prowadzenia działalności konspiracyjnej…
Solidarność bała się, że komuniści nie grają czysto?
Mrożącego krew w żyłach strachu sobie nie przypominam, ale panowało powszechne przekonanie, że to jest nieczysta gra, która może skończyć się internowaniem.
W lutym chowamy powielacze, a w kwietniu – kiedy Okrągły Stół już się skończył – zaczynamy przygotowywać się do wyborów. Jeszcze dwa, trzy miesiące wcześniej to było nie do pomyślenia.
Jak w Bielsku-Białej wybraliście kandydatów Solidarności?
W naszym regionie wyglądało to zupełnie inaczej niż w wielu miejscach, gdzie działacze narzekali, że kandydatów przywieziono im w teczkach, a Lech Wałęsa dzwonił z instrukcjami, kto ma kandydować. U nas na Podbeskidziu nikt się nie wtrącał.
Zrobiliśmy konwent wyborczy, podczas którego zaproponowaliśmy demokratyczny sposób wyłaniania kandydatów do Sejmu i Senatu. Każdy mógł zgłosić swoich, potem przeprowadzono przesłuchania i głosowanie. Tylko jeden głos zdecydował, że to ja zostałem kandydatem Komitetu Obywatelskiego „Solidarność”.
Trzeba było ruszać z kampanią…
To w tamtym czasie zaczęliśmy kolportować „Gazetę Wyborczą”. Pamiętam, że w tym pędzie nie było czasu na refleksje. Przez tyle lat czekaliśmy na możliwość jawnego działania, że nikt u nas nie miał wątpliwości. Nie było dyskusji nad słusznością Okrągłego Stołu czy pomysłów bojkotu wyborów. Wiadomo było, że kiedy na chwilę wychodzi słońce, trzeba to wykorzystać. Za długo na to czekaliśmy, nie można było się wahać.
Długo? Przecież był pan najmłodszy, inni czekali dłużej…
Proponuję wam parę lat spędzić w konspiracji, nerwowo oglądając się za siebie, czy ktoś was nie złapie i nie wsadzi do więzienia – wtedy zobaczycie, co znaczy „długo”.
Musimy zapytać o pana zdjęcie wyborcze z Lechem Wałęsą – na plakatach wyborczych mieli je niemal wszyscy kandydaci Solidarności.
Zrobiono je w legendarnej sali BHP Stoczni Gdańskiej, fotografował słynny Erazm Ciołek, a całą akcję reżyserował Andrzej Wajda. To był prawdopodobnie najbardziej popularny i najgorszy film, który zrobił. Gdy moja ówczesna dziewczyna zobaczyła moje zdjęcie na plakacie wyborczym, zakazała jego kolportowania. Rzeczywiście, wyglądałem dziwnie – miałem długie włosy, brodę i półprzymknięte oczy.
Kiedy moje pierwsze wyborcze plakaty pojawiły się na mieście, do Mirka Stycznia, który był szefem sztabu wyborczego, dzwoniono z pretensjami, że Solidarność na Podbeskidziu wystawia narkomana na kandydata do Sejmu. Wycofaliśmy je. Leżą do dzisiaj w piwnicy u Mirka. Jestem tym posłem Solidarności, który bez zdjęcia z Lechem Wałęsą wygrał wybory. Nie tylko bez zdjęcia z Wałęsą, ale też jako… Żyd.
Żyd?
Podczas jednego ze spotkań wyborczych przed kościołem z tłumu odezwał się dramatyczny głos: „To jest Żyd! Nie głosujcie na Żydów!”. Nie byłem wtedy przygotowany na takie ataki, ale uratował mnie ksiądz. „Ludzie, pamiętajcie, że Jezus też był Żydem” – powiedział. Prawdopodobnie ksiądz uznał, że nawet jeśli jestem Żydem, to nic nie szkodzi.
Kiedy później ujawniono materiały SB z kampanii, okazało się, że to była prowokacja zorganizowana przez komunistyczne służby. Służba Bezpieczeństwa jeździła wówczas na spotkania i miała za zadanie siać propagandę. Krzyczano zatem, że ktoś jest Żydem lub żyje za amerykańskie pieniądze. Znamy te numery też i ze współczesnej polityki. Na mnie to nie działało, ale jak kiedyś moja ciotka usłyszała, że Okrzesik to Żyd, o mało nie dostała zawału.
Dlaczego jako młody człowiek dołączył pan do Solidarności?
W moim pokoleniu Solidarność to był po prostu wybór sposobu życia. Chcieliśmy żyć poza tym francowatym systemem opartym na kłamstwie i przemocy. Nie było w tym żadnego planu politycznego. Nikt wtedy nie myślał, że na końcu tej drogi będą jakieś wybory, które my wygramy i staniemy się władzą. Być może takie myślenie pojawiało się gdzieś u starszego pokolenia, ale biorąc pod uwagę brak przygotowania całej Solidarności do rządzenia w 1989 r., raczej była to bardzo rzadka cecha.
Jak to się stało, że trafił pan na listę Komitetu Obywatelskiego „Solidarność”?
Trochę przypadkiem. Siedzieliśmy z moim przyjacielem Arturem Kasprzykowskim i zastanawialiśmy się, kto z nas ma iść do tej polityki. On powiedział, że nie chce i zgłosił mnie. Poparli mnie ludzie z FSM i jakoś poszło.
A dlaczego się pan zgodził?
Głównie dlatego, że nie miałem wyobrażenia, na co się zgadzam. Nie można patrzeć na tamte dni z perspektywy wiedzy, którą dzisiaj mamy. Co wtedy, w 1989 r., dla 25-latka znaczył udział w wyborach? Szczerze? Nic. Nie wiedziałem, na czym to polega. Przecież wcześniej nie było wyborów – bo przecież tego, co odbywało się w PRL, nie można nazwać wyborami. Nikt z nas nie wiedział, jak będzie wyglądać kampania wyborcza. Wiedzieliśmy, do czego jest Sejm, ale przecież w komunistycznej Polsce był po prostu maszynką do głosowania prawa, które ustalał ktoś inny.
Mieliście świadomość, że w przypadku wyborów do Sejmu są one jedynie częściowo wolne?
Oczywiście, i co z tego? Ani wcześniej, ani potem nie było ważniejszych wyborów w Polsce. Ciężko mi sobie wyobrazić, że kiedykolwiek będą. W politologii mówi się o nich „wybory otwierające”. Żadne późniejsze nie miały już takiego wpływu na rzeczywistość jak te z 4 czerwca 1989 r.
W czerwcu zostaję posłem, okazuje się, że najmłodszym w kraju. Miesiąc później Zgromadzenie Narodowe ma wybrać Wojciecha Jaruzelskiego na prezydenta. Zrozumiałem wtedy, że wchodzimy w sferę realnej polityki. Na Solidarność naciska Episkopat, pojawiają się dziwni ludzie z ambasady amerykańskiej, którzy mówią, by jednak nie szarżować. My z podbeskidzkiej Solidarności wszyscy głosujemy przeciwko, ale Jaruzelski jednak wygrywa. Dosłownie prześlizguje się jednym głosem.
Nie zdenerwował się pan?
Wku*** się. Zdenerwowałbym się może teraz, jak mam 55 lat, wtedy się po prostu porządnie wku***. Nie mieliśmy pełnej jasności, co się dzieje, ale nie mieliśmy też zbyt wiele czasu na analizowanie. Zaraz zaczęły się próby formowania rządu i trzeba było zrobić wszystko, by Czesław Kiszczak nie został premierem. Myślę, że to by już spowodowało u nas w klubie zawały. 24 sierpnia premierem zostaje Tadeusz Mazowiecki. 29 grudnia zmieniamy konstytucję, wyrzucamy z niej wszystkie nawiązania do socjalizmu, zmienia się ustrój, nazwa państwa, godło. Przez te siedem miesięcy wydarzyło się naprawdę dużo.
W jednej sali usiedliście z…
… z tymi, którzy nas zabijali, zamykali, wyrzucali ze studiów i z pracy. Tak.
Czuł pan do nich nienawiść?
Kiedy teraz wspominam tamten czas, mam nieodparte wrażenie, że wówczas mniej było nienawiści i pogardy niż teraz. Było nastawienie na współpracę i szukanie kompromisu. To była kwintesencja Solidarności – dialog, współpraca, porozumienie. Jeżeli dziś ktoś przedstawia Solidarność jako ruch radykalny i agresywny, to nie ma racji i opisuje jakąś wymyśloną rzeczywistość. Przez całe lata 80. powtarzaliśmy, że musimy z władzą usiąść do stołu i Okrągły Stół był realizacją tej idei. Oczywiście była niechęć do komunistów, z czasem przyszło też poczucie, że musimy ich rozliczyć.
W 1990 r. opublikowałem tekst w „Gościu Niedzielnym”, w którym pisałem, że skoro nie ma już PZPR, to w zasadzie nasza umowa z PZPR przestaje obowiązywać, bowiem w polityce umowy trwają tyle, ile układ sił wytworzony przez partnerów tej umowy. Daniel Passent poświęcił mi wtedy swój felieton w „Polityce”, pisząc, że pojawia się żądza odwetu. Jednak rok wcześniej, w 1989 r., nikt w naszym gronie nie chciał wieszać komunistów. Inaczej było w przypadku tych, którzy zostali za burtą i nie brali udziału w wyborach czerwcowych. Oni nakręcali chęć odwetu.
To było liczne grono?
Wtedy wydawało się, że jest ich mało. Mam wrażenie, że z upływem czasu coraz więcej ludzi sobie przypomina, że było przeciw. Dobrze to znamy: szeregi weteranów są tym liczniejsze, im więcej upłynęło lat od wojny. Wtedy zwolennicy radykalnych rozliczeń to były środowiska zmarginalizowane, a dzisiaj urastają do miana sumienia narodu.
Warto pamiętać, że ten dzisiejszy spór o rok 1989 jest oparty na kłamliwych przesłankach. Przecież najbliższym współpracownikiem Lecha Wałęsy byli Jarosław i Lech Kaczyńscy. Tadeusz Mazowiecki nie wystartował 4 czerwca w wyborach, bo był przeciwny sposobowi wyboru kandydatów – jego zdaniem odbył się on w sposób za mało demokratyczny, chciał, by startowali też KPN-owcy i ludzie z Solidarności Walczącej.
A za chwilę Kaczyńscy pod skrzydłami Wałęsy negocjują koalicję, która pozwala Mazowieckiemu zostać premierem. Wszystkie podziały, które znamy dzisiaj, mają się nijak do 1989 r. Sam czerwiec 1989 r. to było przede wszystkim poczucie, że jesteśmy razem.
Jest pan rozczarowany dzisiejszą Polską – podzieloną, pogrążoną w wewnętrznych konfliktach?
Mam kłopot z odpowiedzią na to pytanie. Dobrze pamiętam komunę, dlatego zawsze będę zadowolony, że już jej nie ma. Tęsknota za tamtymi czasami mi nie grozi. Ale potrafię zrozumieć rozczarowanie ludzi młodszych ode mnie, którzy nie mają tego traumatycznego wspomnienia dawnego systemu, tej beznadziejnej biedy, wszechobecnej przemocy politycznej i wszechobecnego kłamstwa. Oni porównują dzisiejszą Polskę nie do PRL, ale do Niemiec i Austrii i wychodzi im z tego porównania co innego niż mnie. Rozumiem to, Polska nie jest taka, jaką sobie wymarzyliśmy, ale dla mnie zawsze będzie lepsza od tej, którą moje pokolenie pożegnało.
Był pan posłem „Sejmu kontraktowego”, potem dwukrotnie senatorem, a następnie bielskim radnym, którym zresztą jest pan do dziś, wykładowcą akademickim, działaczem społecznym. Czuje się pan odpowiedzialny za to, jak Polska wygląda dzisiaj?
Polityka jest domeną działania zbiorowego, rzadko jest tak, że działania pojedynczych osób coś rzeczywiście znaczą, ale oczywiście brałem udział w wypracowywaniu pewnych decyzji, które miały wpływ na losy Polski. Z perspektywy dzisiejszej wiem, że wiele rzeczy można było zrobić lepiej. Ale niczego nie żałuję.
Jeżeli ktoś mówi, że w 1990 r. można było robić rozliczenie z komunistami, chcę go zapytać, co należało zrobić z Armią Radziecką, która stacjonowała wówczas w Polsce. Jeżeli ktoś mówi, że w Polsce popełniono jakieś błędy, a w Czechach czy na Słowacji udało się ich uniknąć, chciałbym przypomnieć, że to my w Polsce byliśmy pierwsi i działaliśmy w zasadzie po omacku. Czesi, Słowacy mogli korzystać z naszych doświadczeń.
Przypominam, że kiedy my robiliśmy pierwsze częściowo wolne wybory, istniał jeszcze Związek Radziecki. Dokładnie 4 czerwca 1989 r., gdy Polacy poszli do urn, chińscy komuniści rozjechali czołgami tysiące ludzi na placu Tiananmen. Ówczesna rzeczywistość nie przypominała dzisiejszych akademickich dyskusji.
Nie ma pan sobie nic do zarzucenia?
Łatwo jest oceniać, mając dzisiejszą wiedzę o przeszłości. Ale przecież wtedy nie wiedzieliśmy o tym, że rozpadnie się ZSRR, a my będziemy w NATO i Unii Europejskiej. Moje wybory, nasze wybory – biorąc pod uwagę ówczesną wiedzę – były najlepsze z możliwych.
Nie było w nich ani grama cynizmu, wyrachowania, zawsze szukałem możliwie najlepszej drogi. I bilans jest absolutnie dodatni – 30 lat pokoju i 30 lat stałego wzrostu gospodarczego, swoboda podróżowania i gigantyczny skok w infrastrukturze, przeciętna życia o siedem-osiem lat dłuższa niż w PRL – tego wszystkiego by nie było, gdyby nie ruch Solidarności. Dlatego niczego nie żałuję, choć teraz wiem, że kilka rzeczy można było zrobić inaczej.
Jakich?
Za wcześnie nastąpił rozpad obozu Solidarności, żałuję swojego udziału w tzw. „wojnie na górze”. Ten rozpad był nieunikniony, ale powinniśmy byli dłużej zachować jedność. Dziś wyraźnie widać, że tamtejsze podziały miały głównie charakter personalny. Decyzja, która wówczas wydawała mi się rozsądna i naturalna, by wybory prezydenckie były bezpośrednie i powszechne, z perspektywy czasu okazała się zła.
Dlaczego?
To do dzisiaj ciąży nad konstrukcją ustrojową Polski. Mamy prezydenta, który ma najsilniejszy mandat polityczny, a konstytucyjnie nie ma zbyt wielu uprawnień. To zawsze będzie prowadziło do napięcia. Taki stan rzeczy ma swoje źródło w decyzji z 1990 r. podyktowanej chęcią, by Tadeusz Mazowiecki pokonał Lecha Wałęsę w wyborach powszechnych. Nie należało tego robić, prawdopodobnie Lech Wałęsa powinien był zostać prezydentem przy poparciu całego środowiska, co dałoby nam szansę na lepszą reformę Polski.
Odszedł pan z wielkiej polityki. To ucieczka?
W 2001 r. – jak cała Unia Wolności – przegrałem wybory i wypadłem z parlamentu. Kilka miesięcy potem przegrałem z Władysławem Frasyniukiem wybory na przewodniczącego partii. Startując, byłem przekonany, że UW niepotrzebnie dryfuje w lewo, a ja będę potrafił to dryfowanie zatrzymać. Przegrywam jednak i dla mnie kończy się mój udział w polityce krajowej, po prostu nie widzę w niej miejsca dla siebie. Angażuję się w politykę samorządową, ludzie mnie wybierają, mam poczucie, że zmieniam miasto. Poziom samorządowy pozwala na pewien komfort, bo nie trzeba być w żadnej partii, by mieć wpływ na rzeczywistość.
Przecież pan ze swoimi poglądami spokojnie znalazłby się w Platformie Obywatelskiej, która powstała w 2001 r.
Pewnie tak, ale nie miałem już ochoty bawić się w wielką politykę.
To był brak ochoty czy raczej brak propozycji?
Propozycje były, w tym czasie grywałem w piłkę i popijałem whisky z Donaldem Tuskiem. Ale czułem, że ta partia nie jest dla mnie, ja nie jestem liberałem. Poza tym cenię lojalność. Jeżeli zostałem w UW i ubiegałem się o przywództwo w tej partii, to po porażce nie mogłem przejść do PO. To byłoby nieeleganckie.
Nie wszyscy mieli tyle skrupułów.
I pewnie osiągnęli sukces. Miałem kilka propozycji przeprowadzenia się do Warszawy, ale zawsze odmawiałem. Jestem beznadziejnie związany z Bielskiem-Białą. W samorządzie może się zebrać grupa przyjaciół, założyć stowarzyszenie i odegrać jakąś rolę. Będąc poza partiami, poza głównymi plemionami, które się zwalczają, potrafimy wyrąbać sobie jakąś przestrzeń w samorządzie. A przy okazji nie trzeba się tłumaczyć z tego, co powiedział jakiś polityk w Szczecinie. Odpowiadam tylko za siebie i za tych, których mam w swoim otoczeniu.
To nie jest po prostu ucieczka i przyznanie się do porażki?
Można i tak to rozumieć, choć ja tego tak nie odbieram. Od 2001 r. nie startowałem w żadnych ogólnopolskich wyborach. Nie wykluczam, że kiedyś wystartuję, w obecnym kształcie polityki nie ma tam jednak dla mnie miejsca. Widzieli państwo dzisiejsze partyjne konwencje? Dwóch mówi, reszta musi klaskać. Raczej nie jestem w tej dwójce, których by słuchali, więc musiałbym klaskać. Niech sobie lepiej wezmą statystów.
*Dr Janusz Okrzesik – polityk, samorządowiec, politolog i wykładowca uniwersytecki. 4 czerwca 1989 r. zdobył mandat z listy Komitetu Obywatelskiego „Solidarność” i w wieku 25 lat stał się najmłodszym posłem „Sejmu kontraktowego”. Po 2001 r. porzucił wielką politykę na rzecz samorządu. W latach 2014 i 2018 bezskutecznie ubiegał się o mandat prezydenta Bielska-Białej, był także prezesem klubu piłkarskiego Podbeskidzie, który wprowadził do ekstraklasy. Obecnie przewodniczący Rady Miejskiej w Bielsku-Białej.