Nauka
Bezpieczna stymulacja mózgu. Rewolucja w neurologii
04 grudnia 2024
Przez lata udało się przekonać publikę, że MMA to sport, który trenować może każdy. Dziś celebryci kradną show zawodowcom i zgarniają za swoje występy grube pieniądze. Patostreamerzy walczą z influencerkami, raperzy z tancerzami. Czy to jeszcze sport, czy po prostu przemoc w świetle kamer?
Wsiądźmy na chwilę w wehikuł czasu – rok 2012. W Ameryce trwa złoty okres MMA, czyli wszechstylowej walki wręcz. Legendy sportu toczą ostatnie walki albo pukają do drzwi Ultimate Fighting Championship – najbardziej prestiżowej organizacji mieszanych sztuk walki na świecie. Warta dekadę wcześniej 2 mln dolarów marka zostanie niedługo kupiona przez koncern WME-IMG za ponad 4 mld. To będzie największa transakcja handlowa w historii sportu.
W Polsce Mariusz Pudzianowski rozkręca karierę w MMA. Przed milionami Polaków odkrywa sport jeszcze niedawno kojarzący się z gangsterami i walkami psów. Wtedy to do walki wychodzi pocieszny litewski kulturysta, Robert Burneika. Pokonuje „boksera” Marcina Najmana, a zgromadzonej w katowickim Spodku publiczności wyznaje rozbrajająco, że do walki nie przygotowywał się nawet jednego dnia.
Dzisiaj, czyli siedem lat później, w nowej, nastawionej na popularność organizacji FameMMA karzeł walczy z youtuberem, gwiazda reality show z instagramerką, a ten sam „bokser” z byłym alkoholikiem. Karty walk puchną od tancerzy, prezenterów telewizyjnych, seksuolożek, modelek i streamerów. Karnawał celebrytów w polskich mieszanych sztukach walki trwa w najlepsze.
MMA w Polsce zaczęło się ponad dwadzieścia lat temu, a kilka lat później, w 2003 r., powstała organizacja KSW (Konfrontacje Sztuk Walki). Zwykłych Polaków zelektryzowało jednak sześć lat później, gdy na ring wszedł najsilniejszy człowiek na świecie: Mariusz Pudzianowski. Jego zmagania obejrzało w Polsacie ponad 6 mln ludzi.
Wtedy też po raz pierwszy usłyszano w Polsce określenie „freak fight” (z ang. „walka dziwolągów”). Termin – podobnie jak sama idea MMA – wywodził się z USA i Japonii, gdzie na przełomie wieków popularne były kuriozalne zestawienia w rodzaju dwustukilogramowego boksera z trzykrotnie lżejszym zapaśnikiem. Zjawisko było jednak dużo starsze. Niektórzy eksperci szukają jego korzeni nawet w sławnym pojedynku z 26 czerwca 1976 r., kiedy Mohammad Ali stanął do walki z zapaśnikiem Antoniem Inokim. Inoki spędził całą walkę na plecach, kopiąc po nogach mistrza boksu.
Krytykowany początkowo występ Pudzianowskiego zadecydował o sukcesie mieszanych sztuk walki nad Wisłą. Małe salki treningowe w piwnicach i starych magazynach zaczęły się wypełniać. Do sportu wkroczyli też wielcy sponsorzy, a za nimi pieniądze. Gdy Konfrontacje Sztuk Walki organizowały pierwszy turniej w 2003 r., jego zwycięzca, dziś popularny prezenter, Łukasz Jurkowski dostał… skórzaną torbę i puszkę odżywki (za trzy walki jednego wieczoru!). W 2007 r. Mamed Khalidov zarobił 4 tys. złotych, by już kilka lat później inkasować po kilkaset tysięcy za każde wejście do klatki.
Popularność okazała się także przekleństwem. Gdy wspomniany na początku Robert Burneika otwarcie powiedział, że bije się dla zabawy i nie zamierza trenować MMA, okazało się, że fatalny poziom sportowy wcale nie szkodzi popularności. Wkrótce Burneika bił się z tancerzem erotycznym Dawidem Ozdobą, a podobnym szlakiem podążyło i KSW, kontraktując kolejno: byłego piłkarza Jacka Wiśniewskiego, rapera Pawła „Popka” Mikołujewa, gwiazdę bośniackiego Instagrama Erko Juna, byłą prezenterkę telewizyjną Karolinę Owczarz i kilka innych postaci.
Organizatorzy tłumaczyli te kroki z pewnym poczuciem winy: jedna, dwie walki „freaków” miały przyciągnąć publikę, która obejrzy też zawodowców. I faktycznie, część widzów zostawała z obierającymi tę taktykę organizacjami… Ale gale z wątkiem pozasportowym wciąż przyciągały kilkakrotnie więcej widzów od czysto zawodowych.
W końcu sport okazał się całkowicie zbędny. 30 czerwca 2018 r. założyciele organizacji FameMMA, w tym Wojciech Gola, były uczestnik Warsaw Shore, i youtuber Michał Baron, skrzyknęli kilka innych znanych z internetu osób i mimo kpin ze strony profesjonalnego środowiska zorganizowali galę, której założenie było banalne: liczy się popularność. Nazwiska kojarzone z grami komputerowymi przeplatały się z zawodowymi striptizerami, patostreamerami (osobami transmitującymi przez internet swoje codzienne życie, w tym np. alkoholowe libacje), a całość okraszono… walką rycerską. Poziom sportowy był potworny, organizacja i produkcja fatalne, a towarzyszące wydarzenia medialne na zmianę śmieszne i żałosne.
Współwłaściciel KSW Martin Lewandowski twierdził przed pierwszą galą, że FameMMA nie ma przyszłości: „Znudzi się ta koncepcja, to jest fajne na chwilę. Jeśli ludzie nie zobaczą w tym sportu, nie będzie ich to tak kręciło. Nie będziesz chciał dziesięć razy oglądać chłopca z pryszczami, który nic nie potrafi, który śmiesznie się kopie”.
Niespełna półtora roku i sześć gal FameMMA później wygląda na to, że się mylił. Konferencje prasowe organizacji pobiły rekord polskiego Youtube’a, a specjalista od social mediów, Jacek Gadzinowski twierdzi, że zyski z FameMMA mogą powoli zbliżać się do tych, na które KSW pracowało 15 lat.
Zaostrzyła się też retoryka Lewandowskiego. „Środowisko powinno stanąć w obronie całej dyscypliny” – mówił przed trzecią galą celebryckich konkurentów. „Uważam, że coś nazwane MMA w tym kontekście jest uwłaczające”. W odpowiedzi Michał Baron z Fame MMA zaznaczał: „Nasza koncepcja skupia się na freakach, walczą w formule MMA, to jak mam to nazwać? (…) Fame-NO-MMA?”. Podkreślał też, że ludzi walczących w jego organizacji trenują zawodnicy KSW, jak Grzegorz Szulikowski czy Marcin Wrzosek.
Wkrótce szansę dostrzegł Polsat. Przy pomocy ekipy producenckiej związanej z KSW stworzył własną organizację pseudo-walk, Free Fight Federation. Już przy pierwszej gali jej spokesman, raper Red, wygrał od redaktora serwisu myMMA.pl butelkę bimbru. Założył się, że oglądalność zawodów FFF nie będzie ustępować wynikami gali KSW 48. Oba wydarzenia transmitował Polsat, a „freaki” ściągnęły średnio o połowę więcej widzów niż sportowcy.
„Co czwarty Polak, jak włączał telewizor, oglądał nas” – powiedział Red w kolejnym wywiadzie dla tego samego serwisu. „Po tym sukcesie bardzo znani ludzie piszą do mnie: chcę się sprawdzić w klatce!”
Na czym polega fenomen celebrytów w MMA? Trudno powiedzieć, ale ich obecność daje się zauważyć także w innych dziedzinach sportu i także poza Polską.
Latem zeszłego roku dwóch youtuberów – KSI z Anglii i Logan Paul z USA – zorganizowali galę o „Pas Mistrza Bokserskiego Youtube”, która wedle niektórych szacunków przyniosła nawet 150 mln funtów przychodu. W płatnym systemie pay-per-view sprzedała się lepiej niż przedostatnia walka Floyda Mayweathera, jednego z największych żyjących bokserów.
„Ludzie są znudzeni czystą formułą sportową. Formułę sportową trzeba rozumieć, widzieć detale, żeby to było ciekawe” – mówił dla portalu mma.pl trener Maciej „Alf” Glabus. To prawda, szczególnie w przypadku MMA, gdzie wachlarz technik jest ogromny. Większość widzów nie odróżni dwóch tarzających się po ziemi celebrytów od specjalisty w brazylijskim ju-jitsu. Ktoś, kto nie rozumie niuansów dyscypliny, może odnieść wrażenie, że każda walka jest chaotyczna.
Dochodzi coś jeszcze. Konflikty. MMA stało się jednym z najszybciej rozwijających sportów w historii, bo jest metaforą walk, które toczymy codziennie. Przechodzimy przez życie ze świadomością tego, że przemoc jest jego częścią. Odbiorcy czują to i tym bardziej pragną zobaczyć, jak popularni, znani ze świata mediów ludzie poradzą sobie w skrajnej sytuacji.
A nawykli do generowania uwagi celebryci znacznie skuteczniej od sportowców manipulują publiką. Rozumieją doskonale, że jakość walki ma znaczenie drugorzędne, sprzedawana jest bowiem na długo, nim do niej dojdzie. Kiepski poziom sportowy bywa też zaletą: gdy biją się dwie pozbawione umiejętności osoby, widzom dużo łatwiej się z nimi utożsamić i – co może ważniejsze – nikt nie jest w stanie przewidzieć wyniku.
Profesjonalne MMA od lat jest podzielone w kwestii walk niesportowców. Profesjonaliści często patrzą na celebrytów z pogardą. Wielu hołduje etosowi wojownika, w którym honor, szacunek wobec rywala i godne zachowanie są najważniejszymi wartościami. Jednak wraz z upływem czasu, wielu trenerów i zawodników postanowiło dosiąść marketingowego konia.
Mirosław Okniński, jeden z najbardziej zasłużonych polskich trenerów, z ochotą obraża przeciwników swoich wychowanków, tłumacząc, że generuje w ten sposób potrzebny szum. Z jednej strony trenuje zawodnika najlepszej ligi świata, z drugiej chętnie wita w swoich progach „freaków”. Nie jest jedyny. Dzięki zaangażowaniu profesjonalistów rośnie też poziom sportowy: wielkie pieniądze pozwalają kupić najlepsze przygotowania.
Spytany o opinię na temat podobnych wydarzeń najwybitniejszy obecnie reprezentant polskiego MMA, Jan Błachowicz, powiedział: „Wolę walki żuli. Śmieszniejsze”. Raper Ryszard Andrzejewski („Peja”) przyznał, że zrezygnował z miliona złotych za podobną walkę, choć jako były mistrz Polski w judo miał spore predyspozycje i wciąż aktywnie trenuje. Tłumaczył, że na podobną stawkę, a nawet sam udział w zawodowej walce należy zasłużyć umiejętnościami i ciężką pracą, nie znanym nazwiskiem.
Zdecydowana większość zawodników celebryckiego MMA przyznaje, że poziom wymagań treningowych ich zaskoczył, często zaznaczają, że nie czują się „prawdziwymi” zawodnikami. Nie przeszkadza im to jednak błyszczeć w świetle reflektorów. Deklarują pasję do sportu, chęć „sprawdzenia się”, ale wybierają telewizyjne show, zamiast któryś z turniejów amatorskich. Tymczasem setki zawodników w kraju ledwo wiążą koniec z końcem, treningi opłacając z dorywczych prac, np. w ochronie nocnych klubów.
MMA to chyba jedyna dyscyplina sportowa, w której pieniądze i prestiż wcale nie zależą od jakości rozgrywek, a często są wręcz odwrotnie proporcjonalne. Mateusz Gamrot – pierwszy w historii mistrz dwóch kategorii wagowych KSW – stwierdził, że za walki na najwyższym poziomie zarabia mniej niż instagramerki z FameMMA (te miały otrzymać nawet 140 tys. złotych). Marketingową siłę pseudozawodników doceniły duże marki i dziś wielu profesjonalistów wchodzi do klatki z tymi samymi logotypami na koszulkach, które widnieją na stronie FameMMA. „Znajomość rynku influencerów w obecnych czasach jest bardzo ważna, traktujemy ten kanał marketingowy jako bardzo istotny i efektywny pod kątem dotarcia do klienta” – mówi Łukasz Kieza, Country Manager LV Bet, bukmacherskiego giganta, sponsora czterech klubów piłkarskiej Ekstraklasy i – od samego początku – Fame MMA.
Na pytanie o negatywne skojarzenia z marką odpowiada: „Być może gwiazdy, które walczą na gali, nie prezentują wysokiego poziomu tak jak profesjonalni zawodnicy, jednak dzięki ogromnym zasięgom promują sport oraz zdrowy tryb życia. Wielu młodych ludzi idzie ich śladem, zaczyna trenować oraz pracować nad formą fizyczną”.
Małe profesjonalne gale wciąż mają kłopoty z zapełnieniem trybun, a wiele z nich przynosi straty. Niedawno jednak FameMMA nawiązało współpracę z Amatorską Ligą MMA, obiecując wsparcie finansowe dla organizacji. Na efekty nie trzeba było długo czekać. Jak twierdzi prezes Amatorskiej Ligi, Sławomir Cypel, tegoroczne mistrzostwa Polski cieszą się rekordowym zainteresowaniem: „Generalnie w całej Polsce w sekcjach MMA odnotowaliśmy zwiększoną liczbę chętnych”.
O „prawdziwości” MMA nie decyduje przeszłość tych, którzy w nim startują. Wielu z nich wychowało się w kiepskich dzielnicach po obu stronach oceanu. Sport był jedyną ucieczką od biedy i patologicznych rodzin, często wywodzili się ze środowisk pseudokibiców, czy wręcz grup przestępczych. Dorabiali walkami „na podwórku”, które wciąż można znaleźć w internecie. Niektórzy odsiadują dziś wysokie wyroki.
Trener Maciej „Alf” Glabus podkreśla jednak: „Popularyzacja MMA była okupiona dużą ilością kontuzji, ciężkiego życia, które wychodzi po latach. A teraz ktoś wsiada na tego konia i zabiera sobie tę nazwę”. Najważniejsze nazwiska MMA, tak w Polsce jak i na świecie, są znane jedynie w wąskim środowisku, a fortuny robią dziś ludzie, którzy nie traktują ich ukochanego sportu poważnie.
Celebrytów nie wprowadził jednak do polskiego MMA nikt obcy, a insiderzy, samo KSW. Przez lata udało się przekonać publikę, że mieszane sztuki walki to sport, który trenować może każdy, w tym ludzie wykształceni i obyci. Gigantyczną popularność okupiono jednak ustępstwami, które sprawiają, że wraca pytanie, z którym wszechstylowa walka wręcz mierzyła się w początkach istnienia: „Czy to jeszcze sport, czy po prostu przemoc w świetle kamer?”. Dziś staje się ono dużo bardziej zasadne niż kiedyś.
Jak powiedział Red, spokesman FFF: „Nie zdziwię się, jeśli za 30-40 lat wrócimy do epoki gladiatorów i będą się bili do śmierci. To jest po prostu naturalna ewolucja.” Warto jednak pamiętać: spoglądając w telewizor, widzimy odbicie siebie i tego, co zgadzamy się kupić, a ewoluują przede wszystkim media, nie sport.