Nauka
Badania Wenus. Sonda NASA odkryła najnowsze szczegóły
14 listopada 2024
Do miejsc dotkniętych kataklizmami szybko przybywają pracownicy organizacji humanitarnych, a wraz z nimi – tony darów zebrane na całym świecie. Taki rodzaj wsparcia jest jednak obarczony ryzykiem, że dobre intencje nie przełożą się na efektywną pomoc
W 1994 r. rwandyjscy Hutu w trzy tygodnie wymordowali co najmniej 800 tys. Tutsi, a następnie zostali zaatakowani przez ich wojsko. Uciekli do krajów ościennych, m.in. do Zairu (obecnie Demokratyczna Republika Konga), gdzie w pobliżu miasta Goma organizacje humanitarne zbudowały dla nich obóz. Relacjonujące te wydarzenia media opisały także dramatyczne warunki życia w tym miejscu. W świat poszła informacja o rozprzestrzeniającej się epidemii cholery. Reportaże przedstawiające Hutu były często pozbawione politycznego kontekstu. Widok ludzi śpiących na kartonach i cierpiących z powodu chorób otworzył portfele darczyńców.
Według Lindy Polman, autorki książki Karawana kryzysu. Za kulisami przemysłu pomocy humanitarnej, obóz dla uchodźców w Gomie był „państwem w państwie”. Mieszkali tam nie tylko cywile, lecz także członkowie rządu Hutu, wojskowi i bojówkarze. Do obozu wzięli ze sobą broń. Działająca tu stacja radiowa w dalszym ciągu nawoływała do nienawiści wobec Tutsi, a na terenie obozu zdarzały się morderstwa osób podejrzewanych o zdradę. Obóz funkcjonował dzięki napływającym z zagranicy pieniądzom oraz pracy pracowników organizacji humanitarnych. Wojska Tutsi zniszczyły obóz pod koniec 1996 r., a ich przywódca Paul Kagame uzasadnił tę operację, twierdząc, że pod namiotami rozłożonymi przez organizacje humanitarne odradzała się potęga militarna Hutu.
Na przybycie pracowników organizacji humanitarnych na miejsce konfliktu lub kataklizmu zgodę musi wyrazić lokalny rząd. To jedyny podmiot, który jest w pełni odpowiedzialny i decyzyjny w zakresie niesienia pomocy ofiarom. Czasem oprócz uzyskania pozwolenia trzeba jeszcze uiścić opłaty, np. za sprzęt, który organizacja sprowadza na miejsce na potrzeby swojej działalności. Nazywane są one często „podatkami”, ale z oficjalnym prawem podatkowym niewiele mają wspólnego – to po prostu haracze. Trzeba także dostosować się do zaleceń, w których regionach czy jakim społecznościom ma być udzielona pomoc.
Ignorowanie preferencji władz danego kraju czy regionu może doprowadzić do tragicznych skutków. Tak było podczas konfliktu zbrojnego między pasterskim ludem Hema a rolnikami z ludu Lendu we wschodnim Kongu w latach 1999–2003. Hema była grupą faworyzowaną przez władze belgijskie w okresie kolonialnym, a powstały wtedy podział napięcia wywołuje do dziś. Przywódcy z tego plemienia stawiali organizacjom humanitarnym warunek pominięcia Lendu. Za jego złamanie w 2001 r. zamordowanych zostało sześciu pracowników organizacji Lekarze bez Granic.
Organizacje humanitarne kalkulują zatem w swoim budżecie dodatkowe opłaty. W Liberii i Somalii u schyłku XX w. musiały płacić one za pozwolenie na wejście do obozów lub regionów, w których potrzebna była pomoc. Z kolei w byłej Jugosławii serbska armia grabiła konwoje humanitarne UNHCR, które jechały z pomocą do wiosek w Bośni. W ten sposób do potrzebujących trafiało tylko 70 proc. wysłanej pomocy materialnej.
Także współcześnie konwoje z pomocą dla cywilów narażone są na grabież. W Jemenie rebelianci Huti blokują dostawy dla głodujących mieszkańców. Od miesięcy żądają m.in. przekazywania do wojennej kasy 2 proc. wartości całej pomocy humanitarnej. Takie roszczenia są przez ONZ nie do zaakceptowania. Międzynarodowi darczyńcy ogłosili jednak, że jeśli Huti w dalszym ciągu będą stawiać tego typu warunki, zmniejszą pomoc dla Jemenu, na czym przede wszystkim ucierpią cywile. Także Światowy Program Żywnościowy rozważa zmniejszenie dostaw żywności.
Sektor pomocy humanitarnej coraz bardziej się profesjonalizuje i stara się ograniczać błędy. W ONZ istnieje podział na klastry, które zrzeszają poszczególne organizacje na szczeblu międzynarodowym, wyspecjalizowane w danej dziedzinie – żywnościowe, wodno-sanitarne czy edukacyjne. Obowiązkiem ich przedstawicieli na miejscu tragedii jest uczestniczenie w spotkaniach, w trakcie których na bieżąco przekazują sobie informacje. Dzięki temu można sprawnie koordynować dostarczanie pomocy w sytuacjach kryzysowych. Ponadto dostęp do wiedzy i doświadczeń innych organizacji jest coraz szerszy, tworzone są też kierunki studiów podyplomowych z zakresu pomocy humanitarnej.
Wciąż jednak zdarzają się sytuacje, w których pomoc jest nieefektywna lub nieadekwatna, a przyczyniają się do tego nie tylko lokalni watażkowie czy blokowanie konwojów, ale też media. Wygrywa ta wioska, którą zarejestruje kamera. Nazwa miejscowości, która obiegnie świat w kontekście tragedii, działa jak magnes. Ściągają do niej organizacje, bardzo często dublując oferowane wsparcie. W rezultacie otrzymuje ona za dużą pomoc w stosunku do podobnie poszkodowanej wsi znajdującej się być może kilka kilometrów dalej.
Według Celiny Kretkowskiej-Adamowicz, szefowej Zespołu Misji PAH, tego typu błędy wynikają także z braku współpracy pomiędzy organizacjami. Poprawny system pomocy humanitarnej opiera się na koordynacji i działaniu według ustandaryzowanych wytycznych. Organizacje zrzeszone w klastrach, takie jak PAH, są zobligowane do całkowitej wzajemnej współpracy. Jeśli pojawiają się błędy, może to znaczyć, że dana organizacja nie jest częścią klastra.
Poza pomocą świadczoną przez organizacje humanitarne istnieje jeszcze wiele inicjatyw oddolnych, nieformalnych grup czy małych fundacji, które organizują zbiórki darów. Jak podkreśla część ich inicjatorów, przekazywane rzeczy nie muszą być nowe. Dlatego też takie zbiórki często kończą się przeglądaniem szaf bądź opróżnianiem apteczek z leków, którym został bardzo krótki termin ważności. W rezultacie kosztownym transportem z Polski na drugi koniec świata jadą rzeczy, które nie znajdą tam zastosowania.
„Zbiórki sprawiają, że możemy się poczuć lepiej. Dajemy komuś coś naszego i oczami wyobraźni widzimy, że ktoś na miejscu przytula naszego misia. Niewiele nas też to kosztuje. O wiele trudniej jest wpłacić 50 zł na wsparcie wybranej organizacji” – wyjaśnia Rafał Hechmann, były koordynator pomocy humanitarnej PAH. „Ostatnio w szkole dzieci moich znajomych odbywała się zbiórka bandaży i plastrów dla Afryki. Takie akcje niestety sprawiają, że pokazujemy dzieciom, że w całej Afryce nie ma nawet tak podstawowych środków. Że wszyscy tam są dotknięci cierpieniem i potrzebują jedynie bandaży. A zamiast organizować zbiórkę darów, można by te wszystkie rzeczy kupić na miejscu” – dodaje.
Dary wysyłane w kontenerach do krajów afrykańskich osłabiają często lokalną ekonomię, której wsparcie byłoby najefektywniejszym działaniem pomocowym w sytuacji kryzysowej. Wysyłając do danego kraju darowiznę wartą nierzadko miliony dolarów, możemy się przyczynić do upadku lokalnej produkcji. Żeby temu zapobiec, najlepiej kupować produkty wytwarzane na miejscu.
„Ponadto zdarzają się przedmioty nieakceptowalne kulturowo. Na przykład ktoś, kto ma firmę produkującą tampony, i chce promować zdrowy i higieniczny tryb życia, wysyła je do Somalii. Nie sprawdził jednak, że w Somalii nikt raczej nie używa tamponów. Taki nadawca w ogóle nie wziął pod uwagę kontekstu kulturowego” – mówi Celina Kretkowska-Adamowicz.
26 grudnia 2004 r. fala tsunami, która uderzyła o brzegi m.in. Sri Lanki i Indonezji, spowodowała śmierć 225 tys. osób. Przez kolejne kilka miesięcy oba kraje otrzymały leki, które okazały się całkowicie bezużyteczne. Medykamenty zablokowały lotniska, centra logistyczne i naraziły na ogromne koszty kraje, które i tak były już pogrążone w kryzysie. Darowizny nie wpłynęły także korzystnie na lokalną ekonomię, bo na terenie Sri Lanki znajdują się dwa ogromne zakłady farmaceutyczne.
„Powstało wiele oddolnych inicjatyw. Obliczono, że do Colombo przybył wtedy transport leków, które wypełniły 3,5 tys. ciężarówek” – opowiada Rafał Hechmann. „Większość pacjentów szpitali na Sri Lance została wypisana do domu już w dwa tygodnie po tragedii. A leki napływały przez kolejne pięć miesięcy” – dodaje.
I nie wiadomo było, co z nimi zrobić. W momencie, kiedy na lotnisku ląduje samolot z pomocą humanitarną, do pracy trzeba zmobilizować dodatkowe ręce do pracy oraz środki finansowe. Dary trzeba wyładować, posegregować, rozdysponować, zmagazynować. Leki trzeba jeszcze rozpoznać, sprawdzić daty ważności i ocenić ich przydatność. Rozszyfrować ulotki w obcym języku. Wynająć magazyny, ciężarówki, kierowców, skoordynować logistykę. A potem wszystkie niepotrzebne partie zutylizować. Po tsunami w 2004 r. ok. 60 proc. przysłanych leków okazało się bezużytecznymi. Daty ważności wygasły, opakowania były napoczęte, miejscowi lekarze ich nie znali, a ulotki były napisane w niezrozumiałych dla mieszkańców językach. W najbardziej dotkniętej tsunami indonezyjskiej prowincji Banda Aceh utylizacja leków kosztowała 3,5 mln dolarów.
W 2016 r. w małej greckiej wiosce Idomeni położonej niedaleko granicy z Macedonią (obecnie Macedonią Północną) powstał nieformalny, pozbawiony zarządu obóz dla uchodźców. „Na miejscu pracowało kilka dużych organizacji, jak np. UNHCR lub Lekarze bez Granic, ale było też wiele oddolnych inicjatyw. Ludzie się skrzykiwali i jechali do Idomeni z myślą, że będą pomagać. Jednak mam wrażenie, że czasem nie mieli nawet pojęcia, kto na tej granicy się znajduje. Czy są tam starcy, czy kobiety w ciąży. Czy potrzebują sanitariatów, jedzenia, czy namiotów. W świat poszła informacja, że kilkanaście tysięcy ludzi ugrzęzło na granicy, więc niektórzy po prostu chcieli wysłać jakąkolwiek pomoc. Może komuś się przyda łyżka, komuś strój kąpielowy, a komuś płaszcz” – opowiada Katarzyna Rydel, od 2017 r. koordynatorka projektów w Polskiej Misji Medycznej, która w 2016 r. pojechała do Idomeni.
Do Idomeni zaczęły przyjeżdżać ciężarówki wypełnione ubraniami i obuwiem. Najpierw trzeba było je posegregować. Okazało się, że więcej niż połowa w zasadzie do niczego się nie nadawała, bo kto będzie chodził w stroju kąpielowym albo w wydekoltowanej bluzce? Po żmudnym podziale ubrań trzeba było jeszcze zutylizować nieprzydatną odzież, co wygenerowało dodatkowe koszty.
Co zatem zrobić, jeśli chce się pomóc? Zamiast wysyłać swoje podniszczone buty na inny kontynent, najlepiej po prostu przelać pieniądze na konto organizacji humanitarnej. „Wciąż niestety brakuje edukacji w tym zakresie. Profesjonalne organizacje zbierają pieniądze, bo to jest najefektywniejsza pomoc. Małe, oddolne inicjatywy powstają z bardzo szlachetnych pobudek, ale zbieranie rzeczy i wysyłanie ich tysiące kilometrów dalej nie jest w ogóle efektywne” – podkreśla Rafał Hechmann.
„Warto zachęcić innych do refleksji. Bo czy ja chciałabym dostać używany stanik z Ameryki? Jeśli nie, to dlaczego ktoś z Madagaskaru miałby chcieć? Czasem wydaje się, że samo »chcę pomóc« wystarczy. Ale nawet pomoc musi być przemyślana” – dodaje Katarzyna Rydel.