Nauka
Serce ma swój „mózg”. Naukowcy badają jego rolę i funkcje
20 grudnia 2024
Przyjechali tu, żeby zrobić karierę piłkarską, żeby wreszcie być sobą albo dlatego, że się zakochali. Mohammed, Oraz i Karen są jednymi z ponad 220 tys. obcokrajowców mieszkających na Białorusi
Białoruś to dla wielu migrantów przystanek na drodze do Europy. Od lat dziewięćdziesiątych XX wieku na przejście graniczne Brześć – Terespol ciągną mieszkańcy Czeczeni, Tadżykistanu, Turkmenistanu i wielu innych azjatyckich państw. Ale nie tylko – czasem zdarza się, że i w Afryce jakiś przemytnik obieca transport do Europy, a potem wyrzuca z auta na Białorusi i mówi: „Proszę, oto twoja Europa”.
Trudno tu dostać azyl, no chyba że jest się byłym premierem Kirgistanu – takim się udaje. Polska niechętnie przyjmuje wnioski o status uchodźcy – Terespol odsyła większość z kwitkiem pod czujnym okiem białoruskiej milicji. Wiele takich spraw kończy się deportacją do miejsc, w których czekają więzienny terror, polityczne prześladowania i najzwyklejsza bieda. Białoruś to dla wielu limbo i miejsce niespełnionej nadziei.
Ale zjeżdżają tu również tacy, którzy nie muszą przed niczym uciekać. Pochodzą z najróżniejszych stron świata. Sami wybrali Białoruś na swój nowy dom. Zacznijmy od Mohammeda.
– My, piłkarze z Gwinei, zawsze lubiliśmy białoruski futbol. Rosyjski zresztą też. W telewizji widzieliśmy duże, rzęsiście oświetlone stadiony i zieloną, równo przystrzyżoną trawę. Oglądaliśmy razem mecze w świetlicy koło naszego boiska, które nie mogło się z tym wszystkim równać. W Gwinei mamy tylko dwa stadiony, fabryk też jest bardzo mało. Ciągle brakuje prądu. Ale młodzi ludzie nie boją się marzyć.
Mieszkałem z mamą, siostrą i bratem; tata nie żyje. Tam, skąd pochodzę, jest dużo słońca, cały rok można chodzić w krótkich spodenkach. Wszędzie da się zjeść świeżą rybę, prosto z morza. Tutaj je się tylko te śledzie, i to na surowo, mocno posolone. Przekonałem się do nich dopiero, kiedy żona zrobiła mi sałatkę pod pierzynką.
Mieliśmy w szkolę starą mapę świata, na której był Związek Radziecki; nie było na niej Białorusi. Długo zastanawiałem się, gdzie zatem mieszkają moi ulubieni piłkarze. Potem poszedłem do liceum ekonomicznego, choć najbardziej lubiłem grać w piłkę. Koledzy z drużyny byli dla mnie jak druga rodzina. Odnosiliśmy sukcesy, graliśmy mecze po całej Afryce, a nawet we Francji.
Pewnego dnia na treningu zjawił się menedżer naszego klubu i powiedział, że na Białorusi bardzo lubią czarnych piłkarzy i że na piłce można tam nieźle zarobić. Opowiadał o Gwinejczykach, którzy wyjechali tam na studia i wcale nie chcieli wracać. O tym wiedziałem i ja, bo mój daleki kuzyn uczył się na Białorusi na lekarza.
Pewien francuski pisarz powiedział: „Młodość powinna się dobrze bawić”. Miałem osiemnaście lat, więc długo się nie zastanawiałem. Tym bardziej że na wyjazd zgłosiło się już kilku moich kolegów. Wylądowaliśmy w Mińsku czternaście lat temu. To czyste, spokojne miasto. Był styczeń i śniegu wszędzie było po pas. Samolot lądował w mlecznej mgle, za oknem wirowały drobinki lodu. Jednak obiecane kontrakty nie czekały na nas.
Codziennie trenowaliśmy, żeby nie stracić formy. Menedżer podtrzymywał nas na duchu i mówił: „Nie martwcie się, wszystko będzie dobrze, dostaniecie kontrakty”. W końcu zniknął. Nie wiem czemu, może pokłócił się z klubem o pieniądze. Koledzy z mojej drużyny wrócili do Gwinei. A ja nie traciłem nadziei i zostałem.
Zakochałem się w dużo starszej ode mnie kobiecie o imieniu Natasza. Została moją pierwszą żoną. Przychodziła na treningi, żeby nam kibicować – tak się poznaliśmy. Spotykaliśmy się przez rok; ona uczyła mnie rosyjskiego. Później mama wysłała mi pocztą kolorowy strój ślubny, taki, jaki noszą nowożeńcy w Gwinei, tańczyłem w nim dla niej na weselu.
W Gwinei małżeństwa wyglądają inaczej. Bywa tak, że mąż i żona poznają się dopiero na weselu. A my wzięliśmy ślub z miłości. Później urodził się nasz syn Władimir. Długo nie mogłem dostać pozwolenia na pracę. Sprzedawałem słonecznik w plastikowych kubeczkach w przejściu podziemnym. Mało pieniędzy z tego było, więc żona zdecydowała, że mam siedzieć w domu i zajmować się dzieckiem. Wreszcie zadzwonili do mnie z Homla, że szukają piłkarza do klubu.
Żona powiedziała, że samego mnie nie puści. A do Homla przeprowadzić się ze mną nie chciała, bo i tak bym więcej od niej nie zarobił. Rozumiem ją, bo ma dobrą pracę – jest specjalistką w Narodowym Banku Republiki Białorusi. Ale od tego momentu zaczęliśmy się spierać. W końcu się rozwiedliśmy, choć i tak nadal się lubimy. Co weekend opiekuję się Wową.
Po rozwodzie musiałem szybko znaleźć pracę. Oferta z Homla była już nieaktualna. Kolega z Mali, który pracował w fabryce traktorów Belarus, poradził mi: „Stań u nas w zakładzie w kolejce, dostaniesz pracę”. I tak się stało.
Zamieszkałem w hotelu robotniczym. Pierwszy miesiąc był ciężki, musiałem nauczyć się wielu nowych słów. Ale moja brygada była bardzo pomocna; pracuję tu już osiem lat. Do dziś wołają na mnie: „bratiszka”, albo: „bratello”. Jak nie mamy już nic do roboty, siadamy w kabinach traktorów i gadamy. Czasem przychodzę na siódmą, czasem na piętnastą trzydzieści – to zależy od grafiku. Żona przygotowuje mi kanapki; do pracy jadę nieco ponad godzinę. Wita mnie tablica z napisem: „Prosimy mamy i tatów, pracujcie ostrożnie!”. Trzeba złożyć ze sobą silnik, skrzynię biegów, przekładnię, koła i kabinę. I już, traktor gotowy.
Przez cały ten czas, gdy tylko miałem wolne, nie odpuszczałem treningów. I znów na boisku się zakochałem. Moja druga żona ma na imię Oksana. Czułem się zaszczycony tym, że chciała przyjąć moje nazwisko. Nasza córeczka ma na imię Vivienne.
Z mamą rozmawiam co tydzień na Viberze, ale niestety nie stać nas na to, żeby odwiedzić moją rodzinę. Poza tym ostatnio w Gwinei była groźna epidemia, boimy się jechać tam z dzieckiem. Teraz tutaj jest moja ojczyzna. Mam tu dwie rodziny i nie chcę ich opuszczać. Chętnie pojadę gdzieś w gości, jestem ciekawy nowych miejsc. Ale zawsze będę tu wracał.
Nigdy nie widziałem takiego kraju jak Białoruś. Ludzie są przyjaźni, ale nie zadają zbyt wielu pytań. Czasem ktoś na ulicy powie: „Patrz, murzyn”, ale bez jakiejkolwiek agresji. Każdy zajmuje się swoimi sprawami. Dobrze mi tu. Też jestem łagodnym człowiekiem.
– Zawsze wiedziałem, że nie jestem taki jaki inni. I że muszę to ukrywać, bo inaczej mógłbym źle skończyć. Zresztą zwykle i tak nie najlepiej kończyłem, dlatego moja mama bała się mnie puszczać samego nawet do sklepu. Nie lubiłem WF-u, nie lubiłem biegać, a co najważniejsze, nie znosiłem piłki nożnej, a to muszą lubić wszystkie chłopaki.
Z tego powodu drogi moje i moich kolegów się rozeszły. Nie umiałem rozstawiać innych po kątach. Na szczęście miałem przyjaciółki. Nigdy z nimi nie rozmawiałem o tym, kim jestem. One pewnie się domyślały, bo czasem śmiały się ze mnie. Tylko ja mógłbym zacząć ten temat, bo inni nie znali języka, którym można by o tym rozmawiać.
Kiedy wyjeżdżałem z Turkmenistanu w 2013 roku, była tylko jedna strona internetowa, na której można się było poznać z innymi. Zakładali na niej profile ludzie, którzy nie mieli nic do stracenia. Albo prowokatorzy. Tak przypuszczam, bo było to bardzo ryzykowne. Według kodeksu karnego mojej ojczyzny za mężołóstwo, jak to mówią, grozi pięć lat więzienia. Bałem się o moją rodzinę, więc zdecydowałem się poczekać z jakimikolwiek kontaktami do czasu, aż będą ku temu sprzyjające okoliczności.
Był taki przypadek w moim miasteczku Serdar. Rodzice opowiedzieli mi o tym na Skype, bo ja byłem już tutaj. Pewnemu nauczycielowi zarzucono, że na wycieczkach szkolnych do Aszchabadu zmusza chłopców do prostytucji. Policja zaczęła węszyć, przesłuchiwać mieszkańców. Pojawiły się różne plotki o preferencjach seksualnych poszczególnych osób. Podstawą całej sprawy było wyłącznie to, co wydusili z niego o innych torturami. W tej części świata – niestety – wielu utożsamia homoseksualizm z pedofilią.
Kiedy skończyłem szkołę – a miałem wtedy szesnaście lat – bardzo długo prosiłem tatę, żeby zgodził się na mój wyjazd na studia i opłacił czesne. Wreszcie się udało. Poszedłem na farmację w Witebsku. Białorusini musieli się do mnie przyzwyczaić na trzy sposoby: nie jestem ani biały, ani ruski, ani hetero.
W Rosji miałbym gorzej, bo tam rasizm jest większy. Migranci znajdują się na najniższym szczeblu drabiny społecznej. Na Białorusi nacjonalizmu raczej nie ma. Ludzie żyją swoim życiem, nie chcą się wychylać. A ja sam mówię o sobie: „hacz” [ciapaty] i „pidor” [pedał], żeby zdjąć z tych słów odium obelgi. Żeby je rozbroić.
Białoruś to nie Europa, ale blisko. Za moją tożsamość nie grozi tutaj więzienie. Nie ukrywam się w ogóle, ubieram się, jak chcę, mogę mieć dłuższe włosy. Inni też się nie ukrywają. W Mińsku to nie wzbudza emocji. Co innego, jeśli chciałbym zostać aktywistą. Wtedy włożą mnie do walizki i deportują do domu. Nawet brytyjskiej ambasadzie, która 17 maja 2018 r., w Międzynarodowy Dzień Przeciw Homofobii, Transfobii i Bifobii, wywiesiła na swoim terenie tęczową flagę, Ministerstwo Spraw Wewnętrznych kazało zdjąć ją z drzewca.
Jestem ostrożny, nie udzielam się w internecie. Znam dwóch innych gejów z Turkmenistanu, ale boję się z nimi rozmawiać. Do klubów gejowskich nie chodzę, bo nie chcę, żeby policja mnie spisywała. Robią tam rajdy, szukają nielegalnego alkoholu, narkotyków, wszystkim sprawdzają dokumenty. Żyję sobie w swojej bańce, chodzę na wystawy, na koncerty.
Na uniwersytecie miałem złe doświadczenia z profesorką, która uczyła mikrobiologii. Na trzecim roku przechodziłem depresję, przez co zasypiałem na poranne zajęcia. Podszedłem do niej, by za to przeprosić, wytłumaczyć się i poprosić o możliwość nadrobienia zaległości. Miałem wtedy na rękach szramy, bo akurat dostałem od przyjaciółki małego kotka. Spytała mnie: „Odmówili ci i chciałeś się zabić?”. Mówiła do mnie w rodzaju żeńskim przy innych studentach. Również tych z Kazachstanu i Turkmenistanu.
W Witebsku kilka razy organizowałem Żywą Bibliotekę i uczestniczyłem w tej akcji jako „książka” queer. Podczas tego wydarzenia każdy ma możliwość skonfrontować się z osobami, które obarczone są jakimiś stereotypami. Ludzie siadali naprzeciwko i zadawali mi różne pytania. Niektórzy mieli jakieś zarzuty wobec mnie. Rozumiem, że ludzie wychowani w takich systemie mogą nie być pewnych spraw świadomi. Wielu moich białoruskich znajomych było homofobami, zanim mnie poznali.
W Turkmenistanie jest gleba, na której rośnie nienawiść. To religia. Nawet turkmeńscy opozycjoniści, którzy uciekli do Europy, boją się współpracować ze środowiskami LGBT. Na Białorusi religia nie ma aż takiego znaczenia. Ludzie mogą reagować na mnie agresywnie, mogą się bać, ale emocjonalna odpowiedź to już uznanie kogoś za partnera do rozmowy.
Kiedy byłem na wakacjach w domu i pracowałem w aptece, dostałem SMS, że mój numer został zablokowany i trzeba się stawić w oddziale sieci. Mam telefon zarejestrowany na ojca. Nie wiem, czy to stało się z powodu Facebooka, który jest w Turkmenistanie nielegalny, czy gejowskiego porno. Trzęsły mi się ręce i nogi, ledwo doszedłem do domu. Ale ojciec nic nie powiedział. Jeśli chodziło o to drugie, to jestem pewien, że się o tym nie dowiedział.
Nie chcę skrzywdzić moich rodziców. Jeśli wyznałbym im prawdę o sobie, musieliby odpowiedzieć: „Już nie jesteś naszym synem”. Ja jakoś mógłbym z tym żyć, mój tata pewnie też. Ale mamie i rodzeństwu byłoby bardzo trudno.
Dzisiaj nie mogę już jeździć do domu. Skończyłem studia i pracuję w aptece w Mińsku. Gdybym wrócił do Turkmenistanu, w najlepszym razie wzięliby mnie do armii, a w najgorszym – czeka mnie więzienie. Pogranicznicy nie wypuściliby mnie z kraju. Już ostatnim razem robili mi problemy, bo zobaczyli w paszporcie moje zdjęcie do wizy Schengen, na którym wyglądam tak jak teraz. Na wyjazdy do domu przebierałem się w obszerne ubrania i ścinałem włosy.
W 2023 roku mój paszport traci ważność. Mam nadzieję, że Białoruś przedłuży moją wizę, skoro tu pracuję. Później będę musiał zdobyć jakiś inny dokument, bo po nowy paszport jechać nie mogę. Bardzo nie chciałbym skończyć z prośbą o status uchodźcy w Europie, chociaż spełniam warunki, bo naruszane są moje podstawowe prawa. Tutaj na pewno go nie dostanę.
Najpierw spróbuję jeszcze z jakimiś studiami w Europie. Nie wiem jeszcze gdzie, ale raczej nie w Polsce, bo tam sytuacja takich jak ja chyba nie jest wiele lepsza. Żeby dostać wizę na studia, trzeba pokazać, że się ma dużo pieniędzy. Wierzę, że znajdę jakiś sposób. Mam dopiero dwadzieścia jeden lat.
– Jeśli mam być szczera, to muszę się przyznać, że o Białorusi nie wiedziałam nic, oprócz tego, że istnieje. W serialu Przyjaciele jest taka scena, że chłopak jednej bohaterki, który pojechał na Białoruś, zadzwonił do niej; połączenie było bardzo słabe. „Cześć kochanie” – mówił drżącym głosem. – Tu jest tak strasznie zimno, zadzwonię później”. Wtedy nie byłam nawet pewna, czy to osobny kraj, czy może część Rosji. A kiedy leciałam tu pierwszy raz, byłam przekonana, że to już na całe życie. Przyjechałam w ciemno. Prosta sprawa – zakochałam się.
Aleksandra poznałam u siebie, w Wenezueli. Jest inżynierem i przyjechał w delegacji na dwa tygodnie do firmy męża mojej siostry. Poznaliśmy się w pierwszym tygodniu, a w drugim byłam już zakochana. Przez kilka miesięcy gadaliśmy ze sobą na Viberze, a potem zdecydowałam, że chcę zostać jego żoną. Kiedy wsiadałam do samolotu, wszystko było już ustalone.
W moim górskim miasteczku Valera mieszkałam dwadzieścia siedem lat. Studiowałam medycynę w Caracas, zrobiłam specjalizację z chirurgii. O wyjeździe nigdy nie myślałam, chyba że do Madrytu, bo u nas wszyscy o tym marzą. Rodzice myśleli, że zwariowałam, nie mogli pojąć, że widziałam człowieka dwa razy na żywo i chcę za nim jechać do Europy. Uspokajałam ich, tłumaczyłam, że przecież mąż mojej siostry był na Białorusi i mówił, że to poważny człowiek. „No to tyle, lecę, pa, pa!”
Na początku rozmawialiśmy po angielsku, ale nauczyłam się rosyjskiego; teraz nawet gdy mówię po hiszpańsku, to wtrącam rosyjskie słowa. Przyjechałam tu latem, z jedną walizką. Pojechaliśmy od razu do mamy Aleksandra. Ona otworzyła moją walizkę i zaczęła krzyczeć, machać rękami: „Co to za buty, gdzie twoje futra, czapki, gdzie kalesony?”. Przestraszyłam się, bo nic nie rozumiałam.
Kiedyś wydawało mi się, że wszyscy tu na siebie krzyczą, że wiecznie się kłócą albo płaczą. Dopiero jak nauczyłam się rosyjskiego, zrozumiałam, że Białorusini po prostu mają poważniejsze miny i taki zasadniczy ton. Aha, i trzeba wszystkim mówić per wy, ciągle mi się to miesza. Ale to bardzo dobrzy ludzie. Wtedy, u mamy, Aleksander jej wyjaśnił, że u nas nie ma takich ubrań, a ona zaraz mi podarowała wszystko, co trzeba. I powtarzała: „Ty nasza kochana córeczko”.
Ludzie tu ciągle mówią o tym ZSRR, ja tego ustroju oczywiście nie poznałam, bo jestem tu dopiero trzy lata, ale powoli zaczynam rozumieć, o co w tym chodzi. Białorusini akceptują to, że jest jak jest, uważają, że niczego nie warto zmieniać, nie chcą się wychylać. Wiele razy słyszałam, jak cudownie było w ZSRR, ludzie wciąż pytają, czemu nie może być tak jak kiedyś. U nas w Wenezueli od dawna jest kryzys, ciągle są strajki, demonstracje. Tutaj nic. Jeśli ktoś chce coś zmienić w życiu, musi stąd wyjechać.
Wstydziłam się zapytać, ile tu zarabiają lekarze, a jak się dowiedziałam, to byłam w szoku. Za to nie da się żyć. Przez dwa lata chodziłam na zajęcia, żeby nostryfikować dyplom. Medycynę mają tu dobrą, na studia przyjeżdża młodzież z całego świata: z Chin, Iraku, Iranu, Peru. Taniej niż na Zachodzie, a łatwiej dostać wizę.
Pozwolenie na pracę mam, tylko głosować nie mogę. Aleksander mówi, że tutaj to i tak nie ma znaczenia. Ale pracy w zawodzie nie znajdę. O miejsce bardzo trudno. Pacjenci, których leczyłam na praktykach, mówili mi, że podoba im się, jak z nimi rozmawiam, bo wszystko tak prosto tłumaczę. Władza jednak nie szanuje lekarzy, niektórych nawet wsadza do więzienia. Na razie pracuję jako tłumaczka.
Podobają mi się kawiarenki i zielone place. I to, że tutaj jest bezpiecznie, jak to w Europie. W Caracas strach chodzić po ulicy, bo zaraz cię bandyci porwą do auta. A tutaj dziewczyny chodzą w nocy same i nic. Na początku się bałam, jak ktoś do mnie podchodził, bo jestem przyzwyczajona do tego, że w takiej sytuacji trzeba uciekać. U nas też policjanci są wszędzie, tylko nie wiadomo po co.
Białorusini są grzeczni dla obcokrajowców, z tym że ciągle trzeba próbować tę słoninę i samogon. Na szczęście nauczyłam się już odmawiać. Raz tylko kobieta na targu, od której kupiłam rurkę z kremem, nie wydała mi reszty i nawrzeszczała na mnie, kiedy zwróciłam na to uwagę. Rozpłakałam się i postanowiłam, że więcej tam nie wrócę.
Najlepsze przyjaciółki miałam z kursu rosyjskiego, Bułgarkę i Serbkę. I jeszcze jedną z Instagrama, Białorusinkę, która fascynuje się krajami Ameryki Łacińskiej. Ale one wszystkie już stąd wyjechały. My też o tym trochę myślimy. Może spróbujemy pojechać do Niemiec, bo w hiszpańskojęzycznych krajach trudno o pracę dla inżyniera. Ale dostać się do Unii Europejskiej nie jest tak łatwo. Aleksander mówi, że Białoruś to nie państwo, tylko muzeum. Moim zdaniem nie jest aż tak źle.
Według danych Ministerstwa Spraw Wewnętrznych w 2018 roku na Białorusi mieszkało 49,9 tysięcy obcokrajowców zameldowanych na pobyt czasowy, a 173,3 tysięcy – na pobyt stały. To robotnicy, pracownicy kołchozów, korporacji, studenci i członkowie rodzin Białorusinów. Obcokrajowców objętych ochroną międzynarodową jest w tym niecałe cztery tysiące – to przede wszystkim obywatele Afganistanu, Ukrainy i Syrii.
W ostatnich latach na Białoruś przyjeżdżało sporo Ukraińców, którzy opuścili swoje domy ze względu na wojnę. Jednak większość z nich, podobnie jak w Polsce, nie dostała statusu uchodźcy. Białoruś to popularny kierunek wśród mieszkańców byłego ZSRR oraz Chińczyków. Ale nie tylko – mieszkają tu obcokrajowcy z ponad stu krajów, głównie tych rozwijających się. Na Białorusi cenią sobie możliwość uzyskania dobrego wykształcenia, ułatwienia w branży IT oraz bezpieczeństwo.