Prawda i Dobro
Ogień, rakija i tajemniczy wędrowiec. Wieczór Badnjaka na Bałkanach
20 grudnia 2024
Wszystko zaczyna się wczesnym rankiem. O tej porze w Warszawie pracują jedynie piekarze. Dopiero za dwie godziny na ulice wyjadą pierwsze autobusy, tramwaje i metro
Niedziela, godzina 3. Chłodna i wietrzna majowa noc. Chodniki puste, sklepy pozamykane. O tej porze w Warszawie pracują jedynie piekarze. Dopiero za dwie godziny na ulice wyjadą pierwsze autobusy, tramwaje i metro. Nawet taksówek nie widać. Ludzie śpią. Zwykli mieszkańcy stolicy wstaną z łóżek dopiero po wschodzie słońca, żeby spokojnie zjeść śniadanie i wyruszyć do szkoły lub pracy.
Jestem na Pradze, w samym centrum okrytych złą sławą Szmulek. Trochę strach przechodzić samemu nawet obok monumentalnej Bazyliki Najświętszego Serca Jezusowego. Wszędzie ciemno. Przecinam zatopione w mroku ulice – Siedlecką i Łochowską. Po chwili docieram na miejsce.
To tu, Otwocka 14. Zabudowa niska, dwukondygnacyjna, widać, że jeszcze przedwojenna. Kiedyś znajdowało się tu kultowe, słynne na całą Polskę Centrum Artystyczne „Fabryka Trzciny”. Teraz działa kompleks kulturalno-biznesowy o nazwie „Mała Warszawa”. Pod tym adresem znajduje się także baza jednej z pięciu firm, dzięki którym Warszawa dosłownie oszalała na punkcie elektrycznych hulajnóg. Cały czas zastanawia mnie dziwna, wszechogarniająca cisza, która kompletnie nie pasuje do miejsca, które tętni życiem za dnia, a w nocy mieści kilkudziesięciu pracowników obsługujących ponad 1000 hulajnóg, sukcesywnie zwożonych samochodami dostawczymi z całego miasta. Gdzie to wszystko jest? Zagadka rozwiązuje się w chwili, gdy wchodzę na sporej wielkości wybetonowany placyk.
Wygląda jak studnia, szczelnie otoczona zamkniętymi o tej porze magazynami i biurami. To dlatego z ulicy nie widać i nie słychać tego, co tu się dzieje. A dzieje się. Na razie nikomu nie przeszkadzam, bo robota wre. Siadam zmarznięty na europalecie leżącej pod ogrodowym namiotem, stojącym przed wejściem do budynku, i obserwuję. Wchodzę po cichu do środka, tak by nikogo nie odrywać od pracy. Patrzę z ciekawością. Wokół mnie dosłownie wszędzie ciągną się po podłodze czarne kable ładowarek, a ze ścian i sufitów wystają gniazda prądowe oraz białe i szare przedłużacze różnej długości. Do tego wszystkiego podpięte są ustawione w równiutkim rządku czarno-jaskrawozielone hulajnogi. Lampki w ich tylnych kołach świecą na czerwono. To znak, że się ładują. Na wyświetlaczu widać poziom naładowania baterii. Gdy osiągnie on 100 proc., hulajnoga jest odłączana od zasilania i gotowa do pracy. Jednak by zaczęła na siebie zarabiać, musi się ładować aż sześć godzin.
Na pełnej baterii hulajnoga będzie mogła jeździć po lewobrzeżnej części Warszawy przez półtorej – góra dwie – godziny. Wówczas pojazd straci energię i wraca do bazy na ulicę Otwocką, gdzie znów rozpoczyna się proces ładowania. I tak w kółko. Z pomieszczenia na półpiętrze dochodzą ciche piski. Tu hulajnogi są naprawiane. Czuć słodki zapach kalafonii i cyny wykorzystywanych do lutowania wymienianych podzespołów. W rękach trzech techników dominują precyzyjne śrubokręty, niewielkie młotki i obcęgi. Pracują bez pośpiechu, w milczeniu, nie podnosząc wzroku znad masy kabli, drucików i części rozmontowanych hulajnóg. Niby cichy pisk wkręca się jednak w mózg i jest nie do zniesienia. Trzeba uciekać z warsztatu naprawczego. Uciekam. Technicy nawet nie zauważyli mojej obecności.
Wchodzę na pierwsze piętro do działu logistyki. To tu, tuż obok pokoju do wypoczynku z rozkładaną sofą, fotelami i zapisaną ważnymi informacjami tablicą, znajduje się serce firmy. Trzech dwudziestokilkuletnich logistyków zza ekranów laptopów, za pomocą specjalnych aplikacji, decyduje o pracy w terenie ponad 150 osób. Logistycy wyznaczają kto, kiedy, jak, gdzie i po co pojedzie w miasto, oraz monitorują wydajność każdego pracownika. Telefonów do rozmów używają rzadko. W zasadzie w ogóle. Wystarczają im ekran komputera i klawiatura smartfona.
Schemat działania pracowników w terenie jest prosty. Hurtowe zwożenie rozładowanych hulajnóg rozpoczyna się codziennie o godz. 18, czyli po szczycie komunikacyjnym. Po ich naładowaniu wszystkie muszą wrócić do pracy do godz. 7.30 dnia następnego. Odstępstw od tych reguł nie ma.
Pierwsze samochody dostawcze są gotowe do załadunku. Do jednego wchodzi 20 hulajnóg, do innego – aż 100. Ładowanie idzie sprawnie, bez pośpiechu, ale i bez ociągania. Nikt na nikogo nie pokrzykuje i nie pogania. Każdy wszystko, co ma robić, ma zapisane w swoim smartfonie. Do rozwiezienia jest 960 hulajnóg. 5 jest w naprawie, 30 zostało na ulicach miasta. Wczoraj były używane rzadko, więc są jeszcze wystarczająco naładowane. 5 maszyn uznano za zaginione. Będą oczywiście poszukiwanie, jednak ich tropienie rozpocznie się w ciągu dnia, kiedy jest lepsza widoczność. W nocy, po ciemku nie ma to sensu. Szkoda tylko czasu.
Niektóre z hulajnóg potrafią leżeć w śmietniku, fontannie, wisieć na drzewie lub pływać w Wiśle. Zaginionych hulajnóg mają szukać między innymi „pszczółki”, ale o nich za moment. Na razie co chwila na pakę ładowane są kolejne hulajnogi. Do lekkich nie należą. Z dodatkową baterią ważą ponad 15 kilogramów. Szczególnie ciąży przednie lane koło, w którym znajduje się silnik. Kierowcy, pomocnicy i pracownicy magazynu obchodzą się ze sprzętem bardzo delikatnie.
Każda hulajnoga kosztuje ponad 1000 dol. Lepiej niczego nie urwać ani nie wygiąć. To w końcu dzięki pracy każdej z nich interes się kręci i przynosi właścicielom milionowe zyski, a pracownikom pensje przekraczające nawet 6 tys. zł miesięcznie. 960 hulajnóg rozwożonych jest właśnie przez 14 samochodów dostawczych. W każdym z nich są kierowca i pomocnik. O godzinie 6 odjeżdża ostatni transport. Na smartfony dociera informacja: „Wszystkie hulajnogi są już w ulicznych hotspotach, gotowe do pracy”. Robota wykonana zgodnie z planem.
Wszystko przez te 30 hulajnóg, które na noc pozostały na ulicach. Teraz, w porannym szczycie komunikacyjnym, były wykorzystywane, więc trzeba je natychmiast przywieźć i naładować. Ponadto pracę rozpoczynają „pszczółki”. To nastolatkowie, którzy oprócz tego, że lubią pojeździć na hulajnogach, to jeszcze dostają za to pieniądze. Ich zadaniem jest szukanie hulajek – jak pieszczotliwie o nich mówią – i ustawianie ich w miejscach, gdzie może wjechać samochód, który odwozi je do centrali.
„Dzięki aplikacji na WhatsApp-ie mamy podzielony między siebie teren poszukiwań. Hulajki zbieram i grupuję co najmniej po 5. Wtedy daję sygnał do centrali, że są gotowe do zabrania, i już. Później szukam kolejnych. Dziennie, przez cztery godziny, mogę zebrać 50 hulajek. Jest super. Kocham jeździć na hulajkach i jeszcze mi za to płacą. Miesięcznie zarabiam ponad 1000 zł” – mówi mi 17-letni Hubert, pracujący jako „pszczółka”.
Hubert właśnie przyszedł do pokoju wypoczynkowego napić się gorącej herbaty przed wyjazdem w swój rejon. „Żeby sobie dorobić, to bardzo dobra opcja. Zarabiam na ubranie, telefon i jeszcze mogę pojeździć za darmo. Na początku trochę bolały mnie nogi od chodzenia i szukania hulajek, ale już się przyzwyczaiłem. Aha, idąc po ulicy, jak widzę przewróconą lub źle ustawioną hulajkę, należącą także do konkurencji, to ją ustawiam tak, by nikomu nie przeszkadzała” – dodaje z radością w głosie uczeń technikum informatycznego, pociągając spory łyk malinowej herbaty.
„Pszczółki” mają o tyle ułatwioną pracę, że hulajki, których szukają, nigdy nie są rozładowane do końca. Kiedy je znajdują – w parku, na placu czy w centrum osiedla – mogą sobie na nich podjechać do miejsca „zgrupowania”. „Pszczółki” pracują w kaskach, mają firmowe bluzy. Widać je na ulicy z daleka. Jest dużo dziewcząt. Oczywiście wszyscy pełnoletni zatrudnieni są zgodnie z przepisami, a osoby poniżej 16. roku życia pracują za zgodą opiekuna. Pracujących „pszczółek” jest 80. To armia ludzi. W zupełności wystarcza, by szukać hulajek i je zbierać. Na odnajdywanie zaginionych mają 16 godzin, bo dokładnie tyle czasu każda hulajnoga wysyła sygnał GPS, dzięki któremu można ją zlokalizować z dokładnością do 10 m.
Ostatnio ktoś wykręcił i porzucił nadajnik GPS, a hulajnogę sobie przywłaszczył, ale to margines zachowań. „Nasz internetowy dział customer service dostaje czasem nietypowe wiadomości. Ostatnio jedna pani wysłała nam kod do wejścia na swoją klatkę schodową z informacją, że tam właśnie zaparkowała hulajkę” – opowiada mi Maja Jankowska, office manager w firmie „Hive”, i przytacza jeszcze bardziej nietypowe sytuacje.
„Jeden pan zaparkował przy Dworcu Zachodnim, czyli poza strefą naszego funkcjonowania, ale tak się spieszył na pociąg, że zapomniał, że poza nią wyjechał. Poprosił o zabranie hulajnogi i nienaliczanie dodatkowych opłat. Poszliśmy mu na rękę” – podkreśla. „Oczywiście czasami nasze hulajnogi znajdujemy w śmietnikach, na przystankach autobusowych czy nawet w fontannach. Takie przypadki się zdarzają. Pokazują jednak, że ludzie są w stanie poświęcić swój czas, żeby robić tak dziwne rzeczy. Wynika z tego, że do hulajek mają osobisty i emocjonalny stosunek – kochają je, jednocześnie nienawidząc” – dodaje.
To tzw. martwy czas dla hulajnóg. Spoglądam w monitor laptopa city assistant managera Artura Nieścieruka. „W tej chwili 63 osoby jadą na naszych hulajkach” – mówi, widząc moje zainteresowanie przemieszczającymi się po mapie punkcikami.
„W sumie w całym mieście jest teraz 960 hulajek. Na krótkich dystansach zastępują one Ubera czy komunikację miejską. Młodzi ludzie wykorzystują je do podjechania np. na lunch czy do kina. Na rower człowiek w garniturze raczej nie wskoczy. Na hulajnogę jak najbardziej, no to jadą” – dodaje Nieścieruk, a ten argument do mnie przemawia.
Wypożyczenie hulajnogi w Warszawie kosztuje od 45 do 50 gr za minutę podróży. Funkcjonuje pięć firm, które je wypożyczają. Po Warszawie łącznie jeździ 7 tys. hulajnóg. Do końca wakacji ich liczba wzrośnie do 10 tys., bowiem na rynek wchodzą dwie kolejne firmy. By „odpalić” hulajkę, wystarczy ściągnąć na telefon odpowiednią aplikację i zasilić konto. Wszystko trwa dosłownie pięć minut.
Na specjalnej mapce w aplikacji pokazują się wszystkie dostępne w danej sieci hulajnogi w całym mieście oraz poziom naładowania ich baterii. Przed wyruszeniem w podróż trzeba zeskanować kod znajdujący się na ramie hulajnogi, odepchnąć nogą od ziemi i wcisnąć zielony guzik. Wtedy hulajka rusza. Gdy chcemy się zatrzymać, wciskamy czerwony guzik lub hamujemy, naciskając błotnik na tylnym kole. Ot, cała filozofia podróżowania. Hulajnoga potrafi się rozpędzić do 25 km/h.
W dalszym ciągu mamy niedzielę. Zamienione w deptak Krakowskie Przedmieście i Nowy Świat tętnią życiem. Tuż obok, na gigantycznym placu Piłsudskiego i w parku Saskim, także istna rzeka ludzi. Spacerują, jedzą, piją i jeżdżą na hulajnogach. Te są praktycznie wszędzie. Staję na rogu Krakowskiego Przedmieścia i Miodowej. Zaczynam odmierzać czas i liczyć przejeżdżające hulajnogi. Po dwóch minutach daję sobie spokój, gdyż już się pogubiłem.
Hulajnogi przemykają cicho obok mnie dosłownie co kilka sekund. Z prawej strony, z lewej, z przodu, z tyłu. Są ich setki. Nadjeżdżają z każdej strony. Za kierownicą dzieci, dorośli, kobiety, seniorzy, lekko wstawieni dżentelmeni, zagraniczni turyści. Bez reguły. Czasami na hulajnodze jadą dwie osoby. Po niepewnych ruchach i niewielkiej prędkości widać, że większość podróżujących robi to zapewne po raz pierwszy w życiu.
Jednak jest pewna stała – wszystkim jazda sprawia olbrzymią radość. Stanowi też swego rodzaju wyróżnienie i nobilitację. Patrzcie, nie boję się, jestem cool i mnie stać – wnioskuję po wyrazach twarzy mijających mnie hulajkowych podróżników. Co istotne, spacerowicze przyglądają się temu zjawisku nie z pogardą i lekceważeniem, ale ze zdziwieniem, a nawet zaciekawieniem. To dla nich też coś nowego.
Przy skwerze Mickiewicza dociera do mnie, że właśnie jestem świadkiem miejskiej rewolucji społeczno-obyczajowej. Na „stacji” Veturilo zaparkowane są wszystkie rowery. To symboliczne. Stoją smutne i z żalem przyglądają się, jak ich elektryczni, młodsi koledzy wożą roześmianych i szczęśliwych ludzi po okolicy. A jeszcze pół roku temu to rowery miejskie były na topie. Wybudowano dla nich setki kilometrów ścieżek, postawiono znaki drogowe czy podpórki przy przejściach dla pieszych. Teraz powoli odchodzą do lamusa. Przynajmniej w samym centrum stolicy. Tu alternatywny ruch uliczny zdominowały hulajki.
Zbieranie rozładowanych hulajnóg trwa w najlepsze. Dzwonię do działu logistyki. Za moment podjeżdża mały, biały samochód dostawczy. Wita mnie Patryk, pracujący w tej firmie od samego początku, czyli od połowy marca tego roku, i od razu zaczyna mówić, jakby strzelał z karabinu. „Roboty mam po kokardę. W tej chwili 130 hulajek pracuje. Do zebrania jest ponad 850. Wczoraj padł kolejny rekord. Mieliśmy 6 tysięcy przejazdów. Średni przejazd trwa 10 minut. Robota nie jest ciężka. Ciężkie są godziny pracy. Cztery, pięć dni w tygodniu po 12 godzin. I to w nocy” – relacjonuje.
„Zazwyczaj jeździmy w parach, bo jest dużo efektywniej i bezpieczniej. Kierowca zajmuje się jazdą i parkowaniem. Pomocnik przez aplikację szuka rozładowanej hulajki. Gdy jesteśmy na miejscu, trzeba ją jeszcze odnaleźć. W nocy mamy na to maksymalnie 5 minut. Jeżeli to się nie udaje, zmieniamy status hulajki na »zaginiona« i dalej to »pszczółki« podążają jej tropem” – tłumaczy.
W tym momencie „pszczółek” na mieście jest 60. Jedziemy na ulicę Okopową w okolice zajezdni tramwajowej. Na szczęście ulice są puste. Docieramy na miejsce po pięciu minutach. GPS pokazuje, że rozładowana hulajka jest 10 metrów od nas. Parkujemy dostawczaka i zaczynamy poszukiwania hulajki. Nie ma. Okazuje się, że stoi po przeciwnej stronie szerokiej ulicy, przedzielonej linią tramwajową. Teraz trzeba albo dojść po nią na piechotę kilkaset metrów, albo zawinąć samochodem na najbliższym skrzyżowaniu. Ruszamy po hulajkę z buta. „To zdarza się bardzo często. GPS w mieście wariuje. Przez wysokie budynki jego dokładność spada z 10 do 50 metrów. Szerokie, jednokierunkowe aleje to dla nas koszmar” – mówi Łukasz, wkładając ostrożnie hulajkę na pakę.
Jedziemy po następną. Jest niedaleko, gdzieś przy ulicy Młynarskiej. Wjeżdżamy w wąskie osiedlowe drogi wewnętrzne. Po prawej plac zabaw dla dzieci. Po lewej wysokie, 10-piętrowe bloki. Wszędzie mnóstwo zieleni. Hulajnogi nie widać. Na szczęście każda, gdy dostaje sygnał, że jej szukamy, zaczyna lekko piszczeć i włącza się mocna przednia lampa halogenowa. To nam pomaga. Stoi zaparkowana obok wejścia do klatki. 2:0 i kolejna trafia na pakę.
Jedziemy dalej. „W ciągu godziny jeden samochód potrafi zebrać nawet 15 sztuk” – odzywa się nagle Łukasz, co chwilę zerkając na aplikację Google Maps, która pokazuje mu, gdzie i jak jechać. „To niesamowite, ale o 7 rano, gdy rozstawiamy naładowane hulajki w naszych hotspotach, klienci potrafią wyciągać maszyny prosto z naszych samochodów. Po prostu jadą do szkoły czy pracy. Po co iść te kilkaset metrów od tramwaju czy autobusu, kiedy można podjechać” – tłumaczy. Pytam go, dlaczego nie skorzystać w takiej sytuacji z roweru. Odpowiada, że rower trzeba odstawić na stację. Hulajkę można zostawić po prostu na ulicy.
Ten argument mnie zabił. By nie zadawać kolejnych niemądrych pytań, postanowiłem więc nastawić się tylko na odbiór. „W naszym regulaminie jest wpisane, że hulajnogą jeździć może tylko osoba pełnoletnia. Nie możemy tego sprawdzić, ale regulamin mówi jasno. Ponadto wszyscy powinni mieć na głowie kask. Nie wolno przewozić drugiej osoby. Niestety ludzie i tak robią swoje. My nie mamy na to wpływu. Wczoraj na moście Łazienkowskim chłopak wyleciał z drogi podporządkowanej prosto pod auto. Trafił do szpitala. Na szczęście nic poważnego się nie stało. Hulajka naszej konkurencji wpadła pod koła samochodu” – słyszę, a ostatnia informacja lekko mnie przeraża.
„Nasza firma jest hiszpańska, z udziałem kapitału niemieckiego” – zmienia temat Łukasz, widząc moje zakłopotanie. Słuchając głosu z nawigacji, skręca na światłach w lewo. „Inwestorami są Mercedes i BMW. Oni stawiają na rozwój alternatywnego i przyjaznego dla środowiska przemieszczania się po mieście. Postawili na hulajnogi, nie na rowery. Nasza firma to korporacja międzynarodowa i bardzo młoda. W Polsce działamy w Warszawie i Wrocławiu. Pracują u nas ludzie między 16. a 30. rokiem życia. Bardzo zgrana paczka. Są Polacy, Hindusi, Banglijczycy, Białorusini, Ukraińcy, Hiszpanie. Istne multi-kulti. Fajnie, bo można podszlifować angielski albo nauczyć się innego języka. Jak się chce i ma czas zarobić, można bardzo dużo. Ja za chwilę dostanę etat. Pracujemy zazwyczaj w nocy. Moja dziewczyna wścieka się, że ciągle nie ma mnie w domu. Cóż, coś za coś, i człowiek się nie wysypia”.
Czas na zjazd do bazy. Na zakończenie dnia jednak zadałem Łukaszowi ostatnie pytanie, które nie dawało mi spokoju od 4 rano: jak myślisz, czy ludzie wiedzą, skąd hulajnogi w ogóle się biorą na ulicach Warszawy?
„Hmm, mam nadzieję, że teraz wiedzą już bardzo dokładnie” – odpowiedział uśmiechnięty, ruszając w trasę po kolejne hulajki.