Nauka
Bezpieczna stymulacja mózgu. Rewolucja w neurologii
04 grudnia 2024
Pokusa zrobienia z narodu fetyszu w Polsce czy na Węgrzech jest dziś nieporównanie większa, niż w Europie Zachodniej. To widmo Europy, której zabrakło wyobraźni i odwagi, by nacjonalistycznej wizji świata przeciwstawić rzeczywistą wspólnotę
Powiedzieć, że mieszkańcy Europy Zachodniej inaczej rozumieją pojęcie patriotyzmu, że inaczej obchodzą święta państwowe, że ich poczucie tożsamości narodowej jest inne, niż Europejczyków ze Wschodu – to truizm. Różnice te wynikają zarówno z odmiennych doświadczeń historycznych, jak i całkiem współczesnych polityk społecznych i rozwiązań ustrojowych. A jednak Europejczycy jak kontynent długi i szeroki coraz bardziej upodabniają się do siebie – choć niezupełnie tak, jak to sobie wyobrażano w 1989 r.
30 lat po Jesieni Ludów to nie wschodni Europejczycy coraz bardziej przypominają mieszkańców Zachodu, lecz zachodni Europejczycy zdają się coraz bardziej przypominać mieszkańców Wschodu. Przynajmniej gdy idzie o stosunek do nacjonalizmu.
Takie stwierdzenie może się wydać karkołomne; w końcu całe nasze myślenie o świecie, nasze wyobrażenia zbiorowe opierają się na fundamentalnym podziale kontynentu na dwie, niesprawiedliwie obdarzone przez los połowy. Zachód jawi się jako ten uprzywilejowany: bogatszy, lepiej urządzony, oszczędzany przez kataklizmy dziejowe, a przede wszystkim będący za sprawą swych rozlicznych przewag oczywistym wzorem do naśladowania przez ubogich krewnych ze wschodu.
Ten stereotyp jest wykorzystywany na rozmaite sposoby – podczas gdy liberałowie traktują go jako element perswazji na rzecz modernizacji („róbmy tak, żeby było jak na Zachodzie”), nacjonaliści z odrzucenia naśladownictwa uczynili swój znak rozpoznawczy („nie będzie nam Zachód dyktował, sami wiemy, jak się urządzić”). Jedni i drudzy nie dopuszczają do siebie myśli, że ów Zachód mógłby w czymś naśladować nas. I nie chodzi tu bynajmniej o nawrócenia, Jana Pawła II i ewangelizację.
Chodzi o nacjonalizm. A raczej o jego powrót.
To Europa Zachodnia wymyśliła nacjonalizm. Podobnie jak wiele innych „izmów”. Państwa narodowe też powstały na Zachodzie, w miejscu dawnych rzymskich prowincji, w których urządzili się barbarzyńscy watażkowie, przodkowie współczesnych Anglików, Francuzów czy Niemców. Zanim mieszkańcy Zachodu wpadli na pomysł, by żyć w pokoju i dobrobycie, stoczyli setki wojen, których stawką były majątki i nabytki terytorialne kilkudziesięciu skłóconych ze sobą, a zarazem spowinowaconych rodzin panujących – dwie ostatnie z tych wojen objęły cały świat.
Dopiero po tym kataklizmie i ostatecznym zejściu z globalnej sceny zbankrutowanych mocarstw europejskich, z byłym Imperium Brytyjskim na czele, Europejczycy postawili na integrację. To dzięki wspólnemu rynkowi Stary Kontynent utrzymał status gospodarczej potęgi. Jednakże integracja polityczna pozostała tylko w sferze pięknie brzmiących deklaracji.
Więzi narodowe Brytyjczyków, Francuzów, Holendrów czy Belgów, Duńczyków, Szwedów, Hiszpanów czy Portugalczyków okazały się po prostu zbyt silne. I nic w tym dziwnego, w końcu formowały się one przez wieki w istniejących nieprzerwanie od czasów średniowiecza państwach będących w przeszłości imperiami, mocarstwami kolonialnymi bądź przynajmniej potęgami handlu dalekosiężnego. No i monarchiami. Nie wyrzuca się do kosza takiej tradycji.
Często zapominamy, że wiele państw zachodniej Europy to wciąż, formalnie rzecz biorąc, królestwa. W Wielkiej Brytanii, Szwecji, Norwegii, Danii, Holandii, Belgii czy Hiszpanii tradycja monarchiczna odgrywa istotną rolę jako spoiwo społeczeństw, których członkowie nierzadko utożsamiają się z różnymi tradycjami narodowymi i mówią różnymi językami.
I nie chodzi tu wcale o migrantów z Europy Wschodniej, przybyszów z dawnych kolonii czy państw Trzeciego Świata (choć oczywiście ich obecność sprzyja prowadzeniu otwartej, niewykluczającej polityki tożsamościowej i promowaniu modelu patriotyzmu odwołującego się raczej do wartości obywatelskich niż wspólnoty historii, języka i krwi).
Mam na myśli Szkotów i Katalończyków, Flamandów i Basków. Warto zauważyć, że członkostwo w Unii Europejskiej nie tylko nie osłabiło ich tożsamości narodowej, ale wręcz przeciwnie – dodało pewności siebie nacjonalistom i być może wzmocniło tendencje separatystyczne, zwłaszcza w Szkocji i Katalonii. Także brexit i sukcesy wyborcze we Francji, Włoszech, Holandii, Finlandii czy Niemczech partii narodowych nowego typu (takich jak choćby Alternatywa dla Niemiec) świadczą o tym, że nacjonalizm nie powiedział ostatniego słowa na zachodzie Europy.
Ktoś powie, że to nieporównywalne zjawiska. Czym innym jest szkocka partia niepodległościowa, a czym innym AfD. To prawda. Dlatego warto wyliczyć cechy szczególne nowego nacjonalizmu (pamiętając zarazem, że europejscy nacjonaliści nigdy, nawet przed II wojną światową, nie czerpali z tych samych tradycji i wzorów).
Nowy europejski nacjonalizm jest nieliberalny (choć niekoniecznie antyrynkowy). Antyeuropejski (choć niekoniecznie antyunijny). Anty-elitarny, ale nie egalitarny. Konserwatywny wobec zmian obyczajowych (choć często zakłamany i pełen hipokryzji w życiu prywatnym). Przywiązany do tradycji narodowej, ale tej będącej dziełem mitomanów i propagandystów, a nie historyków (chyba że mowa o historykach z IPN). Klerykalny, kiedy trzeba, a kiedy nie trzeba – indyferentny religijnie. Autorytarny i niechętny obcym, zwłaszcza muzułmanom.
Politolodzy, tacy jak Colin Crouch, autor pojęcia postdemokracji, przekonująco wyjaśnili mechanizm nowego nacjonalizmu oraz jego genezę, nie tylko na Wschodzie, ale i na Zachodzie kontynentu. Skąd w ogóle coś takiego wzięło się w idealizowanych demokracjach zachodnioeuropejskich, w tamtejszych kosmopolitycznych, wielokulturowych społeczeństwach? W takiej np. Wielkiej Brytanii, której politykę migracyjną stawiano za wzór państwom kontynentalnym?
Odpowiedź na to pytanie, tak jak większość sensownych odpowiedzi na trudne pytania, wymaga cofnięcia się do czasów powojennych. Po II wojnie światowej politycy zachodnioeuropejscy rzadziej odwoływali się do nacjonalizmu. Nie tylko z powodu złych skojarzeń – i nie tylko w Niemczech Zachodnich.
Owszem, patriotyzm wciąż odgrywał istotną rolę w życiu publicznym Francji czy Włoch, lecz nie była to już rola dominująca. Można nawet powiedzieć, że zszedł na drugi plan. Na pierwszym pojawiły się kwestie związane z redystrybucją zasobów państwa dobrobytu.
Państwa zachodnioeuropejskie bogaciły się bowiem na potęgę i bogacili się ich mieszkańcy. Powojenna bieda i system kartkowy (który w Anglii obowiązywał jeszcze kilka lat po wojnie) odeszły w niepamięć. Zasadniczym punktem odniesienia wyborców, kryterium, według którego definiowali, kim są i na kogo zamierzają głosować, stał się ich status materialny, zawód, pochodzenie klasowe, rzadziej wyznawana (bądź niewyznawana) religia.
Był to czas przewidywalnych polityków i przewidywalnych wyborców, masowych partii politycznych i potężnych związków zawodowych: chadeckich, socjaldemokratycznych, a nawet komunistycznych (we Francji czy Włoszech). System był stabilny, bo oparty na amerykańskiej hegemonii i stałym wzroście gospodarczym, państwie prawa i demokratycznych wyborach, napływie taniej siły roboczej – i wygodnym w gruncie rzeczy podziale Europy na dwa wrogie obozy.
Jesień Ludów 1989 r. i upadek ZSRR dwa lata później – a tak naprawdę globalizacja światowej gospodarki i związane z nią przemiany technologiczne i obyczajowe – zmieniły wszystko. Dosłownie za życia jednego pokolenia religia, profesja, klasa przestały być punktem odniesienia dla większości wyborców – a dla wielu przestały w ogóle cokolwiek znaczyć w wymiarze politycznym.
Pierwsza odczuła to zachodnioeuropejska lewica, stąd jej zwrot w latach 90. XX w. ku trzeciej drodze (czyli de facto ku indywidualistycznemu liberalizmowi) bądź nowej polityce tożsamościowej; potem przyszła kolej na partie chadeckie. Pojawiło się nowe pokolenie wyborców, którzy w przeciwieństwie do swoich rodziców czy dziadków nie mają żadnego oparcia w tradycji, przestrzeni i instytucjach publicznych – ani w kościołach czy związkach zawodowych, ani w tradycyjnych partiach politycznych. Dla nich stałym punktem odniesienia jest brak stabilności; to bohaterowie „płynnej nowoczesności”, o której pisał Zygmunt Bauman.
Ci, którzy płyną na tej fali, zgodnie z naturą rzeczy, są w mniejszości. Większość doświadcza lęku przed przyszłością, szuka punktu oparcia i niekiedy znajduje go – w narodzie. I co z tym złego? Ano to, że w tym pustym świecie naród, z całą swoją bogatą symboliką i tradycją, z poczuciem tożsamości i przynależności, które przecież daje, może się jawić jako jedyna stała wartość. Jako skuteczne remedium na zagrożenia, które niosą globalizacja, przemiany obyczajowe, niekontrolowane migracje, fanatyzm religijny czy terroryzm. I oczywiście „lewactwo”. W ten sposób naród staje się fetyszem, który ma nas uchronić przed światem.
Znamy to z własnego podwórka. W Polsce czy na Węgrzech pokusa zrobienia z narodu fetyszu jest dziś nieporównanie większa, niż w jakimkolwiek kraju na zachodzie Europy, tu nowy nacjonalizm już przed kilkoma laty okazał się przepisem na sukces wyborczy. Nie jest to jednak żadna nasza wschodnioeuropejska specyfika; to ogólnoeuropejski trend, który najpierw ujawnił się w najsłabszych bądź najbardziej podatnych miejscach.
Marsz Niepodległości w Warszawie stał się symbolem nowego, europejskiego nacjonalizmu. Nie jest przypadkiem, że każdego roku uczestniczą w nim przedstawiciele radykalnych ruchów narodowych z całej Europy. Zdjęcia wielotysięcznych tłumów, powiewające flagi i dymiące flary znów, jak co roku, pojawią się na pierwszych stronach gazet w Paryżu, Berlinie czy Londynie.
To zapowiedź europejskiej przyszłości. To widmo Europy, której zabrakło wyobraźni i odwagi, by nacjonalistycznej wizji świata, w której naród jest fetyszem, przeciwstawić rzeczywistą wspólnotę.