Humanizm
Pomoc niewidomym z echolokacją. Tak dźwięk wspiera orientację
13 listopada 2024
11 listopada obchodzimy jedno Święto Niepodległości, ale tak naprawdę w tym dniu powinniśmy świętować podwójnie. Po pierwsze, ze względu na niepodległość kraju. A po drugie - ze względu na działania na rzecz niepodległości kobiet
11 listopada 1918 r., w dzień podpisania deklaracji niepodległości Królestwa Polskiego, do gabinetu Józefa Piłsudskiego przy Mokotowskiej w Warszawie przybyła tajemnicza delegacja złożona z dwóch kobiet. Może „przybyła” to niezbyt odpowiednie słowo. Źródła mówią raczej, że szanowna delegacja do gabinetu „wparowała”. Członkinie delegacji – Justyna Budzińska-Tylicka i Maria Chmieleńska – nie zamierzały owijać w bawełnę. Przyszły po obiecane prawa i widziały, że to dla nich ostatni moment, żeby upomnieć się o swoje.
Atmosfera w gabinecie musiała być niezwykle ciężka. Rząd Daszyńskiego, który zaledwie kilka dni wcześniej powstał w Lublinie, ogłosił już przyznanie kobietom praw wyborczych. W składzie rządu znalazła się nawet działaczka niepodległościowa Irena Kosmowska. Budzińska-Tylicka i Chmieleńska zdawały sobie sprawę, że Piłsudski rządu lubelskiego nie uznał. Mimo to kobiet wysłuchał.
Wydaje się, że po wspomnianym „wparowaniu” kobiet na Mokotowską niewiele się zmieniło. Jednak swoim kontrowersyjnym jak na tamte czasy zachowaniem kobiety wpłynęły na uwzględnienie w dekrecie o ordynacji wyborczej z 1918 r. trzech słów. Te trzy słowa dodane do dekretu to: „bez różnicy płci”. To dzięki nim na mocy ordynacji, która weszła w życie 28 listopada, Polki powyżej 21. roku życia otrzymały czynne i bierne prawo wyborcze.
Oczywiście spór o daty, czyli o to, kiedy ostatecznie świętować uzyskanie praw wyborczych przez kobiety w Polsce, trwa. Dziś wielu wskazuje, że właściwą datą jest 28 listopada, gdyż ostatecznie dopiero wtedy podpisany przez Piłsudskiego dokument nowej ordynacji wyborczej, uwzględniającej prawa kobiet, nabrał mocy prawnej. Pojawiają się także głosy, że po raz pierwszy prawa wyborcze kobiety otrzymały 7 listopada, bo wtedy zadekretował je rząd lubelski. Stanowisko pośrednie, wspierające datę 11 listopada, wskazuje na przywołane „wparowanie” delegacji aktywistek do gabinetu Piłsudskiego jako decydujące.
Spór ten jednak nie zmienia faktu, że w ostatecznej wersji podpisanej przez Piłsudskiego ordynacji wyborczej z 1918 r. czytamy: „Wyborcą do Sejmu jest każdy obywatel państwa bez różnicy płci, który do dnia ogłoszenia wyborów ukończył 21 lat”. Dalej widnieją także słowa: „Wybierani do Sejmu są wszyscy obywatele(lki) państwa, posiadający czynne prawo wyborcze”. Jak trzy dodane słowa zmieniły Polskę?
Z początku wydawało się, że gruntownie, bo kobiety swoją radość z otrzymanych praw zademonstrowały masą krytyczną zgromadzonych przy urnach. Już podczas pierwszych powszechnych wyborów do Sejmu Ustawodawczego w Polsce kobiety podbiły frekwencję wyborczą w Krakowie i Warszawie do niemal 60 proc., wzbudzając ogólnonarodowe zdziwienie. Jak odnotowuje historyk Ludwik Hass, w czasie euforii wyborczej w styczniu 1919 r. do urn w Warszawie ruszyło niemal 70 proc. uprawnionych do głosowania kobiet, a w Krakowie – niemal 80 proc.
„Trzeba było w kobiecie obudzić godność ludzką, przeświadczenie o ważności jej zadań” – pisała Władysława Weychert-Szymanowska, aktywistka i wieloletnia przyjaciółka jednej z pierwszych kobiet, która zasiadła w sejmowych ławach – Jadwigi Dziubińskiej. „Zbudziły się w nas te siły, że i my też możemy coś robić, że już nie będziemy tylko tymi, które wyczekują, aby wyjść za mąż” – podkreślała.
Z dzisiejszej perspektywy wydaje się, że w historii polskiego parlamentaryzmu dokonało się to, co już od jakiegoś czasu dokonać się musiało. W tamtym okresie na salonach europejskich i amerykańskich o odmawianiu kobietom praw wyborczych coraz częściej mówiło się jako o przeżytku i ciemnogrodzie. W 1918 r. częściowym lub całkowitym prawem wyborczym cieszyły się już m.in. Amerykanki, Dunki, Finki, mieszkanki Urugwaju czy Argentyny. Gdy Piłsudski podpisywał uwzględniającą prawa kobiet ordynację wyborczą, posłanki w Skandynawii obejmowały już teki ministerialne.
Jednak z perspektywy samych zainteresowanych – Polek, dla których walka o prawa wyborcze była dopiero początkiem drogi do polityki – sprawy wcale nie szły tak gładko. „W zasadzie wszyscy zgadzają się na to, że ograniczenia praw kobiet są przeżytkiem, ale mówi się to, ile razy chodzi o teorię. W praktyce jednak rzecz natrafia na trudności nawet w umysłach tych ludzi, którzy raczej są przyjaciółmi kwestii kobiecej” – tak w 1921 r. pisała Gabriela Balicka, jedna z pierwszych posłanek.
Euforia z otrzymanych praw nie trwała długo. Jak odnotowuje Ludwik Hass, już przy wyborach do Sejmu drugiej kadencji wśród elektoratu kobiecego nastąpiło znacznie silniejsze niż wśród mężczyzn rozczarowanie demokratycznymi mechanizmami wybierania i sprawowania władzy. Mimo przyznanych praw kobiety były elektoratem drugiej kategorii, którego nikt nie traktował poważnie, oraz kandydatkami spychanymi na ostatnie miejsca na listach wyborczych.
Choć Maria Skłodowska-Curie w tym czasie cieszyła się już międzynarodowym uznaniem (pierwszą Nagrodę Nobla otrzymała w 1903 r., drugą – w 1911 r.), w niemal 20 lat później na ziemiach polskich niemałym poważaniem cieszyły się „prace naukowe”, które dowodziły, że kobiece mózgi są mniej pojemne i dlatego niedostosowane do nauki, a narządy rodne uniemożliwiają im racjonalne myślenie. Polska kobieta miała zostać przy garach.
Do Sejmu pierwszej kadencji z Warszawy spośród 165 kandydatów wystartowało 29 kobiet. Od samego początku obrywały z każdej strony. Lewica zarzucała im brak doświadczenia i choć część aktywistek działała na rzecz odrodzenia kraju jeszcze przed I wojną światową, upychała je na ostatnich miejscach na liście.
Prawica życzyła sobie widzieć kobiety w domu, przy kuchni i dzieciach, a jednak zapychała listy wyborcze nielicznymi konserwatywnymi kandydatkami zajmującymi się do niedawna edukacją pod zaborami. Kandydatki, które miały rodziny, słyszały głosy oburzenia, że biegną do polityki kosztem Bogu ducha winnych niezaopiekowanych mężów i dzieci. Te kandydatki, które nie miały rodzin, były odsądzane od czci i wiary jako panny o wątpliwej moralności.
Nie bez znaczenia był także głos Kościoła, który z jednej strony zachęcał, a z drugiej ganił kobiety, które marzyły o mandacie poselskim. Ilustracją tego „fenomenu” mogą być dwa przykłady. Dzięki poparciu ks. Wacława Blizińskiego do Sejmu dostała się najmłodsza posłanka pierwszej kadencji – Maria Moczydłowska. Jednak wśród kleru pojawiały się także postawy zupełnie przeciwne. Na dowód tego wystarczy przytoczyć fragment wypowiedzi księdza posła Bronisława Żongołłowicza: „Kobiety zamężne nie są zdolne do sprawowania urzędów (…). Biuro ma w niej wypranego manekina o dużych pretensjach, mało wydajnego w pracy, leniwego, dbającego o pobory jedynie, by się wystroić, ubrać, niezależnie od męża”.
Kandydatki na posłanki regularnie ośmieszała także międzywojenna prasa, otwierająca publiczną dyskusję o tym, jak nazwać kobiety, które zdobędą dla siebie mandaty – „posełki”, „posłowie kobiecy”, a może „poślice”?
W skali kraju w pierwszych wolnych wyborach w 1919 r. mandat zdobyło zaledwie pięć kobiet. Wśród z nich znalazły się jedyna pani w szeregach Związku Polskich Posłów Socjalistycznych Zofia Moraczewska, naukowczyni Gabriela Balicka, działaczka edukacyjna Jadwiga Dziubińska, aktywistka oświatowa Zofia Sokolnicka i działająca przy rządzie Daszyńskiego Irena Kosmowska.
Po wyborach uzupełniających na Pomorzu i w Wielkopolsce dołączyła do nich działaczka na rzecz ubogich Franciszka Wilczkowiakowa, udzielająca się w Komitecie Plebiscytowym Anna Piasecka i odpowiedzialna za słynne ustawy antyalkoholowe Maria Moczydłowska. W wyborach do Senatu pierwszej kadencji w 1922 r. dołączą do nich jeszcze cztery kobiety.
Od początku swojej kariery politycznej kobiety w Sejmie były traktowane jako swoiste kuriozum. Nawet Piłsudski, który przypieczętował ich prawo do ubiegania się o stanowiska w polityce, wydawał się zupełnie pomijać ich uczestnictwo w obradach już od pierwszego posiedzenia. Historycy odnotowali, że podczas pierwszego wystąpienia rozpoczynającego pracę ciała ustawodawczego Piłsudski zwrócił się do zebranych słowami: „Życząc panom powodzenia w ich trudnej i odpowiedzialnej pracy, ogłaszam pierwszy Sejm wolnej i zjednoczonej Rzeczypospolitej Polskiej za otwarty!”.
Kobiety były niewidzialne. Miały prawo przebywać na sali sejmowej, ale rzadko udawało im się zabrać głos. Gdy wychodziły na mównicę, słyszały gwizdy. Ważniejsze od tego, co miały do powiedzenia, był ton ich głosu, strój, fryzura. To o wyglądzie, a nie o akcjach i poglądach pierwszych polityczek rozmawiano w sejmowych kuluarach.
Historia zachowała jednak istotne wystąpienia, w których posłanki stawiały na swoim. Mimo różnicy poglądów jednym ze wspólnych postulatów wszystkich ośmiu pierwszych kobiet w Sejmie była reforma kodeksu cywilnego. Bo choć miały prawa polityczne, społecznie pozostawały zależne od mężczyzn. Kobiety nie miały prawa przekazywać obywatelstwa, zachować swojego nazwiska po ślubie, posiadać majątku (zarobione i otrzymane przez nie środki pozostawały pod kontrola męża), nie miały prawa do pracy, bo na działalność zarobkową czy nawet społeczną zgodę musiał wyrazić mąż. Artykuł 1124 ówczesnej konstytucji opisywał kobiety jako niezdolne do zawierania umów i pod względem praw równe małoletnim.
Do zmiany tych zapisów posłanki zabrały się zaraz po uzyskaniu mandatów, ale na reformę tak podstawowego prawa musiały czekać jednak jeszcze kilka lat.
Choć od nadania Polkom czynnych i biernych praw wyborczych minęło ponad 100 lat, śledząc źródła historyczne, postulaty i przemówienia pierwszych posłanek, można dojść do wniosku, że problemy kobiet w polityce niewiele się zmieniły. Chociaż urząd premierki w Polsce sprawowały już trzy panie reprezentujące różne opcje polityczne (Hanna Suchocka, Ewa Kopacz, Beata Szydło), a 28 proc. osób zasiadających w Sejmie i 13 proc. w Senacie stanowią kobiety, co w skali europejskiej jest dobrym wynikiem, społeczny odbiór kobiet w polityce wciąż sprowadza się do kwestii stroju, fryzury, tego, z kim śpią i czy mają dzieci.
„Wysoki Sejmie! Ponieważ mam zaszczyt przemawiać jako pierwsza kobieta w Sejmie polskim, niechaj mi będzie wolno wyrazić głęboką radość, że odradzająca się ojczyzna moja po stu kilkudziesięciu latach niewoli zaraz w pierwszych chwilach śmiało i stanowczo przeciwstawiła się wiekowym tradycjom przez udzielenie praw obywatelskich tym szerokim masom ludności, które dotychczas były praw pozbawione, w tej liczbie kobietom” – mówiła podczas pierwszego wystąpienia 14 marca 1919 r. pierwsza posłanka Zofia Moraczewska. „Mam głęboką wiarę i ufność, że Wysokiemu Sejmowi dane będzie dzieło rozpoczęte doprowadzić do końca” – dodała.
Wygląda na to, że Wysoki Sejm wciąż jest w procesie „doprowadzania do końca” dzieła rozpoczętego przez pierwsze polskie posłanki. Dobrym tego dowodem jest fakt, że w ubiegłym roku podczas obchodów 100-lecia odzyskania niepodległości rocznica przyznania kobietom praw wyborczych przeszła właściwie bez echa. I po ponad stu latach w polskich mediach znów wracamy do dylematów podnoszonych przez międzywojenną prasę – czy używać nazw zawodów z żeńskimi końcówkami, czy też nie?
Czy w takim razie ponad sto lat to za mało, aby dostrzec rolę polskich kobiet w polskiej polityce? Wydaje się, że wciąż aktualne pozostają słowa wypowiedziane podczas pierwszej kadencji Sejmu przez posłankę Gabrielę Balicką: „Kwestia kobieca jest kwestią mało interesującą społeczeństwo polskie, kobiety muszą się dopominać same o swoje prawa. Zdawałoby się, że otwieramy drzwi otwarte”.