Prawda i Dobro
Ogień, rakija i tajemniczy wędrowiec. Wieczór Badnjaka na Bałkanach
20 grudnia 2024
„Podwiozę Kogoś Samochodem”. Koszt przejazdu to w większości przypadków waluta o nazwie „uśmiech i życzenie dobrego dnia”
Znakomitym przykładem funkcjonowania substytutu kołowego transportu podmiejskiego jest zjawisko, które ma miejsce w tzw. obwarzanku warszawskim. Mieszkańcy miast i gmin okalających stolicę znaleźli prosty sposób na szybki oraz tani dojazd do i z pracy. Po prostu codziennie podwożą się nawzajem. To niby nic nadzwyczajnego i odkrywczego, ale skala zjawiska robi wrażenie. Z tego rodzaju prywatnego transportu korzysta codziennie nawet tysiąc osób. Czy to dużo? Tysiąc osób to 50 zapełnionych autobusów Solaris Urbino 10, w którym każdy pasażer ma miejsce siedzące. Biorąc pod uwagę, iż cały tabor Miejskich Zakładów Autobusowych (MZA) w Warszawie to 1400 pojazdów, widać, że oddolna akcja międzysąsiedzka na zasadzie „podwiozę kogoś samochodem” jest potrzebna i ma sens. Ponadto linie MZA nie wszędzie dojeżdżają, a i częstotliwość oraz codzienna dostępność autobusów pozostawia wiele do życzenia.
„Przez długi czas mieszkałem w Ursusie i dojeżdżałem na uczelnię, do Szkoły Głównej Gospodarstwa Wiejskiego. Połączenie było tragiczne, miałem dwie przesiadki, przez co notorycznie spóźniałem się na zajęcia. Tymczasem okazało się, że kolega, który mieszka kilka bloków dalej, też jeździ na te same zajęcia. Momentalnie dogadałem się z nim i zaczęliśmy podróżować wspólnie. Moja podróż do Warszawy z dwóch godzin zmniejszyła się do 30 minut” – mówi twórca wielkiej „PKS-owej” społeczności na Facebooku Piotr Bender.
Bender 9 maja utworzył pierwszą grupę o nazwie „Jedziemy razem – Wawer, Józefów, Otwock”. Dziś w samym obwarzanku Warszawy administruje już dziesiątą podobną grupą, w których aktywnie działa ponad pięć tysięcy osób oferujących lub szukających podwózki.
„Okazało się, że potrzeba jest realna, bo ludzie pisali mi, iż klasyczna komunikacja problemu z dojazdem do stolicy nie rozwiązuje. Często jest to pociąg podmiejski, a w samej stolicy przesiadki do tramwaju czy autobusu. Koszmar” – tłumaczy Bender.
Faktycznie, grupy „Jedziemy razem” stały się dla tysięcy osób mieszkających pod Warszawą, a pracujących w stolicy, jedyną opcją, by móc sprawne się przemieszczać i nie tracić na dojazdy dużych ilości wolnego czasu. Dzięki temu rozwiązaniu dojazd do pracy nie wygląda tak, jak w kultowej rozmowie pomiędzy chłoporobotnikami na dworcu kolejowym w filmie Co mi zrobisz jak mnie złapiesz w wykonaniu Józefa Nalberczaka i Mariana Łącza:
„– Ja to, proszę pana, mam bardzo dobre połączenie. Wstaję rano, za piętnaście trzecia. Latem to już widno. Za piętnaście trzecia jestem ogolony, bo golę się wieczorem, śniadanie jadam na kolację, więc tylko wstaję i wychodzę.
– No ubierasz się pan…
– W płaszcz, jak pada. Opłaca mi się rozbierać po śniadaniu?
– Aaaa… fakt.
– Do PKS mam pięć kilometry. O czwartej za piętnaście jest PKS.
– I zdanżasz pan?
– Nie, ale i tak mam dobrze, bo jest przepełniony i nie zatrzymuje się. Przystanek idę do mleczarni, to jest godzinka. Potem szybko wiozą mnie do Szymanowa. Mleko, wiesz pan, ma najszybszy transport, inaczej się zsiada. W Szymanowie zsiadam, znoszę bańki i łapię EKD. Na Ochocie w elektryczny, do stadionu. A potem to mam już z górki, bo tak: 119, przesiadka w 13, przesiadka w 345 i jestem w domu. To znaczy w robocie. I jest za piętnaście siódma. To jeszcze mam kwadrans. To jeszcze sobie obiad jem w bufecie. To po fajrancie już nie muszę zostawać, żeby jeść, tylko prosto do domu i góra 22.50 jestem z powrotem. Golę się, jem śniadanie i idę spać”.
Na facebookowej stronie „Jedziemy razem” zapytałem krótko. Czy jest szansa na poranny przejazd ze Starej Miłosnej do Mordoru? (Stara Miłosna to część gminy Wesoła oddalonej o 20 km od centrum stolicy. Mordor to chyba najsłynniejsze w Polsce skupisko biurowców znajdujących się na Służewcu, gdzie codziennie do pracy dojeżdża ponad 100 tys. osób). W normalny dzień na pokonanie tej trasy trzeba poświęcić około półtorej godziny, jadąc nawet trzema środkami lokomocji.
Cała podróż do pracy (wraz z dojściem) zajmuje dwie godziny w jedną stronę. Jeżeli pomnożymy to przez dwa, dodamy osiem godzin na pracę i osiem na sen wyjdzie nam, że na „zwykłe życie” pozostanie zbyt mało czasu, np. by porozmawiać z rodziną, ugotować obiad, przygotować i zjeść kolację, śniadanie, poczytać książkę, obejrzeć film, zrobić zakupy, pranie, sprzątanie i co tam jeszcze. Wszystko trzeba robić na gwizdek – patrząc co chwila na zegarek – lub przenieść na dzień następny…
Odezwał się Andrzej, który zaproponował podwózkę, pisząc: „Startuję sprzed McDonalds’a o 7.45. Pasuje?”. Odpowiedziałem: „Jak najbardziej. Będę. Stawiam poranną kawę”. I już. W poniedziałkowy poranek byłem w Starej Miłosnej, kupiłem kawę z mlekiem na wynos i czekałem. O godz. 7.50 pojawił się Andrzej w swoim nissanie. „Przepraszam za spóźnienie, ale jadę z Sulejówka i po drodze podrzuciłem sąsiadkę, która lubi sobie z rana popolitykować. Trochę się nam zeszło” – wypalił na powitanie 39-latek.
Jazda jak jazda. Nic nadzwyczajnego. Co istotne, trwała dokładnie 36 minut, czyli o godzinę krócej niż komunikacją miejską. Po drodze zabraliśmy na Wawrze jeszcze Izę, która też jechała na Mordoru. Na zakończenie podróży życzyliśmy kierowcy udanego dnia, wymieniliśmy uśmiechy, trzasnęliśmy drzwiami, a Andrzej odjechał w kierunku swojej korporacji.
Idąc obok Galerii Mokotów, wśród spieszących do pracy innych „korpoludków”, 23-letnia Iza wytłumaczyła mi fenomen „PKS-ów”. „Nie ukrywam, że płacę Andrzejowi 100 zł miesięcznie za transport w obie strony. To dużo, ale ja nie przeliczam tego, co zyskuję, na pieniądze” – zaznaczyła. „A co zyskujesz?” – zapytałem z zaciekawieniem drobną szatynkę. „Czas” – odpowiedziała bez chwili zastanowienia. „Mam córkę i męża. Mirek (mąż) odwozi małą do przedszkola, a sam później jedzie do pracy, do Wołomina. Dla mnie to zupełnie nie po drodze. Policzyłam sobie, że mniej czasochłonny i tańszy jest »PKS«, drugiego samochodu nie potrzebujemy. Dzięki podwózce codziennie zyskuję ponad trzy godziny, bo tak pętałabym się autobusami, metrem i tramwajem. W skali miesiąca to 60 godzin, czyli mam dwa i pół dnia więcej czasu dla rodziny!” – podkreśliła.
„Mąż się nie boi?” – zapytałem. „Nie, bo Andrzeja zna jeszcze z podstawówki. To miły facet. Ma trójkę dzieci, żonę. Ta stówa ode mnie na pewno im się przydaje, choćby na cukierki dla dzieciaków. Za jednorazowe przejazdy Andrzej i tak nie bierze od nikogo kasy. To, jak mówi, »podróż za jeden uśmiech«. Ponadto sama zaproponowałam mu pieniądze za tę koleżeńską, ale codzienną przysługę” – tłumaczy.
„Oczywiście sprawdzałem, czy polskie prawo zabrania podwożenia obcych ludzi” – mówi Piotr Bender i spokojnie wyjaśnia: „Nie ma takiego zakazu. Tego typu przejazd jest dokładnie tak samo traktowany jak w przypadku Ubera czy Bolta. W świetle prawa nasz, nazwijmy go, »transport społeczny«, to przejazd okazyjny. Jeżeli dojdzie do wypadku, to kierowca ponosi odpowiedzialność cywilną jak w każdym innym przypadku”. „A jeżeli bierze za przejazd pieniądze?” – dopytuję. „To jest przejazd okazyjny i nawet jeżeli ktoś chciałby wziąć pieniądze, to urzędy skarbowe rozpatrują to jako pokrycie kosztów, więc i tu problemu nie ma” – słyszę w odpowiedzi.
A kim są kierowcy? „W większości to ludzie w wieku 25–45 lat, ale też i starsi. Młodzi, czyli 18+, bardziej są pasażerami, starsi raczej nie szukają podwózki, gdyż rzadziej korzystają z Facebooka. Co ciekawe, w zdecydowanej większości kierowcami są kobiety” – opowiada Bender. „Nie boją się wpuścić obcego człowieka do swojego samochodu?” – drążę temat dalej. „Nie, bowiem w większości są to ich znajomi z miasteczka, osiedla czy bloku. Dzięki temu, zamiast mówić sobie na klatce zwyczajowe »dzień dobry« na odczepnego, ludzie pomagają sobie w prawdziwym życiu, nawiązują, a później zacieśniają więzi międzysąsiedzkie. To fascynujące zjawisko socjologiczne w XXI w. – ludzie ze sobą rozmawiają!” – dodaje.
Pomysłodawca podwózek wokół Warszawy powiedział na zakończenie coś, co przekonało i mnie do takiej formy nawiązywania stosunków międzyludzkich. „Przecież w zasadzie każdy z nas gdzieś pracuje, a w Polsce ponad 500 samochodów przypada na tysiąc mieszkańców. Po co więc wozić powietrze, jadąc samemu do roboty, skoro – dzięki naszym »PKS-om« – można wymiernie pomóc innym. To przecież nic nie kosztuje, a uwierz mi – przynosi ogromną satysfakcję – kierowcy i pasażerom” – podkreśla.