Edukacja
Rok bez zadań domowych. Nauczyciele alarmują: motywacja spada
18 października 2025
Żyliśmy jak drapieżniki – w podwórkowej hordzie rządzącej się własnymi prawami. Dzieciństwo w PRL uczyło przetrwania, nie delikatności. Co wydarzyło się z naszym światem, że pokolenie twardych ludzi wychowało dzieci, które nie radzą sobie nawet z podstawowymi wyzwaniami życia.
Uwielbiam grupę Monty Pythona, zarówno ich skecze, jak i dłuższe filmy. To niezwykłe poczucie humoru, kapitalną grę aktorską, błyskotliwe scenariusze i dialogi. Monty Python zasłużył po wielokroć na nieśmiertelność. I nie mówię tu już o takich rewelacyjnych, wysokobudżetowych dziełach, jak Żywot Briana (nawet sam fragment „co dali nam Rzymianie” powinien obejrzeć każdy!) czy Święty Graal, bo nawet krótkie scenki i skecze przeszły do legendy.
Przecież skecz z martwą papugą („ta papuga tylko drzemie”) zna każdy, kto nie wychował się pod księżycowym kamieniem, a sformułowanie „żyliśmy na dnie jeziora” chyba też jest znane większości osób.
Chociaż pewnie tylko część z nich wie, kto rozpoczął tę dziwną wyliczankę, której celem jest opowiedzenie o tym, jak ciężkie były dawne czasy dzieciństwa i licytowanie się z przyjaciółmi, kto miał gorzej. Na YT skecz ten funkcjonuje jako Wspomnienie biedy.
Potem, na pewno z inspiracji tego filmu, powstała copy-pasta zaczynająca się od słów „Było nas jedenaścioro, mieszkaliśmy w jeziorze”. Ale do mnie szczególnie trafia inna wypowiedź…
„Nie zadzieram z nikim powyżej 42. roku. Oni są inaczej zbudowani. Ich rodziny formalnie przeszkoliły ich w czymś, zanim skończyli dwa lata. Mieli klucze do domu w wieku pięciu lat, byli w stanie przygotować pełne posiłki i byli prawie samowystarczalni w wieku dziewięciu lat. Każdego letniego dnia wychodzili z domu o świcie i nie wracali aż do zmroku, i przeżyli cały dzień na wodzie z węży ogrodowych i, przy odrobinie szczęścia, kanapce na wypadek, gdyby rodzice poszli na zakupy. Spędzali trzy czwarte swojego życia samotnie, rodzice sprawdzali ich może dwa razy w miesiącu. Większość z nich uniknęła przynajmniej jednej próby porwania i znają piętnaście różnych sposobów usuwania plam krwi z ubrań. To ostatnia prawdziwa i niebezpieczna generacja”.
Tekst podoba mi się tym bardziej, że dotyczy mojego pokolenia i rzeczywiście całkiem nieźle obrazuje nasze zmagania z życiową rzeczywistością. Oczywiście, jak to bywa we wszelkiego rodzaju prześmiewczych copy-pastach, jest w nim trochę przesady. Ale czy naprawdę aż tak dużo?
Jestem dzieckiem gierkowskich blokowisk z wielkiej płyty, więc wychowało mnie podwórko. Na podwórko wychodziłem po skończeniu lekcji, a wracałem, kiedy było już ciemno. Nikt nie sprawdzał, co robię, z kim robię i gdzie robię.
Czasami grzecznie grałem w piłkę, jeździłem na wrotkach czy rowerze, ale czasami chodziliśmy na kolejowe tory, nad glinianki, wspinaliśmy się na wysokie drzewa, ślizgaliśmy się po zamarzniętych stawach, biliśmy się na pięści i kije albo rzucaliśmy w siebie zmrożonym śniegiem.
Paliliśmy takie ogniska, że przyjeżdżała do nich straż pożarna. Krwawiliśmy z ran ciętych i szarpanych, niejeden z nas przebił sobie gwoździem dłoń czy stopę, chodziliśmy na trwające budowy i skakaliśmy na góry piachu, bawiliśmy się w stertach żelbetonowych płyt. Nikt nie narzekał!
Gdyby moje dziecko dzisiaj robiło połowę tych rzeczy, które ja robiłem w jego wieku, to chyba umarłbym na zawał.
Podobną sytuację ładnie opisał jeden z Twitterowiczów z mojego pokolenia, który porównywał, jak się dbało o dzieci kiedyś i dziś (cytuję z pamięci):
„Mój syn pyta, czy może wyjść do kolegi pograć na konsoli. Zgadzam się i przykazuję, że ma dzwonić i meldować się co dwie godziny. Przypomina mi się kiedy ja wychodziłem rano z domu i wołałem: mamo, idę nad glinianki. Wróć przed zmrokiem, odpowiadała tylko mama”. Prawda, że jest różnica?
Co wydarzyło się takiego, że my, pokolenie twardzieli, którzy żyliśmy w rządzącej się własnymi prawami podwórkowej hordzie (niczym dzikie drapieżniki na sawannie), wychowaliśmy pokolenie delikatnisiów, omdlewających na widok kropli krwi i niepotrafiących sobie poradzić z podstawowymi regułami przetrwania?
Myślę, że odpowiedź jest złożona, ale pierwsze, co przychodzi mi do głowy, to zanik podwórka jako miejsca zebrań i zabaw dziecięcej społeczności. To tam rodziły się nie tylko aktywne rozrywki, ale i więzi środowiskowe oraz nabywało się życiowego doświadczenia. Mówiąc po prostu: dorastało się i twardniało. Z czego wziął się ten koniec ery podwórek?
Najkrócej mówiąc ze strachu rodziców i to ze strachu nie wyobrażonego, lecz niestety dobrze umotywowanego. Pierwszym rodzajem strachu był strach przed zboczeńcami. Ja naprawdę z lat dziecięcych nie przypominam sobie, byśmy bali się dorosłych.
Owszem, rodzice ostrzegali nas, żeby nie brać nic od nieznajomych, nie wsiadać do obcych aut. Ale poczucie zagrożenia było nam całkowicie obce. Dorośli byli nam albo obojętni, albo wkurzający, bo przeszkadzali w tej czy innej zabawie. Ale zdarzało się też, że w jakiś sporach prosiło się obcych dorosłych o pomoc czy mediację. Nie mieliśmy żadnego powodu, żeby się ich bać. Ten strach przed dorosłym, który może zrobić krzywdę, to niestety znak nowych, złych czasów.
Ale pojawił się również strach przed przemocą starszych dzieci czy nastolatków. Z czasów PRL nie przypominam sobie, abyśmy bali się nastolatków, aby nas terroryzowano, bito czy okradano. Z czasów, kiedy sam byłem dorosły, a moi koledzy i koleżanki mieli już własne dzieci, pamiętam, że była to ich obawa powszechna. Przed przemocą starszych i silniejszych.
Warszawa moich czasów i mojej przestrzeni (najpierw Ochota, potem okolice Wilanowa) była tylko częściowo cywilizowana. W tamtej Warszawie znajdowaliśmy jeszcze mnóstwo miejsc dzikich, niebezpiecznych, odosobnionych. Pola, stawy, ogródki działkowe – to wszystko było na wyciągnięcie ręki. Tak samo jak liczne toczące się budowy, niezabezpieczane ani niegrodzone tak, byśmy nie mogli się przedostać na ich teren. Dzisiaj większość miast jest całkowicie oswojonych i ucywilizowanych.
Poza tym różne złe rzeczy można mówić o okresie komuny, ale dbałość urbanistyczna o obywateli była dużo większa niż dzisiaj. Nie żyliśmy stłoczeni jak szczury w klatkach, blok przy bloku. Mieliśmy rozległe przestrzenie pomiędzy domami. A na nich właśnie duże asfaltowe podwórka, które zamienialiśmy w tory rowerowe czy wrotkowe, w boiska piłkarskie, w ślizgawki czy w korty tenisowe. Osiedla nie były również grodzone, co powodowało, że bez trudu mogli nas odwiedzać rówieśnicy z innych podwórek.
Życie podwórkowe i organizowanie sobie własnych, często fantazyjnych, rozrywek wewnątrz grupy rówieśniczej wynikało też z braku innych dostępnych atrakcji. Internetu nie było, telewizji w zasadzie nie było również, repertuar w kinach przedstawiał się ubogo i rzadko go zmieniano, pozostawało nam więc albo czytanie książek, albo wspólne aktywności fizyczne. Byliśmy naprawdę zahartowani i nie przejmowaliśmy się byle czym. Jeśli ktoś upadł i rozharatał sobie rękę czy nogę, to tylko wyciągał z rany żwir i piasek, a potem bawił się dalej. Dzisiaj pewnie karetka na sygnale wiozłaby go do szpitala!
I pozwólcie, że ten tekst o chwalebnej przeszłości zakończę kolejnym fragmentem copy-pasty:
„Latem wchodziliśmy na dachy wieżowców, nie pilnowali nas dorośli. Skakaliśmy. Nikt jednak nie rozbił się o chodnik. Każdy potrafił latać i nikt nie potrzebował specjalnych lekcji, aby się tej sztuki nauczyć. Nikt też nie narzekał. Siniaki i zadrapania były normalnym zjawiskiem. Podobnie jak wybite zęby, rozprute brzuchy, nagły brak oka czy amatorskie amputacje. Szkolny pedagog nie wysyłał nas z tego powodu do psychologa rodzinnego. Bawiliśmy się też na budowach. Czasem kogoś przywaliła zbrojona płyta, a czasem nie. Gdy w stopę wbił się gwóźdź, matka odcinała stopę i mówiła z uśmiechem, „masz, kurna, drugą, nie”? Nie drżała ze strachu, że się pozabijamy. Wiedziała, że kiedyś i tak wszyscy zginiemy. Nikt nie narzekał”.
Tak, tak, moi drodzy, tak właśnie było!
Chcesz więcej ciekawych informacji i komentarzy? Subskrybuj nasz kanał YouTube
Przeczytaj inny tekst Jacka Piekary: o Żydach, Afrykanach i formatowaniu umysłów