Nauka
Bezpieczna stymulacja mózgu. Rewolucja w neurologii
04 grudnia 2024
Politycy jedną rękę wyciągają na zgodę, bo to się podoba spójnikom, a drugą rękę mają zaciśniętą za plecami w pięść. Tak, żeby stojący za nimi poplecznicy widzieli, że ta ręka wyciągnięta na zgodę to pic, że wyciąga się ją tylko po to, żeby za chwilę mocniej przywalić – mówi w rozmowie z Radosławem Wojtasem dr hab. Jarosław Flis, prof. UJ, socjolog, publicysta i komentator polityczny.
Radosław Wojtas: W kontekście wojny na Ukrainie często słyszy się głosy, że w polityce – a w polityce zagranicznej szczególnie – nie ma miejsca na sentymenty, na emocje, na uczucia, że liczy się tylko nasz interes i tylko nim powinniśmy się kierować. Czy rzeczywiście liczy się tylko pragmatyzm, a dla emocji nie ma już miejsca?
Dr hab. Jarosław Flis: Oczywiście, że jest miejsce. Jeśli ktoś mówi w ten sposób, to jest to raczej wyraz jego woli, a nie stwierdzenie faktu. Nie mam wątpliwości, że w polityce – tak jak w całym życiu każdego człowieka – zarówno serce, jak i rozum są w dynamicznej równowadze. Każdy z nas pewne rzeczy robi w logice powinności, a pewne rzeczy – w logice rezultatu.
Głównym problemem w dylematach, które w marketingu politycznym nazywa się tematami dzielącymi, jest to, że każda ze stron sporu zazwyczaj używa argumentacji ostatecznej. Stara się przedstawiać te problemy tak, żeby wyglądały na tematy powszechne, takie jak uczciwość, w których nie ma miejsca na dyskusje. Nie dywagujemy przecież nad tym, czy należy być bardzo uczciwym, czy tylko trochę uczciwym albo nad tym, czy władza powinna kraść tylko trochę, a może powinna kraść ile wlezie. Nie spieramy się o to, bo to jest dla nas oczywiste. I tak samo próbuje się przedstawiać tematy dzielące. Każdy zwolennik jednej ze stron dynamicznej równowagi uzupełniających się odmienności stara się nas przekonać, że on jest po jasnej stronie mocy, a oponenci są po ciemnej stronie mocy.
Czy w tym świecie ciemnej i jasnej strony mocy liczą się wartości? Wartości takie jak prawda, dobro, humanizm…
Są one ważne tak długo, jak długo ludzie się nimi kierują. Jeśli prawdę i dobro rozumiemy jako wyjście poza krótkookresowy, osobisty, biologiczny interes, to oczywistym dla mnie jest, że w polityce jest miejsce na wartości. Według pewnej koncepcji jest to jedna z adaptacji ewolucyjnych gatunku Homo sapiens, dzięki której opanował planetę.
Homo sapiens, jak żaden inny gatunek, potrafi kooperować z niespokrewnionymi osobnikami i poświęcać własny krótkoterminowy interes na rzecz zbiorowości właśnie za sprawą tego, że nasze umysły zostały opanowane przez takie memy jak dobro i prawda, ale też takie jak plemię, religia, naród, miasto, klub piłkarski i wszystkie inne zbiorowe tożsamości.
Te wyobrażenia i ukierunkowania odciskają piętno na naszym zachowaniu. Niektórzy uważają, że jest w tym coś więcej, niż tylko biologia – że są to odciski transcendencji. Niezależnie jednak czy wierzymy w siłę wyższą, która wyrwała nas z okowów biologicznych uwarunkowań, czy uważamy, że jest to tylko jeszcze jedno z biologicznych uwarunkowań, to jest to zdolność niezwykle skuteczna. Co nie znaczy jednak, że nie jest nieustannie wystawiana na próbę i że nie musi się ucierać z trywialnymi biologicznymi uwarunkowaniami.
Gmach spraw publicznych, gmach dobra wspólnego, jest wznoszony z cegieł interesów spajanych ideową zaprawą. Nie da się tego zrobić z samej zaprawy, nie da się tego zrobić z samych cegieł. Trzeba umiejętnie wiązać osobisty krótkoterminowy interes z tym, co jest szerszym spojrzeniem, szerszym zakorzenieniem w czymś większym, ważniejszym i nadającym jakiś głębszy sens naszym indywidualnym działaniom.
Biologicznym faktem jest nasza naturalna skłonność do podziału swój-obcy. To jedna z tych naszych cech, które wyjątkowo chętnie wykorzystują politycy.
Bez wątpienia. Nie każdy podział da się jednak upolitycznić, na przykład podział na blondynów i brunetów w ogóle się w Polsce nie liczy – wszyscy go ignorują. Podział na kobiety i mężczyzn też bardzo słabo się udaje, chociaż akurat w tym wypadku pewne zjawiska społeczne powodują, że zróżnicowanie narasta. Ale to są bardzo skomplikowane mechanizmy, które dopiero teraz poznajemy.
Na przykład odkrywamy, że feminizacja edukacji w połączeniu z likwidacją przymusowego poboru do wojska obniżają aspiracje edukacyjne mężczyzn i uruchamiają cały szereg czynników, które sprawiają, że drogi kobiet i mężczyzn rozchodzą się społecznie. Pojawiają się więc osoby, które próbują teraz z większym sukcesem niż kiedyś upolityczniać te podziały.
W dobie mediów społecznościowych łatwiej tworzyć nowe podziały, nowe pęknięcia i za ich pomocą kreować poparcie nie tyle dla konkretnej opcji politycznej, co dla pewnych idei, które dopiero później łączy się z konkretnymi opcjami politycznymi i przekuwa na poparcie dla nich.
To tak zwany problem własności tematów, to znaczy – pewne kwestie uważa się za bliższe konkretnej opcji i gdy te tematy stają się ważniejsze, to ta opcja zyskuje. Kluczowym elementem – poza rozwiązywaniem konkretnych problemów – była i jest gra o to, który temat jest ważniejszy, o którym więcej rozmawiamy. W Stanach Zjednoczonych przez lata było tak, że gdy był problem z ekonomią, to zyskiwali demokraci, a gdy z obronnością, to w górę szli republikanie. A z polskiego podwórka: gdy podziały między lepiej i mniej sytuowanymi były głębsze, to zyskiwało Prawo i Sprawiedliwość, bo to partia, która zwraca uwagę na ten problem.
Jednak każde ugrupowanie popada w paradoks, który polega na tym, że jeśli żywi się jakimś problemem i go rozwiąże, to traci pokarm. W momencie, gdy zmalały różnice pod względem publicznego szacunku, symbolicznego znaczenia „góry” i „dołu” polskiego społeczeństwa – czy inaczej „patrycjatu” i „ludu” – to okazało się, że dla ludzi ważniejsze stały się inne tematy, a Prawo i Sprawiedliwość nie miało pomysłu, co dalej. Jak pisał już Alexis de Tocqueville przed niemal dwustu laty, najtrudniejsze w rewolucji, tak jak w powieści, jest wymyślenie zakończenia.
Czyli skuteczność w polityce, szybkie rozwiązywanie problemów nie zawsze się opłaca?
Jak ich nie rozwiązujemy, to tym bardziej nie jesteśmy potrzebni. Trzeba na koniec rewolucji znaleźć nowy temat. Nie można cały czas grać tej samej melodii, bo nawet jeśli się komuś podoba, to z czasem zbrzydnie. Jest świetna, gdy się ją słyszy pierwszy raz, jak się ją pokocha, to można jej wysłuchać nawet dziesięć razy, ale za trzydziestym razem jest już nie do wytrzymania.
Polecamy: Aktywiści a nauka. Czym może skończyć się promowanie kontrowersyjnych teorii?
Wracając jeszcze do sfery emocji, jaka jest rola skrajnego elektoratu. Czy to skrajni wyborcy decydują, kto nami rządzi?
Osoby o zdecydowanych poglądach układają tory, a osoby o umiarkowanych poglądach przestawiają zwrotnice. I teraz jest pytanie: kto decyduje o tym, dokąd jedziemy? Czy ci, co ułożyli tory, czy ci, co przestawili zwrotnice? To jest wypadkowa jednego i drugiego.
Szczegółowe analizy, które przeprowadziliśmy w polskich gminach miejsko-wiejskich dotyczące reelekcji burmistrzów pokazują nam specyficzne zjawisko, które się przekłada na wybory prezydenckie, sejmowe, sejmikowe, każde inne. Są dwa rodzaje wyborców – stronnicy i spójnicy. Stronnicy to ci, którzy mają wyraźne poglądy w jakiejś sprawie. Oni są potrzebni, żeby zaistnieć. Do nich trzeba się odwoływać, żeby w ogóle być obecnym w polityce, żeby móc układać tory. Spójnicy to ci, którzy bardziej się przejmują całością, niż cząstką. To oni przesądzają o tym, kto wygra.
Przekładając to na wybory samorządowe – spójnicy to takie osoby, które się cieszą z nowego chodnika nawet w sąsiedniej wsi. Stronnicy z kolei to osoby, które popierają wójta, bo obiecał wreszcie zrobić chodniki u nich we wsi – reszta ich nie interesuje. Ale oni nie wystarczą, żeby wygrać. Sukces wyborczy to sztuka złapania równowagi – mobilizacji stronników, ale w taki sposób, żeby nie zrazić do siebie spójników.
Polecamy: Polityka Erdoğana odmienia kulturowe oblicze Turcji. Modernizm kontra islamizacja
Trzeba stosować różne narracje. I różne mechanizmy manipulacji. A może którąś z tych grup w ogóle nie trzeba manipulować?
W kampanii prezydenckiej jest tak, że kandydaci – szczególnie przed drugą turą – jedną rękę wyciągają na zgodę, bo to się podoba spójnikom, a drugą rękę mają zaciśniętą za plecami w pięść – tak, żeby stojący za nimi poplecznicy widzieli, że ta ręka wyciągnięta na zgodę to pic, że wyciąga się ją tylko po to, żeby za chwilę mocniej przywalić. Lecz potem się okazuje, że jednak nie da się zapewnić ostatecznego nokautu i powalić znienawidzonego przez stronników przeciwnika tak, że się już nie podniesie. Można mu co najwyżej trochę podeptać pod odciskach. Wywołana tym histeria przegranego – te wszystkie okrzyki o końcu demokracji – musi stronnikom wystarczyć jako źródło satysfakcji.
Zwykłem mówić, że nasza polityka jest jak amerykański wrestling. To spektakl, który wygląda znacznie groźniej, niż jest naprawdę. Z perspektywy mediów, obserwatorów i analityków pojawia się zasadnicze pytanie: jak relacjonować wrestling? Czy demaskować, że to pic na wodę, a nie żadna walka? Oczywiście czasem ktoś się pomyli, ktoś nawet zginie, bo to niebezpieczne show, ale dalej to tylko show, to nie są realne zmagania. Tylko że relacjonujemy to ludziom, którzy się tym na poważnie ekscytują, którym jest to do czegoś potrzebne. Ci ludzie wcale nie są zainteresowani tym, żeby ktoś to przed nimi demaskował. Jacek Kloczkowski napisał kiedyś książkę Czas grubej przesady. Taki czas trwa do dziś.
Polecamy: Czy feminizm jest przeciwko macierzyństwu? Obalanie mitów
Dr hab. Jarosław Flis, prof. UJ – socjolog, nauczyciel akademicki, publicysta i komentator polityczny. Związany z Uniwersytetem Jagiellońskim, profesor uczelni w Instytucie Dziennikarstwa i Komunikacji Społecznej. Wszedł w skład powołanego na UJ zespołu Centrum Badań Ilościowych nad Polityką. W pracy naukowej specjalizuje się w zakresie public relations, socjologii polityki oraz kwestiach związanych z zarządzaniem instytucjami publicznymi.
Polecamy: