Prawda i Dobro
Powódź 2024. Zalew wzajemnych oskarżeń i hipokryzji
12 listopada 2024
Armia turecka wkroczyła do Syrii - na ziemie zamieszkane przez Kurdów, którzy po raz trzeci w ostatnim półwieczu zostali zdradzeni przez Amerykanów
Zbombardowaliśmy 181 celów w Syrii – ogłosiło ministerstwo obrony w Ankarze. Po kilku godzinach nalotów rozpoczęła się ofensywa lądowa. Była możliwa, ponieważ z terenów, które zaatakowali Turcy, wycofali się żołnierze USA. Taki rozkaz wydał im Donald Trump – wprawiając w osłupienie nawet swoich największych klakierów z telewizji Fox News. Na jej antenie na prezydenta posypały się gromy.
„Jest jedno słowo, które najlepiej pasuje do tej sytuacji. Zdrada. Przez dwa lata Kurdowie razem z nami walczyli przeciwko Państwu Islamskiemu. Stracili w tej walce 11 tys. zabitych. Jak mogliśmy teraz ich porzucić?” – pytał emerytowany generał Jack Keane.
O Kurdach mówi się często, że są największym na świecie narodem, który nie ma własnego państwa. Według różnych szacunków, jest ich od 30 do 45 mln. Pochodzą z gór, w których spotykają się granice Turcji, Syrii, Iraku i Iranu. W każdym z tych czterech państw byli dyskryminowani lub prześladowani, z każdym walczyli zbrojnie, ale nie udało się im zdobyć niepodległości. W ostatnich latach na drodze do wolności zrobili jednak pewne istotne kroki. Od lat 90. XX w. cieszą się autonomią w północnym Iraku, a odkąd Syria pogrążyła się w wojnie domowej, sami rządzą się na wschodzie tego kraju podług osobliwych reguł opartych na braterstwie i równości.
Generał Keane nic w Fox News nie przesadzał – od kilku lat Kurdowie są kluczowymi sojusznikami Ameryki, i całego świata zachodniego, w walce z Państwem Islamskim, czyli samozwańczym kalifatem stworzonym w 2014 r. na wschodzie Syrii i północy Iraku. W tej wojnie Amerykanie ograniczali się głównie do bombardowań z powietrza, a bezpośrednie walki i potyczki z fanatycznymi muzułmańskimi bojownikami prowadziły Syryjskie Siły Demokratyczne, których trzon stanowili właśnie Kurdowie.
Teraz, kiedy kalifat został rozbity, a jego stolica Rakka niemal zrównana z ziemią, Kurdowie przestali być potrzebni. A Ameryka zdradziła ich po raz kolejny – w ostatnim półwieczu już trzeci.
Najpierw w latach 70. Henry Kissinger – uważany przez jednych za arcymistrza Realpolitik, a przez innych za wojennego zbrodniarza – kazał dostarczać irackim Kurdom broń. W ten sposób podsycał partyzantkę przeciwko reżimowi w Bagdadzie, ale kiedy się z nim dogadał, dostawy broni zostały ucięte. Iracka armia bez przeszkód wymordowała tysiące Kurdów.
Z kolei w 1991 r., kiedy Amerykanie odbijali Kuwejt zajęty przez Irak, ówczesny prezydent George H.W. Bush wezwał irackich Kurdów i szyitów do powstania przeciwko dyktaturze Saddama Husajna. Ale kiedy rebelia faktycznie wybuchła, wstrzymał amerykańską ofensywę. Reżim utopił powstanie we krwi.
Kiedy w 2003 r. żołnierze USA zdobywali Bagdad, Kurdowie byli ich najwierniejszymi sojusznikami. Choć przez osiem lat okupacji Iraku zginęło prawie 5 tys. Amerykanów, to na terenach kontrolowanych przez peszmergów, czyli kurdyjskich bojowników – ani jeden.
Przyjaźń kurdyjsko-amerykańska ma jednak swoje granice, mianowicie Waszyngton zawsze dzielił Kurdów na „dobrych” – czyli walczących z reżimami w Bagdadzie czy Teheranie – oraz „złych”, czyli walczących o autonomię w Turcji, która jest członkiem NATO. Dlatego antyturecka partyzantka PKK jest uważana w USA i Europie za organizację terrorystyczną.
Turecka interwencja ma dwa cele: po pierwsze, zniszczyć quasi-państewko Kurdów w Syrii, które może stać się bazą wypadową i bezpieczną przystanią dla partyzantów PKK – podobnie jak stała się nią kurdyjska autonomia w Iraku. Po drugie, Turcy przyjęli ponad 3,5 mln uchodźców uciekających przed wojną domową w Syrii i teraz zamierzają cześć z nich ich przesiedlić na ziemie syryjskich Kurdów. W ten sposób upieką dwie pieczenie przy jednym ogniu: pozbędą się przynajmniej miliona uchodźców i dokonają „arabizacji” ziem kurdyjskich.
W pierwszej fazie operacji, której nadano w Ankarze nazwę Krynica Pokoju, tureccy żołnierze zajmuje środkową, relatywnie słabo zaludnioną część Rożawy – jak nazywają swoje ziemie syryjscy Kurdowie. Tym sposobem odetną od siebie ich główne ośrodki – Kobane na zachodzie i Cizire na wschodzie.
Niestety interwencja może mieć zgubne – i odczuwalne daleko poza Bliskim Wschodem – skutki uboczne. Po pokonanym Państwie Islamskim pozostało kilkanaście tysięcy bojowników, których Kudowie przetrzymują w więzieniach i obozach na północy Syrii. Jeśli wybuchnie chaos, więźniowie mogą wydostać się na wolność. Już wczoraj pojawiały się doniesienia, że pilnujący ich kurdyjscy bojownicy porzucają posterunki, żeby walczyć z Turkami. Jedno z więzień zostało nawet podobno zbombardowane.
Wielu z jeńców to ochotnicy z Europy Zachodniej, którzy zawędrowali do kalifatu, by walczyć w „świętej wojnie”. Istnieją uzasadnione obawy, że część z nich zechce wrócić do Francji, Niemiec czy Wielkiej Brytanii, żeby tam kontynuować dżihad.
Żadnych przyjaciół, tylko góry – tak brzmi gorzkie kurdyjskie przysłowie, które wydarzenia ostatnich dni zdają się potwierdzać, a jednocześnie tytuł książki, która w tym roku zdobyła najważniejszą nagrodę literacką w Australii – tzw. Victorian Prize. Napisał ją Kurd z Iranu, Behrouz Boochani, który przez kilka lat był uwięziony na wyspie Manus na Pacyfiku. Tam Australijczycy zsyłali uchodźców z Azji, którzy próbują przedostać się do nich na łodziach (ostatnio obóz przejściowy na Manus został zamknięty, a jego mieszkańców przeniesiono do Port Moresby, stolicy Papui-Nowej Gwinei).
Nasz dziennikarz Paweł Konar rozmawiał z Boochanim na WhatsAppie, na którym zresztą ksiażka No friends but mountains została napisana. Wywiad publikujemy w jesiennym wydaniu magazynu Holistic News, który można już kupić w salonach prasowych. „Wyobraź sobie dużą wyspę, którą jest Australia, i małą wyspę, którą jest Manus. Ktoś uwięziony na tej małej poprzez słowa i sztukę rzuca wyzwanie tej wielkiej. Chodzi o sam akt sprzeciwu, porwanie się na niemożliwe, rzucenie wyzwania niesprawiedliwości” – mówił Boochani.
„Jest dla mnie niepojęte czemu prezydent Trump porzuca naszych sojuszników, żeby zostali wymordowani, i otwiera drogę do powrotu dla Państwa Islamskiego” – pisała na Twitterze republikańska kongreswoman Liz Cheney.
Po serii takich krytycznych tweetów Republikanów Trump ogłosił, że „jeśli Turcy nie będą postępować w Syrii fair, to Ameryka sankcjami rozwali im gospodarkę”. Ale jednocześnie sugerował, że przesadny sentymentalizm w sprawie Kurdów jest niewskazany. „Oni nie pomogli nam w II wojnie światowej, w szczególności nie pomogli nam w Normandii (gdzie Amerykanie lądowali w 1944 r., żeby pokonać faszystowskie Niemcy – red.)” – mówił.
Zaś na Twitterze amerykański prezydent dodawał: „Zostałem wybrany, bo obiecałem, że wypisujemy się z tych idiotycznych niekończących się wojen, w których nasza wspaniała armia pracuje na korzyść ludzi, którzy nawet nas nie lubią. (…) Niekończące się i głupie wojny SIĘ KOŃCZĄ! Skupiamy się na innych, zasadniczych sprawach, pamiętając, że zawsze możemy tam wrócić i zrobić wielkie BUM”.