Nauka
Serce ma swój „mózg”. Naukowcy badają jego rolę i funkcje
20 grudnia 2024
Gdy wydarza się jakaś katastrofa, naturalnie szukamy winnego. Powódź w 2024 roku stała się doskonałą okazją do tego, by obarczyć winą tych, których nie lubimy. Choć ta „pułapka myślenia” de facto odbiera nam energię do działania i utrudnia dokonywanie zmian. O realnych działaniach na rzecz środowiska opowiada dr Antoni Kostka – prezes think tanku Centrum Strategii Środowiskowych, geolog i ekolog – w rozmowie z Dominiką Tworek.
Dominika Tworek: W trakcie powodzi w 2024 roku na Dolnym Śląsku rozpoczęła się medialna nawalanka o to, kto jest jej bardziej winien. W tym tyglu win ciężko było się odnaleźć.
dr Antoni Kostka*: To prawda. Dziś mało kto powie, że powódź byłaby mniejsza, gdybyśmy zrobili wiele rzeczy naraz. Niestety, człowiek naturalnie poszukuje prostych wyjaśnień, jednej opowieści o katastrofie. Tymczasem to prawie nigdy nie jest tak, że coś zadziało się z jednego powodu. Mówimy więc ogólnie o naszej nieumiejętności do wieloczynnikowej analizy zjawisk.
Po powodzi mocno wybrzmiewała narracja o „państwie z kartonu”. Jakby umykało nam, że generalnie bardzo dobrze sobie z nią poradziliśmy, zwłaszcza we Wrocławiu.
Trzeba powiedzieć szczerze, że powodzie miały miejsce na wąskich odcinkach, najczęściej w miastach, w których rzeki nie mają gdzie się rozlać. Te wszystkie opowieści o tym, czego nie zrobił PiS albo nie zrobiła Platforma, są dla mnie kuriozalne. Ponieważ podstawowa zasada jest taka, że gdy jakaś partia chce zbudować zbiornik retencyjny, ta będąca w opozycji zawsze przeciwko temu protestuje. Szukając „politycznego mięsa”, przyłącza się do grup, które z egoistycznych powodów – tak zwanego NIMBY (Nothing But Your Own Backyard) – nie chcą go u siebie. Nikt nie chce być wysiedlony, a taki człowiek protestuje w koszuli bliskiej ciału, więc robi to bardzo głośno. Cóż lepszego dla polityka opozycyjnego, niż się do tego przyłączyć? Ta karuzela trwa bez przerwy.
Nie powinniśmy się oburzać na ludzi, którzy nie chcą być wysiedleni?
Często postrzegamy to jako przejaw wąskich horyzontów czy nieumiejętności systemowej analizy. Takie myślenie świadczy tylko o naszej hipokryzji. My chcemy tych ludzi pouczać, prawić morały. Choć, jak przychodzi co do czego, jesteśmy w naszych wyborach równie egoistyczni.
Amerykański biolog Sapolsky w swojej nowej książce udowadnia, że bardziej doszukujemy się związków przyczynowo-skutkowych (i błędnie je przypisujemy) w zdarzeniach negatywnych niż pozytywnych.
Z kolei Daniel Kahneman – izraelsko-amerykański psycholog i ekonomista – wielokrotnie pokazywał, że strata dziesięciu dolarów nie jest dla nas tym, czym zarobienie dziesięciu dolarów z przeciwnym znakiem. Żeby ominąć te pułapki myślenia, trzeba bardzo dużo wysiłku. Kiedyś doprowadziłem wiele osób do wielkiego gniewu, jak napisałem, że mniejsze zło równa się większe dobro. Choć z matematycznego punktu widzenia tak właśnie jest, to ludzie w ten sposób nie myślą. Wracając do tematu środowiska, dziś bardzo trudno przekonać kogoś do możliwej relacji pomiędzy działaniem biznesowym a korzyściami dla przyrody. To się źle sprzedaje i nikt nie wierzy w takie związki. Za to wszyscy z łatwością przyjmują, że winę za szkody w środowisku ponosi ludzka chciwość lub cały kapitalizm.
Polecamy: HOLISTIC NEWS: Psychologia spisków. Tak wierzymy w absurdalne teorie #OBSERWACJE
Z perspektywy lewicowej jednym z czołowych winowajców powodzi są właśnie chciwe korporacje – to przez nie „planeta płonie” i koniec końców mamy anomalie pogodowe.
Proszę zauważyć: jeżeli ktoś zarabia pięć tysięcy, idzie do swojego szefa i mówi, że chciałby dostać dziesięć, to on się nie kieruje chciwością. Natomiast jeżeli ktoś zarabia pięćdziesiąt tysięcy, a chce zarabiać sto, to jest już chciwość. Ja uważam, że każdy ma prawo powiększać swój majątek i to nie jest złe. Człowiek, który startuje z bardzo niskiego poziomu i chce osiągnąć średni, kieruje się dokładnie takimi samymi motywacjami, co ten z większą liczbą zer na koncie. Te oskarżenia o chciwość nie mają więc najmniejszego sensu, bo my wszyscy jesteśmy chciwi, czyż nie? Dodatkowo w tej lewicowej narracji samo słowo korporacja ma bardzo pejoratywne konotacje. Wszystko, co jest korporacją, musi być złe, a najlepiej jakbyśmy spółdzielczo zbudowali elektrownię atomową w Polsce.
Dziś obwinia się też pisowskie Lasy Państwowe, które na potęgę wycinały drzewa, przyczyniając się do spadku małej retencji.
Sęk w tym, że z reguły takie plany przygotowuje się de facto 12 lat wcześniej. To znaczy, że przez większą część władzy PiS-u realizowano plany zatwierdzone za Platformy, a teraz realizujemy plany zatwierdzone przez poprzednią władzę. Jeżeli w przyszłym roku w wyniku „wycinek” mielibyśmy powódź, to nie będzie to wina Tuska. Wiązanie tych zjawisk z jakimiś cyklami politycznymi jest kompletnie bez sensu, bo te mechanizmy są niezmienne od lat. Jedyne, co się zmienia, to percepcja społeczna. Ludzie są bardziej wrażliwi, mocniej ich to razi i dlatego się o tym więcej mówi. Choć w gruncie rzeczy dziś oburzają się ci sami ludzie, których 10 lat temu to w ogóle nie obchodziło.
Polecamy: Gniew nową siłą w polityce? Ciemna strona ludzkiej natury
Polemizowałabym z uwagą, że chodzi akurat o większą wrażliwość. Bardziej widzę to tak, że lubimy wcielać się w role ekspertów, a w dodatku przegrzebywać internet i pisać, że jakiś polityk jest zły, bo nie protestował x lat temu. Ta cała „ekspertoza” ze strony zwykłych ludzi przeszkadza w realnych działaniach na rzecz ochrony środowiska?
Z jednej strony mówi się, że należy oddać te sprawy w ręce specjalistów. Z drugiej – że lud ma się wypowiedzieć. Trochę jak w sytuacji, gdy idziemy do dentysty i on mówi: „Proszę pana, mogę ten ząb leczyć korzeniowo, wstawić plombę albo wyrwać”. On jest specjalistą, ale decyzja należy do mnie, bo ząb jest mój. Podobnie eksperci od wód, gleb czy lasów mogą być traktowani jak tacy dentyści. Oni mają jedynie przedstawić nam opcje. Taka ścieżka powoduje właśnie to, co pani określiła „ekspertozą”. Nagle każdy się wypowiada. I ci specjaliści dostają szału, bo trzeba powiedzieć wprost: większość tych opinii jest po prostu głupia. To powoduje, że oni jeszcze bardziej zamykają się w swoim świecie, z poczuciem wyższości. W taki oto sposób miotamy się między Scyllą a Charybdą.
Przeczytaj też: Zielone kompetencje. Korporacyjny greenwashing czy przyszłość rynku pracy?
Dlaczego dbanie o przyrodę przypisywane jest lewicowej stronie? Przecież ono z założenia powinno być jakimś rodzajem patriotyzmu.
Generalnie twórcy ochrony przyrody i w Stanach Zjednoczonych, i w Polsce byli konserwatystami. Natomiast lewica epatowała wtedy dymiącymi kominami oraz klasą robotniczą, która w cieniu tych kominów ciężko pracowała. A jakieś tam chodzenie po lesie było rozrywką bogatych. Nie wiem, w którym momencie historii te krzywe się przecięły, ale tak się właśnie stało. Dziś proprzyrodniczy konserwatyści też oczywiście istnieją, ale nawiązanie współpracy z progresywistami jest praktycznie niemożliwe, bo ci pierwsi nie chcą rozmawiać z ludźmi z kolczykami w nosach. Koło się zamyka. Ja oczywiście bardzo upraszczam, ale chcę jeszcze zwrócić uwagę na to, że „normalsi” również mają ciężko w tym całym ruchu. A to dlatego, że jeżeli nie jesteś progresywny i nie wiążesz ochrony przyrody w jeden pakiet razem z antykapitalizmem, queerem, feminizmem itd., to dostajesz w nos.
Chodzi o jakiś rodzaj odrealnienia?
Gdyby zrobić wśród członków organizacji działających na rzecz przyrody sondaż polityczny, jestem pewien, że ich poglądy nie odpowiadają średniej Polski. W Bieszczadach jest taka grupa Wilczyce, która założyła obóz protestacyjny. Jej liderkami są dwie antropolożki z Poznania. Mnie to przypomina sytuację, gdy Czerwoni Khmerzy przyjechali do Kambodży i okazało się, że tak naprawdę są po studiach na Sorbonie.
Ten „pakietyzm” uprawia też druga strona?
Oczywiście. Ostatnio słyszałem, jak myśliwy zwraca się do grupy protestujących gniewnym tonem: „To jest nasza tradycja, a wy podważacie tradycję. Nie obchodzicie nawet Bożego Narodzenia”. Moim zdaniem obie strony powinny przestać łączyć sznureczkiem poglądy na temat ochrony przyrody z wszystkimi innymi. Może to wołanie na puszczy, ale ja bym chciał ze wszystkich sił temu przeciwdziałać.
Większość „normalsów” nie znosi szeroko pojętych ekologów. W jaki sposób eksperci od przyrody powinni tłumaczyć ludziom swoje działania, by ich nie wkurzać?
Żeby nie zrażać sobie ludzi, osoby zajmujące się ochroną przyrody mogłyby przestać epatować swoim wyglądem, zewnętrznymi atrybutami. Zawsze jest tak, że jeżeli dasz się pokazać jako normalny człowiek, wszystko, co potem powiesz, będzie bardziej wiarygodne. Na przykład musimy wyglądać schludnie. A ja widziałem na własne oczy całe panoptikum „ekologów”. Ktoś przychodził na rozmowę z dyrektorem Regionalnej Dyrekcji Ochrony Środowiska i miał pełne brudu długie paznokcie, bo to jest eko. Oczywiste jest, że taki człowiek nigdy nie będzie wiarygodny.
Co jeszcze może pomóc we wspólnym działaniu ekspertów i „lokalsów” na rzecz ochrony przyrody?
Ważne jest szukanie rzeczy neutralnych, które powodują, że możemy działać razem. Dobrym przykładem jest wspólne sprzątanie rzek. Ci „lokalsi” są bardzo wyczuleni na takie akcje. Widzą, że człowiek, który w ich mniemaniu się wymądrza, przynajmniej raz do roku ubierze te gumiaki i coś tam wrzuci do worka. Chodzi o działania, które angażują i pokazują, że mamy wspólny interes. To buduje pozytywne emocje.
Jakim argumentem przekonywałby pan do ochrony dzikości w Polsce?
Zazwyczaj przekonuje się do tego ludzi argumentami utylitarnymi. Na przykład, jeżeli pod jedną kłodą świerka w Puszczy Białowieskiej jest 490 gatunków grzybów, to może w 371. grzybie znajduje się fragment chromosomu, który przyczyni się do powstania lekarstwa na jakąś rzadką chorobę. Mnie natomiast bliskie jest podejście biologa, prof. Januarego Weinera. On odpowiada na to: no może tak, a co, jeśli nie? Wtedy mówi się o usługach ekosystemowych. Czyli wszystko się przelicza, spienięża. Musimy chronić dzikie rzeki, bo jeśli nie będą dzikie, to będą powodzie. No dobrze, a gdyby był inny sposób, niż pozwolić im dziko meandrować? Prof. Weiner, odcinając powoli te wszystkie argumenty, dochodzi do filozoficznej konkluzji: byt jest rzeczą dobrą i z samego faktu jego istnienia należy go chronić.
Czyli przyroda jako wartość autoteliczna.
Nie ma głębszych powodów do chronienia przyrody niż to, że jesteśmy nią zachwyceni. Jest to w gruncie rzeczy kwestia naszej wrażliwości. Jeśli się nie ma tego pierwotnego zachwytu, nic z tego nie będzie.
*dr Antoni Kostka – członek zarządu Centrum Strategii Środowiskowych, z wykształcenia geolog i biolog, przez wiele lat prywatny przedsiębiorca. Od 9 lat pracuje społecznie na rzecz ochrony przyrody, w szczególności lasów.
Może Cię także zainteresować: Nauka kontra natura. Jak wypaczamy obraz tego, co w przyrodzie?