Nauka
Bezpieczna stymulacja mózgu. Rewolucja w neurologii
04 grudnia 2024
Od dawna słyszymy, że polski system szkolnictwa potrzebuje zmiany. Wygląda jednak na to, że rządzący nadal nie mają żadnej konkretnej wizji w obszarze działań edukacyjnych. O jednym z najnowszych pomysłów – likwidacji prac domowych w podstawówkach – z dr Magdaleną Archacką, dziekanem Wydziału Pedagogiki Akademii Humanistyczno-Ekonomicznej w Łodzi, pedagożką specjalizującą się w filozofii edukacji, rozmawia Dominika Tworek.
Dominika Tworek: Głównym argumentem uzasadniającym wprowadzenie zakazu prac domowych w klasach 1-3 szkoły podstawowej są analizy polskiego Instytutu Badań Edukacyjnych (IBE). Wykazują one, iż w tym wieku obecność takich zadań wcale nie przekłada się bezpośrednio na wzrost jakości kształcenia uczniów.
Dr Magdalena Archacka: Jest dokładnie odwrotnie. Badania te pokazują, że wraz z osiąganiem kolejnych „stopni wtajemniczenia”, czyli przechodzeniem z klasy do klasy, zadania domowe zyskują wyższą efektywność, natomiast największe efekty nauki w domu widać dopiero w liceum. Nauczanie wczesnoszkolne stanowi etap osiągania gotowości szkolnej, a więc w przypadku dzieci z klas 1-3 nie powinniśmy w ogóle mówić o żadnej „efektywności” kształcenia.
Dlaczego?
Zadania domowe polegają wówczas głównie na ćwiczeniu – wielokrotnym powtarzaniu danej umiejętności, aż do nabycia w niej wprawy. Analogicznie jak z nauką wiązania butów, samo pokazanie prawidłowego sposobu wykonywania tej czynności niewiele nam przyniesie. Ćwiczymy nawet jeśli raz nam się to udało, próbujemy po raz kolejny i cieszymy się z nowej umiejętności. W tym wieku chodzi o wdrażanie się w sam proces uczenia się, wypracowywanie pewnej systematyczności pracy i tego, co dzisiaj nazywamy zarządzaniem sobą w czasie. Te umiejętności procentują w kolejnych latach edukacji szkolnej.
Dzieci w klasach 1-3 nie odrabiają samodzielnie zadań domowych. Tak więc uczniowie pochodzący z domu o wyższym kapitale ekonomicznym czy kulturowym mają większe wsparcie ze strony rodziców. Czy rzeczywiście prace domowe wzmacniają społeczne nierówności?
Ależ zadania domowe wcale nie wzmacniają nierówności, tylko je ujawniają! Co wobec tego stanie się sygnałem dla nauczyciela, że ma wkroczyć i podjąć działania kompensacyjne? Czy zakaz zadawania prac domowych, do których niezbędne są odpowiednie materiały, a czasem także wsparcie i pomoc opiekuna, może sprawić, że znikną nierówności w klasie? Jeśli nauczyciel ma taką szansę dostrzeżenia problemów, może zacząć reagować. Szkoła dysponuje narzędziami służącymi do wyrównywania szans edukacyjnych.
A to, że my zamalujemy dziurę na środku jezdni, aby ją zamaskować, wcale nie oznacza, że ona zniknie. Po prostu nie będziemy jej widzieć. Wczesne wspomaganie dziecka na poziomie nauczania początkowego jest znacznie lepszym pomysłem na niwelowanie nierówności, które z całą siłą ujawnią się w czwartej klasie, gdy dzieci przejdą już na nauczanie przedmiotowe. I wtedy tym problemem dużo trudniej będzie się zająć.
W klasach 4-8 prace domowe będą obowiązywały, ale dla chętnych i bez ocen.
To jest natomiast pomysł, który będzie te nierówności tylko podkręcał. Bo promowani będą wyłącznie ci, którzy są do nauki chętni – czyli dzieci, które wyniosły z domu kapitał kulturowy. A szkoła w swojej istocie ma być przecież miejscem egalitarnym, wyrównującym dzieciom z tych gorzej sytuowanych rodzin szanse w życiu.
Polecamy:
W dyskursie na ten temat pojawiają się głosy, iż prace domowe są niezgodne z neurodydaktyką, czyli „nauczaniem przyjaznym dla mózgu”.
Neurodydaktyka to „nauka”, która jako fundament całej swojej argumentacji bierze dyscypliny neurologiczne. Celowo włożyłam słowo „nauka” w cudzysłów, gdyż sami neuronaukowcy bardzo wyraźnie się od tej dziedziny odżegnują, wskazując na szereg dokonywanych w niej przekłamań czy uproszczeń. Koncepcja ta została poddana głębokiej i wnikliwej krytyce między innymi przez Polską Akademię Nauk.
Wiemy też, że człowiek nie jest prostym mechanizmem, który można sprowadzić wyłącznie do pracy mózgu.
Takie myślenie stanowi odcięcie się od wszystkich nauk humanistycznych czy społecznych, po to, aby ukłonić się wyłącznie w jedną, czyli neuromedyczną stronę. Opieranie całej pedagogiki na budowie mózgu i wyrzutu poszczególnych hormonów jest więc kuriozalne. To nowy funkcjonalizm, traktujący człowieka jako wynik różnych determinant. My ten determinizm mamy już dawno za sobą, bo przecież wiemy, że oprócz mózgu istnieją różne systemy wartości, jest zdrowy rozsądek, kierujemy się także doświadczeniem.
Istnieją rozmaite kultury uczenia się i nadawania znaczeń poszczególnym elementom świata, w którym żyjemy. Czy neuronauka stanowi jakiś nowy przewrót kopernikański, który nagle nakazuje nam przekreślenie i zapomnienie o wszystkich koncepcjach myślenia o człowieku, z którego pozostaje jedynie mózg?
Jako kolejny argument podaje się „zawalenie” dzieci w podstawówkach pracami domowymi.
Najnowsze badania PISA (Programme for International Student Assessment) pokazują, że współcześnie polskie dzieciaki spędzają na odrabianiu lekcji siedem godzin tygodniowo. To jest oczywiście liczba uśredniona. Ale czy aby na pewno jest ona tak wysoka?
Zwróćmy uwagę na to, że są jednostki, które potrzebują na naukę więcej czasu, bo na przykład mają problemy z dysleksją, albo gorzej sobie radzą z matematyką. Jeśli takie dziecko ma mieć szansę na to, żeby wyrównać swoje szanse edukacyjne na przyszłe lata, to niestety – ono musi to wypracować. Mimo iż bywa to dla niego nieprzyjemne.
Zobacz też: Innowacje w nauczaniu – uczenie głębokie
Przecież czas kiedy odrabia prace domowe, mogłoby poświęcić na realizowanie swoich pasji.
Taka argumentacja pokazuje jak w soczewce zasadniczy problem w myśleniu o szkole. Otóż według ministerstwa wcale nie jest ona miejscem realizowania pasji; te można spełniać tylko po zakończeniu zajęć szkolnych! Tymczasem to właśnie w szkole dzieci uczą się rozpoznawania swojego hobby. Każde dziecko ma tam szansę odkryć swoje zainteresowania, a przywilejem nauczyciela jest znalezienie zarówno tych, którzy już przychodzą z jakąś wiedzą, jak i tych, którzy jeszcze nie mieli ku temu okazji.
I właśnie w szkole dzieciak może te pasje rozwijać. Gdy dziecko jest czymś zainteresowane, to nauczyciel może powiedzieć: „To świetnie, a teraz nam o tym opowiedz!”. Okazuje się więc, że to nie jest tylko jego osobiste zainteresowanie, ale że może się tym podzielić z innymi ludźmi. Takie dziecko nabiera pewności siebie, ponieważ pokazuje, że jest w czymś dobre, wie więcej niż inni. A to pcha go dalej.
Przemęczone i przeuczone dzieci to nieszczęśliwe dzieci.
Wizja tak zwanej „szczęśliwej szkoły” jest idyllą. Wszyscy przecież wiemy, że nie zawsze jesteśmy szczęśliwi. Bo szczęście jest uczuciem. Nie w każdym z nas ta sama sytuacja zrodzi to samo konkretne uczucie. Jeden uczeń będzie szczęśliwy, gdy zostanie zwolniony z obowiązku wykonywania zadania domowego, a inny nie, bo na przykład było to dla niego interesujące, stwarzało przestrzeń do dyskusji na dany temat.
Dzieci w szkole mają być więc nieszczęśliwe?
Zacznijmy od tego, że szczęście w szkole to wcale nie łatwizna, czyli rezygnowanie z wyzwań i trudności. Co więcej, w momencie kiedy dochodzimy do czegoś własną pracą, przezwyciężaniem różnych trudności, wzrasta w nas nie jakieś iluzoryczne poczucie szczęścia, tylko poczucie sprawczości. Ono polega na wewnętrznym przekonaniu, że wiem o tym, iż w moim życiu pojawią się trudności, że będę smutna i nie wszyscy będą mnie lubili, ale mimo tego – smutku, stresu, choroby, zaległości czy dysfunkcji – jestem sobie w stanie poradzić.
Trudno uwierzyć, że zniesienie zadań domowych będzie równało się z tym, że szkoła stanie się nagle miejscem szczęścia.
Cały problem polega na tym, że będzie coraz więcej klasówek, bo jakoś tę wiedzę uczniów trzeba będzie jednak weryfikować. A my mamy fioła na punkcie ocenozy i ten fundamentalny problem polskiej szkoły wcale nie zniknie. Pamiętajmy, że wyjęcie jednego rodzynka z ciasta nie zmieni jego smaku. Ono z sernika nie stanie się nagle tartaletką.
Dziękuję za rozmowę.
Dowiedz się więcej: