Nauka
Nie ignoruj koszmarów. Zwiększają ryzyko przedwczesnej śmierci
03 sierpnia 2025
Prywatyzacja ochrony zdrowia wydaje się receptą na problemy NFZ. To iluzja. Zamiast poprawy, grożą nam wyższe ceny, dłuższe kolejki i selekcja pacjentów. Poznajcie 5 mechanizmów, przez które prywatna medycyna może okazać się pułapką
W popularnych materiałach amerykańskich youtuberów o Europie można przeczytać lub posłuchać, że świetne jest u nas to, że człowiek się nie musi martwić o ubezpieczenie. Jak jest chory to idzie do lekarza, a w nagłym wypadku wzywa karetkę. Zamiast kalkulować, czy nie wyliczą za to za dużej stawki, wobec czego lepiej jednak się nie leczyć. Spokój ducha w tej kwestii bywa przez nas niedoceniany, skąd pojawiają się pomysły o prywatyzacji ochrony zdrowia. Warto zwrócić uwagę na negatywne konsekwencje takiego procesu. A ponieważ sektor ten już teraz jest w ograniczonym stopniu prywatyzowany, to niektóre z tych zjawisk w pewnym nasileniu obserwowane są nawet dziś.
Obecne ceny, i tak znacznie rosnące z roku na rok (wg raportu PwC), mogą jeszcze znacznie wzrosnąć, jeśli dojdzie do prywatyzacji ochrony zdrowia. Dlaczego? Istnieje kilka powodów. Po pierwsze, aktualnie system prywatny konkuruje z NFZ. To ogromny czynnik presji na ceny w placówkach prywatnych. Gdyby zostały od niego uwolnione, prywatne podmioty znacznie łatwiej i bardziej nagle mogłyby podnosić ceny wizyt czy zabiegów.
Duże publiczne podmioty, takie jak Narodowy Fundusz Zdrowia, mają wysoką pozycję negocjacyjną i przetargową. Dzięki temu w imieniu obywateli NFZ może determinować nie tylko niższe ceny wizyt, badań, bądź operacji. Również ceny leków są dzięki temu niższe, a kwoty refundacji przy lekach na receptę – wyższe. W systemach znacznie lub w pełni sprywatyzowanych to poważny problem, o czym wiedzą Amerykanie, płacący krocie za tak proste leki, jak insulina.
Dla kontrastu nie brakuje opinii, że prywatyzacja obniżyłaby ceny usług medycznych. I jest w tym ziarnko prawdy: taki system jest możliwy do osiągnięcia na małą skalę w miastach-państwach (np. Singapur). Jest to możliwe dzięki specyficznej organizacji. Co jest nie do osiągnięcia w krajach wielomilionowych, gdzie nawet bardzo dobrze poukładany system nie ma szans być takim, jak w niewielkich państewkach.
Nic więc dziwnego, że opublikowana w 2024 roku metaanaliza saudyjska wskazała, że większość badań – w tym zwłaszcza z krajów europejskich – pokazała, że prywatyzacja wiąże się z obniżoną jakością i dostępnością do świadczeń. Wyższa w prywatnej opiece wydajność jest więc osiągana kosztem pogorszenia standardów.
W aktualnej ocenie sytuacji istotne jest również, że większość Polaków wciąż korzysta z publicznego systemu. To znaczy, ludzie korzystają z obu, zamiennie i zależnie od sytuacji. Widać to w danych opublikowanych przez Polską Izbę Ubezpieczeń, która podała, że pod koniec II kwartału 2024 r. 5,1 mln Polaków miało prywatne ubezpieczenia. A do tego trzeba doszacować kolejne miliony osób chodzące do lekarzy prywatnie ad hoc, bez ubezpieczenia.
Obecne względnie krótkie kolejki do prywatnych przychodni są wynikiem tego, że tak wielu ludzi ciągle chodzi do tych publicznych. Gdyby te miliony ludzi zaczęły korzystać z prywatnych, wówczas kolejki stałyby się jeszcze wyższe, niż w poradniach refundowanych przez NFZ. Już dzisiaj widać, że u popularnych lekarzy mających bardzo dobre opinie (lub możliwość skierowania na szybszy termin zabiegu w szpitalu) kolejki w prywatnym systemie potrafią ciągnąć się na pół roku i więcej. To zjawisko mogłoby przy prywatyzacji ochrony zdrowia dotyczyć wszystkich lekarzy. W efekcie byłoby tak samo długo, jak na NFZ, ale drożej.
Zamiast zatem zastępowania czegoś, co w miarę działa, lepiej poprawić w tym organizację i zarządzanie. Osiągnięcie znacznie krótszych kolejek do lekarzy na NFZ jest możliwe. Udowodniono to w ostatnich latach w kwestii rezonansu magnetycznego, operacji kolan i zaćm. Przeorganizowano zapisy, dosypano pieniędzy, zniesiono kolejki i dziś można na te medyczne usługi dostać się na NFZ bardzo szybko.
W kwestii dostępności ważne jest też to, że sprywatyzowany system kierowałby się przede wszystkim zyskiem. Tak, jak każdy podmiot typowo rynkowy. A to by oznaczało znaczne ograniczenie (lub brak) dostępu do usług na mniej zaludnionych terenach. A zarazem ich relatywnie wyższe ceny w takich miejscach.
Poważnym problemem prawnym, systemowym i etycznym jest zaangażowanie mechanizmów rynkowych w szczególnych przypadkach. Chodzi o nagłe sytuacje, takie jak poważne operacje po wypadkach samochodowych, które potrafią generować koszty dziesiątek, a nawet setek tysięcy złotych na osobę. Albo o choroby nowotworowe, które nieraz mogą kosztować kilkadziesiąt tysięcy złotych za jeden miesiąc terapii. Przykładowo, jedna sesja radioterapii dla jednej osoby może kosztować kilkanaście tys. złotych. Podobnie w przypadku cięższych chorób serca, nerek, mózgu itd.
W prywatnym systemie nie opłaca się leczyć tak chorych osób. Już kultowymi stały się historie, że lekarz w prywatnej poradni odsyła pacjenta z nowotworem do jednostek publicznych. To też budzi wątpliwości natury moralnej, w postaci przerzucania kosztów przez prywaciarzy na system publiczny, a zachowywanie zyskownych pacjentów dla siebie. Co, swoją drogą, też przyczynia się do wzrostu kolejek w niektórych sektorach NFZ – zwłaszcza w chirurgii, kardiologii, czy onkologii.
Z poprzednim punktem wiąże się kolejna kwestia. Mianowicie, gdy coś jest finansowo mało opłacalne, wówczas nie tylko dostępność, ale i sama jakość takich usług będzie maleć. Dobrze obrazuje to przykład podstawowych badań naukowych. Najbardziej fundamentalne i ważne odkrycia z fizyki, chemii czy biologii – a w efekcie często z medycyny – były dokonywane nie dlatego, że szukano jakiegoś praktycznego, rynkowego wiązania. Wynikały one z prowadzenia badań podstawowych, mających na celu opisanie, jak coś działa i dlaczego tak, a nie inaczej.
Z perspektywy rynkowej jest to nieopłacalne. I dlatego najważniejsze dokonania naukowe wciąż, mimo ogromnych budżetów wielkich firm technologicznych czy farmaceutycznych, odbywają się na uniwersytetach czy w publicznych instytucjach badawczych. Tam, gdzie pieniądze przeznacza się bardziej na zbadanie, jakie coś jest, a nie na stworzenie jakiegoś produktu.
Tak, jak badania podstawowe, a także etyka (czy bioetyka) w firmach są z przyczyn rynkowych zupełnie zaniedbywane, tak podobnie dzieje się w prywatnym systemie ochrony zdrowia. Jeśli priorytetem jest krótko- i średnioterminowy zysk, to siłą rzeczy konkuruje on z zachowaniem podstawowych zasad, realizacją kluczowych usług, które mogą być tanie i proste oraz mało dochodowe, ale przecież niezbędne dla milionów ludzi. Za tą logiką kryją się empiryczne dane. Badanie naukowe opublikowane w 2024 roku w „Lancecie” wykazało, że „wzrost prywatyzacji często odpowiadał gorszym wynikom zdrowotnym pacjentów”.
Faktem jest, że zdarza się odmowa leczenia z powodu skrajnie małego prawdopodobieństwa skuteczności terapii, na przykład u osób bardzo starych. Wyobraźmy sobie teraz, że taka sama selekcja odbywa się nie na podstawie obiektywnych cech biologiczno-zdrowotnych (np. osoba po osiemdziesiątce z nowotworem, która i tak nie przeżyłaby chemioterapii, więc się jej nie podaje), tylko tego, czy ubezpieczycielowi opłaca się finansować określone przypadki.
Tak dzieje się w sprywatyzowanym systemie. Potwierdzono to w cytowanym wyżej badaniu z Lanceta, gdzie badacze konkludują: „szpitale przechodzące ze statusu własności publicznej na prywatną zwykle osiągały wyższe zyski niż szpitale publiczne, które się nie przekształcają, przede wszystkim poprzez selektywne przyjmowanie pacjentów i redukcję liczby pracowników”. I tu, na marginesie, mamy kolejny aspekt: w prywatnej służbie zdrowia zwykle pracownicy poniżej rangi lekarza są traktowani gorzej.
Chcesz wiedzieć więcej? Zajrzyj na nasz kanał na YouTube
Zauważmy, że to obciążenie nie tylko dla ludzi ogółem. Takie podejście z definicji robi też z lekarzy, pielęgniarek czy rejestratorów medycznych swego rodzaju przykrych selekcjonerów. Czynienie z takiej selekcji „normalnej” procedury uprzedmiatawia pacjentów – w czasie, gdy zdajemy sobie już sprawę z tego, jak ważne jest uczciwe, empatyczne i uważne podejście, aby nie wypychać ludzi z systemu ochrony zdrowia do wątpliwej jakości szarlatanów.
Przejście na prywatny system to zatem zamiana tego co jest, na to samo, tylko drożej i o gorszej dostępności, bo bez udziału silnego negocjatora cen, organizatora systemu i odciążacza placówek prywatnych, w postaci NFZ. Na prywatyzacji medycyny z pewnością zyskałyby niektóre firmy, ale straciłoby całe społeczeństwo.
Przeczytaj również inny tekst Autora: Zero dzieci, zero zmartwień. 7 sposobów jak zmniejszyć dzietność