Nauka
Badania Wenus. Sonda NASA odkryła najnowsze szczegóły
14 listopada 2024
„Myśl pozytywnie”, „Jak żyć szczęśliwie”, „Niczym się nie martw i bądź sobą” - podobne hasła i treści można spotkać na każdym kroku w przeróżnych poradnikach. Bezstresowe podejście do życia jest bardzo atrakcyjne i – co więcej – ma za sobą badania naukowe. Zajął się tym nurt zwany „psychologią pozytywną”, która może nas wzmacniać. Ale czy naukowe podejście do szczęścia to klucz do sukcesu, czy ma też ciemne strony?
Historia psychologii pozytywnej jest stosunkowo krótka. W 2000 r. uznany magazyn American Psychologist poświęcił swoje wydanie nowemu kierunkowi, który można by nazwać „przepisem na szczęscie”. Jak określał go jeden z głównych twórców nurtu, Martin Seligman, to nauka m.in. o „pozytywnych emocjach” i „pozytywnych cechach charakteru”.
Każde duże przedsięwzięcie, również naukowe, ma swój impuls. W tym przypadku powiązano go z anegdotą i skargą 3-letniej córeczki prof. Seligmana, która miała doradzić ojcu: „Powinieneś przestać marudzić. Skoro mnie się udało, to i tobie się uda”. Czy tak było naprawdę, wie tylko sam naukowiec i jego dziecko. Jednak stało się tak, że lotna historyjka symbolicznie przylgnęła do początków prężnego ruchu psychologicznego. Seligman tłumaczył też, że pomysł stworzenia kierunku nabrał rumieńców, a jakże inaczej, w „pozytywnej” atmosferze spotkania noworocznego wśród naukowców.
Oprócz wspomnianego prof. Seligmana, postaci bardzo znanej w amerykański środowisku psychologicznym, liderami w powstaniu podwalin naukowych nowego nurtu byli m.in. Nancy Etcoff, Dan Gilbert i Mike Csikszentmihalyi. Twórcy „psychologii pozytywnej” nie pozowali na odkrywców. Nie ukrywali, że swój nurt osadzili na dotychczasowych zdobyczach psychologii. Co więcej, samego określenia „pozytywnego” podejścia do życia używano już wcześniej, choćby w nurcie „psychologii humanistycznej”. Dlaczego zatem, zdaniem Seligmana, uznane już nurty nie były wystarczające w psychoterapii i rozwoju mentalnym człowieka?
Gorący temat: Powódź na Śląsku: nadzieję przywracają solidarne polskie serca.
Profesor Uniwersytetu Pensylwańskiego w Filadelfii wraz z przyjaciółmi zauważyli, że wśród tradycyjnych kierunków psychologii brakuje elementu, odnoszącego się do zdecydowanej większości populacji. Dotychczasowe osiągnięcia psychologów, które, jak podkreślał Seligman, są niezaprzeczalne i napawające dumą, zdaniem naukowca mają też swoje wady.
„Psycholodzy i psychiatrzy stali się „wiktomologami”. Zakładaliśmy, że kłopoty przychodziły z zewnątrz. Zapomnieliśmy, że ludzie dokonują wyborów i podejmują decyzje” – mówił profesor podczas jednego z wykładów.
Drugą konsekwencją braku nowego nurtu, jest, według jego twórców, to, że właściwie zapomniano o polepszaniu życia zwykłych ludzi, o misji uszczęśliwiania tych, których zdrowie mentalne jest w zasadzie w normie. A w populacji amerykańskiej jest to ok. 70 proc. Cały dotychczasowy wysiłek psychoterapeutów, zdaniem Seligmana, został skierowany na naprawianie już poniesionych strat w psychice pacjenta. „Nigdy nie pomyśleliśmy, aby wypracować terapię, która miałyby ludzi uszczęśliwić” – wyjaśniał amerykański naukowiec.
Seligman przyznał, że na początku swojej kariery psychoterapeuty, wierzył, że gdy wyprowadzi ludzi z depresji czy lęków, będą oni wówczas szczęśliwi. „Nigdy tego nie osiągnąłem, moi pacjenci stali się co najwyżej normalni” – stwierdził po 30 latach praktyki.
Z badań przeprowadzonych przez psychologów pozytywnych wynika, że beneficjentem tego kierunku może być człowiek, który nie tylko utrzymuje się w granicach przyjętej normy, ale też sprawnie funkcjonuje i nawet dąży do spełnienia jakichś celów. Jednak problem polega na tym, że są to cele nie jego, a narzucone przez kogoś innego. Bazuje więc na czyichś dążeniach i co gorsza, sposoby dojścia do ich spełnienia, też nie są zgodne z jego naturą.
Jak zatem piszą dr Bożena Gulla i dr Kinga Tucholska, z Instytutu Psychologii Stosowanej UJ „wyłania się obraz człowieka nie w pełni usatysfakcjonowanego własnym życiem, który pragnie »czegoś więcej«, jednak nie potrafi osiągnąć prawdziwego szczęścia ani trwałego spełnienia. Człowieka, który zapomniał, jak cieszyć się prostymi zmysłowymi przyjemnościami, zatracił kontakt z własną naturą, z innymi ludźmi i z przyrodą. Poświęca on czas na pracę lub bierny odpoczynek, żyje w pośpiechu, w pogoni za sukcesem, a gdy osiągnie sukces, nie potrafi się nim cieszyć. Pragnie życia pełniejszego, sensownego, wartościowego”. Bo jak pisze Seligmam, choć ma nadmiar dóbr materialnych, żyje w „w nędzy duchowej.”
Może to również być człowiek zakompleksiony, przeświadczony o swoich wadach i ograniczeniach, których nie jest w stanie przezwyciężyć. Jednocześnie nie potrafi zacząć wszystkiego od nowa, bo nie jest świadomy swoich mocnych stron. Nie znając ich, nie potrafi ich rozwijać.
Warto przeczytać: „Granice Rosji nie kończą się nigdzie.” Rosjanie śnią o imperium
Mimo wszystko jednak nasz bohater nie jest na straconej pozycji, bo wbrew pozorom chce się rozwijać i jest zdolny do przeżywania momentów uskrzydlenia. Jest nawet odporny psychicznie i odważny, ale musi być ktoś, kto z niego tę siłę wydobędzie i wzmocni.
Owa siła została, w ramach opracowania naukowego, skrzętnie pogrupowana i sklasyfikowana. Do cech, które warto wzmocnić, należy więc m.in. mądrość i wiedza, na które składają się, chociażby chęć rozwoju, ciekawość, otwartość czy kreatywność. Inną zaletą jest odwaga rozumiana jako autentyczność, ale i wytrwałość oraz dzielność w dążeniu do swoich celów. Humanitaryzm jest z kolei nieodzowny, by pielęgnować w sobie dobroć, miłość i inteligencję społeczną.
Sprawiedliwość kształtuje m.in. dobrze rozumiane zdolności przywódcze, ale by z nimi nie przesadzić niezbędny jest arystotelesowski umiar. Warto też spojrzeć na życie z nadzieją, wdzięcznością i wreszcie religijnością. Choć akurat tę ostatnią Seligman widział jedynie jako zbiór przydatnych i zbornie opisanych zasad, bo sam był ateistą.
Ważny temat: Samotność w tłumie. Zajęci sobą przestajemy widzieć innych ludzi
Wzmocnienie takich cech pozwala myśleć o sposobach życia, które, według psychologii pozytywnej, mogą przynieść szczęście.
Pierwszy styl to życie po prostu przyjemne. Ten przepis na szczęście jest bardzo banalny i infantylny. Mówiąc w skrócie, każdego dnia budzimy się z myślą o tym, co nas dziś przyjemnego spotka. Spędzamy czas na poszukiwaniu i mnożeniu przyjemności od cielesnych po wszystkie odcienie emocjonalnych i zasypiamy uśmiechnięci, planując kolejne atrakcje. Jak mówi Seligman, to szczęście „hollywoodzkie”, pełne ładnego uśmiechu o białych zębach i beztroskiego chichotania, najczęściej kojarzące się ze zdjęciami odprężonych gwiazd filmowych. Kto by tak nie chciał?
Tyle że przepis na szczęście, sprowadzony do hedonistycznego hasła „mnóżcie przyjemności”, może się sprawdzić w hollywoodzkiej komedii romantycznej, nie w rzeczywistości. I nie chodzi o pieniądze, które mogą to ułatwiać. Problem jest ciężki do przejścia, bo leży w naszym DNA.
Umiejętność przeżywania przyjemności, czyli pogodne usposobienie, odporność na lęk, stopień skłonności depresyjnych, czy pospolite marudzenie w 50 procentach jest wynikiem odziedziczonych genów. Za pomocą różnych psychologicznych sztuczek, jak twierdzi Seligman, zdolność tę można zwiększyć o ok. 15 proc. Z drugiej strony genetyk behawioralny, prof. David Lykken przyznał, że ciężko wygrać ze swoją naturą. Według niego równie dobrze moglibyśmy starać się urosnąć.
Inną przyczyną, dla której stylu życia, opartego jedynie na przyjemnościach, nie da się obronić, jest rutyna. Każda miła chwila, powtarzana kolejny raz, w końcu powszednieje. Trzeba wówczas szukać nowych stymulacji, których atrakcyjność też jest ograniczona. W ten sposób poszukiwanie przyjemności staje się niepostrzeżenie ciężką harówką. Podsumowując, dobre samopoczucie nie jest jeszcze dobrym życiem.
Polecamy: HOLISTIC TALK: dlaczego ludzie tracą poczucie sensu i ulegają melancholii? (Przemysław Staciwa)
Drugi pomysł na szczęśliwy byt jest bardziej złożony. Wymaga zaangażowania w sprawy, które łatwo nie powszednieją. Może to być po prostu miłość, rodzina, a nawet praca, byle dawało możliwość przeżycia częstego stanu „uskrzydlenia”. Amerykanie nazywają to „flow”. To uczucie, w którym czas staje w miejscu, wolne od złych zewnętrznych emocji, dające siłę, którą ciężko powstrzymać i satysfakcję, której nie sposób zlekceważyć. Pewności siebie dodają nam cechy zapewniające stabilną postawę, m.in. zdolności przywódcze, mądrość, empatia czy różne typy inteligencji.
Wreszcie trzecim stylem, proponowanym przez psychologów pozytywnych, jest życie z dobrze pojętym sensem. Tu przepis na szczęście już banalny nie jest. To zwykle sens ukierunkowany na cele altruistyczne, pracę dla szerszego dobra. Zaangażowanie w podobne przedsięwzięcia daje więc szczególne i trwałe poczucie szczęścia.
Po tych prostych zasadach nie pozostaje nic innego jak podać przepis na szczęście, bo o to psychologia pozytywna również zadbała. Wygląda on następująco: H (jak „happiness”, czyli poziom szczęścia) = S ( jak „set-point”, czyli zestaw dziedziczonych genów) + V (jak „voluntary”, zaangażowanie dla dobra innych).
Prościej już chyba nie da się objaśnić cokolwiek złożonego procesu, jakim jest życie. Ta syntetyczna i przystępna forma ma jednak sporo przeciwników, między innymi wśród samych naukowców. Ci ostatni zarzucają twórcom nowego nurtu, że doradza, jak powinno się żyć. Tymczasem nauka wskazuje jedynie, jakie są możliwości życia. Według krytyków psycholodzy pozytywni uznają swoich odbiorców za „maluczkich”, jak piszą Tucholska i Gulla, którym trzeba udzielić w najprostszej formie wskazówek. Zarzuca się im też sztuczne lub siłowe wyodrębnienie pozytywnych aspektów psychologii z dotychczasowych badań tradycyjnych kierunków tej dziedziny nauki.
Trzeba przyznać, że psychologia pozytywna, dzięki swojemu optymizmowi i entuzjazmowi, ma dużą zdolność przyciągania zwolenników. Seligman przyznał, że gdy dawniej współpasażerom w podróży opowiadał, czym się zajmuje jako psychoterapeuta, ludzie odsuwali się od niego. Uznawali, że ludzie jego fachu węszą w każdym wariata i szukają problemów. Gdy profesor zaczął z kolei opowiadać o swoich nowych naukowych zainteresowaniach, ludzie lgnęli do niego.
Takiego zjawiska nie mogli zatem przegapić specjaliści od marketingu. Rynek zalały testy sprawdzające nasze usposobienie, a także wydawnictwa i programy o charakterze poradnikowym, proponujące proste przepisy na szczęście. Sprzedawane z powołaniem się na autorytet badań naukowych, trafiały często do ludzi nieprzygotowanych, ale z poczuciem misji przekazywania recepty na szczęście innym.
Stąd każdy chyba spotkał „oświeconego” domorosłego psychologa, który z zapałem tłumaczy ludziom, na przykład pogrążonym w żałobie, by nauczyli się żyć szczęśliwie, bo przecież „gdybyś tylko chciał, to byś mógł”. To coś jak porady „doradców” finansowych: „jeśli nie masz w ogóle pieniędzy, kup dwa bliźniaki i zainwestuj w wynajem mieszkań”.
Nad badaniami pochylili się też specjaliści od polityki kadrowej w firmach, wszelkiej maści korporacyjni coache, motywujący ludzi do pracy. Od tej pory pracownicy byli szczęśliwsi, by móc osiągać nowe, coraz to bardziej wyśrubowane normy sprzedaży. Tylko, czy o to chodziło w psychologii pozytywnej?
Przeczytaj inny tekst Autora: Strach przed życiem. Strach przed sobą. Tych symptomów nie wolno lekceważyć